TRZYDZIEŚCI TRZY

Orbita Cerbera-Hadesa, 2566

Volyova zbliżała się do kapitana. Wysunęła igłowiec.

Wiedziała, że jak najszybciej musi dotrzeć do hangaru; każde opóźnienie to dla Złodzieja Słońca dodatkowy czas na znalezienie sposobu, jak ją zabić. Jednak przedtem musiała zrobić coś nieracjonalnego, co nie miało logicznego uzasadnienia. W odrętwiającym mrozie szła schodami na poziom, gdzie leżał kapitan; miała wrażenie, że oddech zastyga jej w gardle. Szczury się w te zbyt zimne dla nich rejony nie zapuszczały; serwitory tu nie docierały w obawie przed zarazą — kapitan mógłby je wchłonąć.

Wydała do bransolety polecenie ogrzania kapitana, tak by wróciła mu świadomość.

— Słyszysz mnie, ty draniu? Jeśli tak, uważaj. Statek został przejęty.

— Nadal jesteśmy w rejonie Purchla?

— Nie… byliśmy tam jakiś czas temu.

Po kilku chwilach kapitan odrzekł:

— Powiedziałaś: przejęty? Przez kogo?

— Przez coś obcego. Ma nieprzyjemne zamiary. Większość załogi nie żyje… Sajaki, Hegazi, inni członkowie załogi, których znałeś… kilka osób zostało. I wynosimy się, póki możemy. Przypuszczam, że już nigdy nie wrócę na pokład i za chwilę zrobię coś, co zapewne wyda ci się nieco drastyczne.

Wycelowała igłowiec w potrzaskaną, zdeformowaną obudowę chłodni z kapitanem w środku.

— Zamierzam cię ogrzać, rozumiesz? Przez kilka ostatnich dziesięcioleci staraliśmy się utrzymać cię w jak najniższej temperaturze, ale okazało się to nieskuteczne, więc może taka strategia nie była odpowiednia. Teraz powinniśmy ci chyba pozwolić na przejęcie tego cholernego statku, w taki sposób, jaki uznasz za najlepszy.

— Nie sądzę…

— Nic mnie nie obchodzą twoje sądy, kapitanie. I tak to zrobię.

Zaciskała palec na spuście igłowca. Obliczała, o ile po ogrzaniu zwiększy się szybkość rozrostu kapitana. Otrzymała wynik, któremu nie całkiem dowierzała, ale przecież nigdy przedtem nie rozważali takiej opcji.

— Ilia, proszę.

— Słuchaj, svinoi — rzekła po chwili. — Nie wiem, czy to zadziała, czy nie. Ale jeśli przyznasz, że zachowałam się lojalnie w stosunku do ciebie… jeśli mnie pamiętasz… proszę cię jedynie o to, byś zrobił dla nas, co możesz.

Już miała strzelić, wpakować zawartość igłowca w chłodnię, ale jednak się zawahała.

— Muszę ci jeszcze coś powiedzieć. To mianowicie, że wiem, kim, do diabła, jesteś, a raczej kim się stałeś.

Teraz zdała sobie sprawę, że usta ma suche. I że traci czas. Musiała jednak kontynuować.

— Razem z Sajakim odbyliście podróż do Żonglerów Wzorców, prawda? Wiem o tym, załoga często to komentowała… sam Sajaki też. Nikt jednak nie mówił, co tam się stało, co Żonglerzy wam dwóm zrobili. Wiem, wiem, znam plotki, tylko tyle. Wymyślone przez Sajakiego, by mnie zmylić.

— Nic się tam nie stało.

— Przeciwnie. Wtedy, przed laty, zabiłeś Sajakiego.

Odpowiedział z rozbawieniem, jakby źle ją usłyszał.

— Ja zabiłem Sajakiego?

— Skłoniłeś Żonglerów, by to zrobili, by wymazali mu z głowy jego własne wzorce neuronowe i zastąpili je twoimi. Stałeś się Sajakim.

Teraz musiała złapać dech, choć niemal skończyła.

— Jedno istnienie ci nie wystarczało i może wtedy czułeś, że to ciało nie przetrwa zbyt długo — tyle było wokół wirusów. Skolonizowałeś więc swego adiutanta, a Żonglerzy zrobili to, o co ich prosiłeś, bo są istotami tak obcymi, że nie byli w stanie zrozumieć pojęcia „morderstwo”. Ale przecież to prawda?

— Nie…

— Zamknij się. Dlatego Sajaki nigdy nie chciał, byś powrócił do zdrowia, bo on był tobą i nie potrzebował leczenia. I Sajaki zdołał zniweczyć moje antidotum, ponieważ posiadał twoją wiedzę. Za to powinnam cię skazać na śmierć, svinoi… tylko że ty już umarłeś, bo resztki Sajakiego zdobią ambulatorium.

— Sajaki nie żyje? — spytał, jakby w ogóle nie dotarła do niego wiadomość o śmierci członków załogi.

— Czy to dla ciebie sprawiedliwość? Jesteś teraz sam. Zdany na siebie. Możesz jedynie bronić swego istnienia przed Złodziejem Słońca, rosnąc, pozwalając, by zaraza cię opanowała.

— Nie… proszę.

— Kapitanie, czy zabiłeś Sajakiego?

— To było… tak dawno temu… — Po tonie jego głosu Volyova wyczuła, że jednak nie jest to całkowite zaprzeczenie. Wpakowała w chłodnię pociski igłowca. Obserwowała, jak zamierają ostatnie wskaźniki na obudowie, i poczuła, że chłód nieco maleje, a lód — nadtopiony — zaczyna błyszczeć.

— Idę już — powiedziała. — Chciałam tylko dotrzeć do prawdy. Powinnam ci życzyć szczęścia, kapitanie.

I ruszyła biegiem, obawiając się tego, co może dziać się za jej plecami.

Skafander Sajakiego cały czas irytująco wyprzedzał Sylveste’a, gdy zaczynali opuszczać się w lej przyczółka. Jeszcze parę minut temu zanurzony stożek wydawał się maleńki — teraz Sylveste widział jedynie strome szare ściany, zasłaniające horyzont ze wszystkich stron. Od czasu do czasu przyczółek drżał — toczył bitwę z systemem obronnym skorupy Cerbera; Sylveste wiedział, że przyczółek nie chroni go całkowicie, Sylveste nie mógł na to liczyć. Jeśli przyczółek przegra, w ciągu kilku godzin zostanie strawiony, rana w skorupie zamknie się, odcinając drogę ucieczki.

— Należy uzupełnić masę odrzutu — powiedział skafander.

— Co?

Sajaki przemówił po raz pierwszy, od kiedy opuścili statek.

— Dan, lecąc tutaj, zużyliśmy bardzo dużo masy. Musimy ją uzupełnić przed wejściem na wrogi teren.

— W jaki sposób?

— Rozejrzyj się. Wokół jest mnóstwo masy reakcyjnej. Tylko czeka na wykorzystanie.

Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie, by czerpali z zasobów przyczółka. Sylveste przyznał rację; nic nie robił, gdy Sajaki przejął sterowanie jego skafandrem. Jedna ze stromych, zakrzywionych ścian zbliżała się. Sylveste widział gęste ornamenty ekstruzji i przypadkowych skupisk maszyn. Ogrom ściany przytłaczał — przypominała wygiętą tamę, której krańce gdzieś się łączą. Gdzieś w tej ścianie tkwią ciała Alicji i innych buntowników, pomyślał Sylveste.

Ciążenie wystarczało, by wywołać u Sylveste’a silne zawroty głowy; pogarszał je jeszcze widok zwężającego się przyczółka, który prowadził w dół niczym nieskończenie głęboki szyb. Prawie kilometr dalej skafander Sajakiego — gwiazdoksztaltny punkcik — zetknął się z przeciwległą stromą ścianą. Kilka chwil później Sylveste dotarł do wąskiej półki, wystającej niecały metr ze ściany. Wylądował miękko, po czym złapał równowagę, ale już, już się przechylał i omal nie padł w tył, w nicość.

— Co mam robić?

— Nic — odparł Sajaki. — Twój skafander dokładnie wie, co robić. Proponuję, byś zaczął mu ufać, twoje życie od tego zależy.

— To są słowa pociechy?

— Myślisz, że pocieszanie cię jest w tym momencie najwłaściwsze? Wkrótce wejdziesz do bardzo obcego środowiska, żaden człowiek nie był w takich warunkach. Sądzę, że pociechy potrzeba ci akurat najmniej.

Sylveste zobaczył, jak z piersi skafandra wysuwa się trąba i dotyka ściany przyczółka. Po paru sekundach zaczęła pulsować, wybrzuszenia przesuwały się wzdłuż trąby w stronę skafandra.

— Obrzydliwe — powiedział Sylveste.

— Trawi ciężkie pierwiastki, które pobiera z przyczółka — wyjaśnił Sajaki. — Przyczółek oddaje je dobrowolnie, bo rozpoznał, że skafander jest przyjacielski.

— A jeśli zabraknie nam mocy wewnątrz Cerbera?

— Kiedy w twoim skafandrze w ogóle pojawi się problem braku mocy, od dawna będziesz martwy. Ale skafander musi uzupełniać masę odrzutową do dysz. Ma całą potrzebną energię, ale by przyśpieszać, musi wyrzucać materię.

— Niezbyt mi się podoba słowo „martwy”.

— Możesz zawrócić, jeszcze nie jest za późno.

Chce mnie wybadać, pomyślał Sylveste. Przez chwilę rozważał to racjonalnie, ale tylko przez chwilę. Musiał przyznać, że się boi bardziej niż kiedykolwiek w życiu, bardziej niż przy Całunie Lascaille’a. Ale teraz, podobnie jak wówczas, wiedział, że jedynym sposobem pokonania strachu jest kontynuowanie planów, konfrontacja z tym, co ten strach wywołuje. Gdy skafander skończył tankowanie paliwa, Sylveste musiał zebrać wszystkie siły psychiczne, by zeskoczyć z półki i opuścić się w otchłań przyczółka.

Zanurzali się coraz niżej, opadali przez długie sekundy, od czasu do czasu korygowali ruch krótkimi zmianami ciągu. Sylveste mógł teraz samodzielnie sterować skafandrem w pewnym zakresie; Sajaki mu na to pozwolił, powoli zmniejszał dominację autonomicznych systemów skafandra i w końcu Sylveste przejął znaczną część zadań kontrolnych, choć przejścia do tej nowej sytuacji prawie nie zauważył. Opuszczali się teraz z prędkością trzydziestu metrów na sekundę, ale wydawało się, że pędzą coraz szybciej, gdyż stożkowaty przyczółek się zwężał, jego ściany zbliżały się do siebie. Teraz drugi skafander leciał zaledwie kilkaset metrów od Sylveste’a, ale ponieważ za jego szybą Sylveste nie widział twarzy Sajakiego, nie miał wrażenia, że towarzyszy mu inna ludzka istota. Nadal czuł się przeraźliwie samotny. To uzasadnione odczucie, pomyślał. Prawdopodobnie żadne rozumne stworzenie nie znalazło się tak blisko Cerbera od ostatniej bytności Amarantinów. Jakie duchy gniły tutaj przez ostatni tysiąc wieków?

— Zbliżamy się do końcowego odcinka rury wejściowej — powiedział Sajaki.

Stożek zwęził się, miał teraz średnicę zaledwie trzydziestu metrów; nurkował pionowo w nieskończoną ciemność. Skafander Sylveste’a sam przesunął się ku centrum czeluści. Skafander Sajakiego został nieco z tyłu.

— Tobie należy się pierwszeństwo — powiedział Sajaki. — Długo na to czekałeś.

Znaleźli się w szybie. Ściany wyczuły ich obecność, zapaliło się czerwone ukryte światło. Spadali pionowo z wielką prędkością, Sylveste czuł straszne zawroty głowy, miał wrażenie, że jest wtryskiwany przez strzykawkę. Wspominał, jak Calvin pokazał mu przejście endoskopu przez ciało jednego ze swych pacjentów: starożytne narzędzie chirurgiczne z okiem kamery na końcu zwiniętej rurki pędziło w arterii. Wspomniał nocny lot do Cuvier, po aresztowaniu na wykopaliskach, gdy pędził przez kaniony ku swej politycznej nemezis. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek w życiu miał taki okres, gdy był pewien, co znajduje się na końcu za tymi umykającymi ścianami.

Szyb zniknął. Opadali przez pustkę.

Volyova dotarła do hangaru, zatrzymując się przy jednym z okien obserwacyjnych, by sprawdzić, czy promy są na miejscu i czy Złodziej Słońca nie manipuluje danymi przekazywanymi przez bransoletę. Transatmosferyczne, plazmoskrzydłe statki czekały w schronach zamocowane jak rząd strzał w arsenale łucznika. Volyova mogła teraz uruchomić jeden z nich, korzystając z bransolety, ale prawdopodobnie zwróciłoby to uwagę Złodzieja. W tej chwili nic jej nie groziło, gdyż dotychczas nie weszła do części statku penetrowanych przez zmysły Złodzieja. Na to przynajmniej liczyła.

Nie mogła tak po prostu wsiąść do któregoś z promów. Zwykłe drogi dostępu wymagały wejścia w takie rejony statku, do których nie śmiałaby się zapuszczać. Tam swobodnie poruszały się serwitory, a szczury-woźni miały biochemiczną łączność ze Złodziejem. Dysponowała teraz jedną bronią: igłowcem. Karabin zostawiła Khouri i choć nie wątpiła w jej profesjonalizm, samymi umiejętnościami i determinacją nie dałoby się osiągnąć zbyt wiele, zwłaszcza że statek miał dość czasu, by wytworzyć uzbrojone drony.

Volyova doszła do komory śluzy — ta śluza nie prowadziła w kosmos, ale dawała dostęp do pozbawionego powietrza hangaru. Komora śluzy była pokryta po kolana mazią, oświetlenie i ogrzewanie nie działały. Dobrze. Złodziej Słońca nie będzie mógł prowadzić zdalnych obserwacji, nie zorientuje się nawet, że Volyova tu jest. Otworzyła szafkę. Co za ulga: lekki skafander nadal znajdował się w środku, nie wydawał się uszkodzony przez szlam. Skafander był mniejszy od tego, w którym wyleciał Sylveste; był również mniej inteligentny, nie wyposażony ani w serwosystemy, ani w zintegrowany napęd. Przed włożeniem skafandra Volyova wyrecytowała do bransolety szereg słów — wcześniej wielokrotnie je powtarzała — a potem ustawiła bransoletę tak, by ta reagowała na polecenia głosowe z komunikatora Volyovej, a nie na komendy odbierane przez czujniki akustyczne bransolety. Następnie musiała zapiąć plecak z silnikiem rakietowym — przedtem przez chwilę intensywnie wpatrywała się w kontrolki plecaka, jakby wiedza o tym, jak nim sterować, miała się wydobyć z jej pamięci samą siłą woli. Doszła do wniosku, że podstawowe procedury przypomni sobie, gdy tylko będą jej potrzebne. Starannie schowała igłowiec do zewnętrznego pasa sprzętowego skafandra. Spokojnie opuściła pomieszczenie i wleciała do hangaru, ustawiając ciąg na stały, mały poziom, by nie opaść na dno komory. Nigdzie na statku nie panował stan nieważkości, gdyż statek nie orbitował wokół Cerbera, ale utrzymywał się sztucznie na stałej pozycji w przestrzeni, wykorzystując maleńką część mocy swych silników.

Volyova wybrała dla siebie prom — sferyczną „Melancholię Odjazdu”. Daleko, pod jedną ze ścian komory, widziała dwa serwitory w kolorze butelkowej zieleni, które wysunęły się z zaczepów i bokiem zaczęły ku niej sunąć. Były to wolnoloty, sferyczne urządzenia o wysuwanych pazurach, wyposażone w sprzęt tnący, wykorzystywane do naprawy promów. Najwidoczniej w hangarze Volyova weszła w zasięg obszaru percepcyjnego Złodzieja Słońca. Cóż, nic nie mogła na to poradzić, a igłowiec wzięła nie po to, by prowadzić subtelne negocjacje z bezświadomymi maszynami. Strzeliła, w każdy serwitor musiała trafić więcej niż raz, by zniszczyć kluczowe układy.

Obie maszyny — trafione — zaczęły opadać w dół hangaru, ciągnąc za sobą smugi dymu.

Przycisnęła kontrolki plecaka, błagając, by szybciej ją popychał. „Melancholia” rosła w oczach, Volyova widziała już małe znaki ostrzegawcze i informacje techniczne na kadłubie — większość z nich w przestarzałych językach.

Zza promu wyłoniła się kolejny drona. Ta była większa od poprzednich dwóch maszyn, na jej elipsoidalnej obudowie barwy ochry tkwiły — złożone teraz — manipulatory i czujniki.

Drona celowała czymś w Volyovą.

Poraziła ją zielona jasność, oczy chciały wyskoczyć z oczodołów. Maszyna zaatakowała ją laserem. Volyova zaklęła — skafander zdążył stać się nieprzezroczysty, ale teraz Volyova praktycznie nic nie widziała.

— Złodzieju Słońca — odezwała się, zakładając, że ją słyszy. — Popełniasz poważny błąd.

— Nie sądzę.

— Robisz postępy — powiedziała. — Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, byłeś nieco sztywny. Co się stało? Dostałeś się do translatorów języka naturalnego?

— Im więcej czasu spędzam wśród was, tym lepiej was poznaję.

Skafander usuwał swą nieprzezroczystość.

— Przynajmniej teraz idzie ci lepiej niż z Nagornym.

— Nie zamierzałem przysporzyć mu koszmarów. — Głos Złodzieja Słońca był tą samą nieobecnością co poprzednio, jakby słyszało się szept na tle białego szumu zakłóceń.

— Nie wątpię. — Cmoknęła. — Chyba nie chcesz mnie zabić. Może innych, ale nie mnie. Jeszcze nie teraz. Ponieważ przyczółek może nadal potrzebować mojej wiedzy.

— To już przeszłość — odparł Złodziej Słońca. — Sylveste wszedł do Cerbera.

Niedobra wiadomość. Choć racjonalnie myśląc, od kilku godzin wiedziała, że sprawa właśnie tak się przedstawia.

— Zatem jest inny powód — powiedziała. — Dodatkowy powód, by zostawić przyczółek otwarty. Nie chodzi ci o to, by Sylveste miał drogę powrotną, ale jeśli przyczółek ulegnie zniszczeniu, nie dowiesz się, czy Sylveste przeniknął głębiej w Cerbera. Musisz przecież wiedzieć, jak daleko dotarł i czy osiąga to, co chciałeś.

Brak odpowiedzi uznała za milczące przyznanie, że nie minęła się z prawdą. Może obcy nie nauczył się jeszcze wszystkich trików i podstępów, sztuki najprawdopodobniej typowo ludzkiej i dla niego nowej.

— Pozwól mi wziąć prom — powiedziała.

— Statek o tej konfiguracji jest za duży, by wejść do Cerbera, nawet jeśli zamierzasz dotrzeć do Sylveste’a.

Czyżby rzeczywiście uważał, że sama o tym wcześniej nie pomyślała? Przez chwilę współczuła Złodziejowi, że posiada tak wyjątkowo złe narzędzia analizy działania ludzkiego umysłu. Dość dobrze szło mu na jednym poziomie: gdy rozstawiał przynęty strachu i nagrody; to działało na emocje. Jego sposób rozumowania nie był wadliwy — przeceniał tylko znaczenie tych uczuć w ludzkich motywacjach. Sądził chyba, że wykazanie, iż planowana przez Volyovą misja ma charakter samobójczy, odwiedzie ją od zamiarów i przekabaci na jego stronę. Ty głupi, żałosny potworze, pomyślała.

— Powiem ci jedno słowo. — Przesunęła się w stronę śluzy, prowokując dronę. A potem wymówiła to słowo — przedtem wyrecytowała wstępne wersy, niezbędne, by samo słowo zadziałało. Nigdy nie przewidywała, że użyje tego słowa w takim kontekście. Dostatecznym zaskoczeniem było to, że już kiedyś musiała go użyć; rzecz tak zadziwiająca jak fakt, że w ogóle je pamiętała. Volyova doszła do wniosku, że dawno minął czas zaufania do przewidywań.

Słowo brzmiało „paraliż”.

W ciekawy sposób podziałało na serwitor — nie próbował jej przeszkodzić, gdy dotarła do śluzy i ulokowała się w „Melancholii”. Unosił się bez celu przez kilka sekund, po czym pognał pod ścianę, pozbawiony nagle kontaktu ze statkiem, zdany teraz na ograniczony repertuar swych autonomicznch funkcji. Z samym serwitorem nic się nie stało, gdyż wykonanie komendy „paraliż” wpływało tylko na systemy statku. Ale do jednych z pierwszych systemów, jakie się psuły, należała radiowo-optyczna sieć przekazująca komendy, służąca wszystkim dronom. Tylko drony autonomiczne nadal działały bez przeszkód — a te maszyny nigdy nie znalazły się pod władaniem Złodzieja Słońca. Teraz tysiące nadzorowanych dron na całym statku podążało do terminali, za pomocą których mogły się bezpośrednio podłączyć do systemu sterowania. Nawet szczury były zdezorientowane, gdyż rozstrojeniu uległy systemy rozprowadzające aerozole z instrukcjami biochemicznymi. Uwolnione od bezwzględnej kontroli maszynowej gryzonie wracały do naturalnych zachowań, charakterystycznych dla ich dzikich przodków.

Volyova zamknęła śluzę i z przyjemnością zobaczyła, jak prom wyczuł jej obecność i uruchamia przygotowania do wylotu. Przecisnęła się do kabiny; już świeciły się tam wskaźniki nawigacyjne, które zaczynały tworzyć jej ulubiony interfejs — powierzchnie płynnie się zmieniały, dążąc do idealnej konfiguracji.

Teraz musiała się tylko stąd wydostać.

— Poczułaś to? — spytała Khouri. Siedziała w luksusowej, metalowo-pluszowej komorze pajęczej. — Cały statek zadrżał, jakby to było trzęsienie ziemi.

— Myślisz, że to Ilia?

— Powiedziała, że mamy się oddzielić, jak tylko otrzymamy sygnał. I będzie dla nas oczywisty jak diabli. I chyba był oczywisty, no nie?

Wiedziała, że jeśli będzie zwlekać, zwątpi w świadectwo własnych zmysłów, zacznie się zastanawiać, czy w ogóle odczuła wstrząs, i zrobi się za późno. Volyova jedno zaznaczyła wyjątkowo wyraźnie: po odebraniu sygnału Khouri musi działać szybko, gdyż czasu zostanie niewiele.

Więc odbiła od statku.

Przekręciła dwie mosiężne dźwignie do oporu, nie w taki sposób, jak robiła to Volyova, ale z nadzieją, że takie drastyczne, przypadkowe i prawdpodobnie głupie działanie zaowocuje czymś pożądanym, na przykład odddzieleniem się komory pajęczej od kadłuba, a głównie na tym jej teraz zależało.

Komora pajęcza oddzieliła się od statku.

— Kilka najbliższych sekund zdecyduje, czy przeżyjemy — powiedziała Khouri. Przy nagłym przejściu do stanu swobodnego spadania żołądek jej się skręcał. — Jeśli to rzeczywiście Volyova wysłała sygnał, bezpiecznie będzie opuścić kadłub. Ale jeśli nie, zaraz znajdziemy się w zasięgu broni statkowych.

Khouri obserwowała oddalający się statek, po chwili musiała mrużyć oczy przed oślepiającym blaskiem silnków Hybrydowców, które ledwo pracowały, mimo to świeciły jasno jak słońce. Można było zasunąć żaluzje okien, ale Khouri nie zapamiętała, jak się to robi.

— Dlaczego nas natychmiast nie zestrzeli?

— Zbyt duże ryzyko, że sam by się uszkodził. Ilia powiedziała, że te ograniczenia są wbudowane hardware’owo i Złodziej Słońca nie ma na nie wpływu. Musi się z nimi pogodzić. Właśnie wchodzimy w obszar działania broni.

— Według ciebie, co to był za sygnał? — spytała Pascale. Najwyraźniej chciała teraz podtrzymać rozmowę.

— To program — odparła Khouri. — Schowany głęboko w statku, gdzie Złodziej nigdy go nie znajdzie. Podłączony do tysiąca obwodów na statku. Gdy Volyova go uruchomiła — jeśli go uruchomiła — wyłączył jednocześnie tysiące systemów. Jedno wielkie bum! Sądzę, że właśnie stąd ten wstrząs.

— A bronie zostały unieruchomione?

— Nie… w zasadzie nie. Niektóre czujniki i może niektóre z systemów naprowadzania, ale centrala uzbrojenia nie jest uszkodzona. Tyle pamiętam. Reszta statku jest tak poharatana, że Złodziejowi Słońca zajmie to trochę czasu, nim się pozbiera, nim skoordynuje swoje poszczególne części i odzyska sprawność. Wtedy może znowu zacząć strzelać.

— Ale bronie za chwilę mogą się ustawić?

— Dlatego musimy się pośpieszyć.

— Ciągle rozmawiamy. Czy to znaczy, że…

— Właśnie. — Khouri uśmiechnęła się przesadnie. — Chyba prawidłowo zinterpretowałam sygnał i myślę, że jesteśmy bezpieczne… przynajmniej na razie.

Pascale głośno westchnęła.

— Co teraz?

— Musimy znaleźć Ilie.

— To nie powinno być trudne. Powiedziała, że nic nie musimy robić, po prostu czekać na ten sygnał. A ona zaraz… — Khouri zamilkła. Spojrzała na Światłowiec, który wisiał nad nimi jak lewitująca katedralna wieża. Coś tu nie grało.

Coś zakłócało jego symetrię.

Coś się z niego wydostawało na zewnątrz.

Zczęło się od małego nacięcia, jakby kurczę dziobem przebijało skorupę jajka. Pojawiło się białe światło, potem nastąpiła seria eksplozji. Odłamki rozerwanej powłoki rozleciały się wokół, ale zaraz zostały pochwycone ręką grawitacji i odsłoniły się uszkodzenia kadłuba. W statku ujawniła się mała dziura. Mała, ale ponieważ sam statek był ogromny, miała zapewne grubo ponad pięćdziesiąt metrów średnicy.

Przez tę szczelinę, którą Volyova sama otwarła, wystrzelił w kosmos jej prom, chwilę unosił się przy wielkim kadłubie statku, potem się obrócił i zanurkował w kierunku komory pajęczej.

Загрузка...