DWADZIEŚCIA JEDEN

Zbliżanie się do układu Cerber-Hades, 2566

Sylveste zawsze się spodziewał, że do tego dojdzie. Dotychczas jednak udawało mu się izolować ten fakt od swych myśli — wiedział, że to istnieje, ale nie koncentrował uwagi na tym, co to zawierało; podobnie matematyk chwilowo odkłada na bok niepewną cześć dowodu, dopóki nie sprawdzi dokładnie pozostałych punktów twierdzenia i nie przekona się, że nie tylko nie ma w nich wyraźnych sprzeczności, lecz również nie wchodzi w grę nawet najmniejsza pomyłka.

Sajaki nalegał, żeby tylko oni dwaj pojechali na poziom Kapitana, nie dopuszczając ani Pascale, ani reszty załogi. Sylveste nie protestował, choć wolałby mieć żonę przy sobie. Od przybycia na „Nieskończoność” po raz pierwszy znalazł się sam na sam z Sajakim. Gdy zjeżdżali windą, Sylveste szukał w myślach tematu rozmowy, aby tylko nie mówić o czekającej ich ohydzie.

— Ilia twierdzi, że jej maszyny na „Lorean” potrzebują jeszcze trzech do czterech dni — powiedział Sajaki. — Chcesz, by te prace nadal trwały?

— Nie zmieniłem zdania — odparł Sylveste.

— Nie mam więc innego wyboru, jak spełnić twoje życzenia. Rozważyłem wszystkie za i przeciw i postanowiłem uwierzyć twoim groźbom.

— Sądzisz, że sam wszystkiego nie przemyślałem? Zbyt dobrze cię znam, Sajaki. Gdybyś mi nie wierzył, zmusiłbyś mnie, bym jeszcze na Resurgamie udzielił pomocy kapitanowi, a potem po cichu byś się mnie pozbył.

— Nieprawda, nieprawda. — W głosie Sajakiego pobrzmiewało rozbawienie. — Nie doceniasz mojej czystej ciekawości. Pobłażałem ci aż do tego stopnia, by zobaczyć, jaka część twojej opowieści jest prawdziwa.

Sylveste przez chwilę nie mógł uwierzyć własnym uszom, ale równocześnie nie widział sensu dyskusji.

— Widziałeś przecież nagranie Alicji! W co z tego nie wierzysz?

— Ale to mogło być sfabrykowane. Statek mogła uszkodzić jej własna załoga. Nie uwierzę całkowicie, dopóki coś nie wyskoczy z Cerbera i nie zacznie nas atakować.

— Podejrzewam, że twoje życzenia się spełnią — odparł Sylveste. — Za cztery, pięć dni. Chyba że Cerber jest rzeczywiście martwy.

Potem do końca drogi milczeli.

Sylveste oglądał już kapitana w czasie swego obecnego pobytu na statku. Ciągle jednak ten widok go szokował. Co prawda teraz po raz pierwszy patrzył na kapitana wyremontowanymi przez Calvina oczami, ale nie tylko o to chodziło. Kapitan zmienił się od ostatniej wizyty Sylveste’a, i to wyraźnie; teraz, gdy statek zmierzał w kierunku Cerbera, degeneracja przyśpieszyła, dążąc do trudnego do przewidzenia stanu. Może przybyłem w ostatniej chwili? — pomyślał Sylveste. O ile kapitanowi w ogóle można jeszcze pomóc.

Pośpiech jest tu bardzo ważny, ma nawet znaczenie symboliczne — tak chciałby myśleć Sylveste. Kapitan chorował — jeśli jego stan można nazwać chorobą — od dziesięcioleci, ale właśnie akurat teraz dolegliwość wkroczyła w nową fazę. Był to jednak mylny punkt widzenia. Należało inaczej traktować czas kapitana: lot relatywistyczny ścisnął te dziesięciolecia do kilku lat. Ostatni wykwit choroby, mniej nieprawdopodobny, niż się wydawało, nie był niczym złowieszczym.

— Jak to działa? — spytał Sajaki. — Będziemy stosować te same procedury co poprzednio?

— Zapytaj CaWina. On wszystkim kieruje.

Sajaki powoli skinął głową, jakby dopiero teraz przyszły mu do głowy te argumenty.

— Dan, ty też masz coś do powiedzenia. Przecież on pracuje za twoim pośrednictwem.

— Właśnie dlatego nie musisz się zajmować moimi odczuciami. Przy zabiegu nie będę nawet obecny.

— Nie wierzę. Pamiętam, jak to się odbyło ostatnim razem; będziesz obecny, w pełni świadomy tego, co się dzieje. Może tym nie sterujesz, ale bierzesz udział. Nie lubisz tego — to pamiętam.

— Nieoczekiwanie stałeś się ekspertem.

— Jeśli nie twoja niechęć, to co kazało ci się przed nami chować?

— Nie chowałem się. Byłem pozbawiony szans ucieczki.

— Nie chodzi mi o ten okres, gdy trzymano cię w więzieniu, ale przede wszystkim o twój przyjazd do tego układu. Po co to zrobiłeś, jeśli nie dlatego, żeby przed nami uciec?

— Może miałem swoje powody.

Przez chwilę Sylveste zastanawiał się, czy Sajaki bardziej go przyciśnie, ale Triumwir widocznie porzucił tę opcję śledztwa. Może go znudziło? Sylveste zauważył, że Sajaki istniał w teraźniejszości, myślał głównie o przyszłości, a przeszłość niezbyt go nęciła. Nie interesowały go dywagacje na temat rozmaitych motywów działań, rozważania o wariantach wydarzeń, chyba dlatego, że na pewnym poziomie Sajaki nie potrafił ogarnąć tych problemów.

Sylveste słyszał, że Sajaki odwiedził Żonglerów Wzorców. Istniał tylko jeden powód takiej wizyty: poddać się ich transformacjom neuronowym, by umożliwić umysłowi pracę w nowych trybach świadomości, nieosiągalnych w ramach ludzkiej nauki. Mówiono jednak, że wszystkie transformacje miały swoje wady i ubocznym skutkiem wszelkich zmian umysłu była utrata wbudowanych wcześniej sprawności. Przecież mózg zawierał tylko skończoną liczbę neuronów, a więc skończona była liczba możliwych połączeń między nimi. Żonglerzy potrafili uaktywnić nowe połączenia, ale niszczyli przy tym poprzednie ścieżki. Sylveste sam mógł coś stracić, choć braków nie stwierdzał. W wypadku Sajakiego wydawało się to bardziej oczywiste. Triumwir postradał zdolność instynktownego pojmowania natury ludzkiej. To było prawie jak autyzm. Rozmowy z nim cechowała sucha jałowość, wyrazista, gdy ktoś im się bliżej przysłuchał. W laboratoriach Calvina na Yellowstone Sylveste prowadził kiedyś dialog z zabytkowymi, dobrze zakonserwowanymi komputerami, zbudowanymi kilka wieków przed Transoświeceniem, podczas pierwszego rozkwitu badań nad sztuczną inteligencją. Maszyny te miały naśladować naturalną mowę ludzką, kompetentnie odpowiadały na pytania. Wrażenie trwało jednak krótko. Po wymianie kilku zdań komputer zbaczał z tematu konwersacji i niewzruszony jak sfinks kierował pytania na boczny tor. W rozmowie z Sajakim wyczuwało się podobne uniki, choć nie w aż tak skrajnej wersji. Sajaki nie wysilał się nawet, by ukryć brak zainteresowania przedmiotem konwersacji. Nie było psychopatycznych pozorów powierzchownego człowieczeństwa. Dlaczego zresztą Sajaki miałby zaprzeczać własnej naturze? Nie miał nic do stracenia i na swój sposób był mniej obcy niż pozostali załoganci.

Sajaki kazał statkowi wywołać Calvina oraz rzutować jego symulowany obraz na pokładzie Kapitana. Prawie natychmiast pojawiła się siedząca postać. Jak zwykle, Calvin zaprezentował obecnym krótką pantomimę budzącej się świadomości. Przeciągał się w fotelu i rozglądał dokoła, ale bez specjalnego zainteresowania.

— Zaczynamy? — spytał. — Mam w ciebie wchodzić? Te urządzenia, Dan, które zastosowałem przy reperacji twoich oczu… to mi przypominało męki Tantala. Po raz pierwszy od lat pamiętam, co straciłem.

— Chyba nie — odparł Sylveste. — To tylko… jakby to określić? Rozpoznawcze zanurzenie łopaty w gruncie.

— Więc dlaczego mnie wywołałeś?

— Ponieważ jestem w tak niefortunnym położeniu, że potrzebuję twojej rady. — Gdy rozmawiali, z ciemności korytarza wyłoniła się para serwitorów, niezdarnych maszyn na gąsienicach; z górnej części tułowia każdej z nich wystawało mnóstwo połyskujących, specjalistycznych manipulatorów i czujników. Antyseptycznie czyste, wypolerowane, wyglądały na urządzenia tysiącletnie, jakby właśnie wytoczyły się z muzeum.

— Nie mają części, których mogłaby dosięgnąć zaraza — powiedział Sylveste. — Żadnych małych elementów niewidocznych gołym okiem, żadnych podzespołów replikujących, samonaprawiających się czy zmiennokształtnych. Cała cybernetyka jest w innym miejscu statku, kilometry stąd, i komunikuje się z dronami tylko przez łącza optyczne. Nie użyjemy niczego, co się potrafi replikować, dopóki nie potraktujemy zarazy retrowirusem Volyovej.

— Bardzo rozważnie.

— Oczywiście, delikatną pracę sam będziesz musiał wykonać skalpelem — powiedział Sajaki.

Sylveste dotknął czoła.

— Moje oczy nie są odporne. Musisz być bardzo ostrożny, Cal. Gdyby zaraza ich dosięgła…

— Zachowam największą ostrożność, wierz mi. — Calvin, siedzący w masywnym fotelu, odrzucił w tył głowę i zaśmiał się głośno, jak pijak zadowolony z własnego żartu. — Jeśli twoje oczy wybuchną, nawet ja nie będę miał szans uporządkować swych spraw.

— O ile docenisz ryzyko.

Serwitory chwiejnie zbliżyły się do kapitana. Teraz jego widok kojarzył się nie z wolno pełznącym lodowcem, wyciekającym z chłodni, lecz z wybuchem wulkanu zastygłym w błysku lampy. Promieniował we wszystkich kierunkach równolegle do ścian, sięgając w korytarz na kilkanaście metrów. Przy samym kapitanie narośl składała się z grubych jak pień walców barwy rtęci, o teksturze zaprawy murarskiej z wstawkami drogocennych kamieni, bezustannie pobłyskującej i migoczącej, co świadczyło o niezwykłej podskórnej aktywności. Dalej ku obrzeżu gałęzie dzieliły się, tworząc oskrzelową sieć. Na samej granicy sieć stawała się mikroskopijnie drobna i gładko wnikała w strukturę substratu — samego statku. Prezentowała wspaniałe wzory dyfrakcyjne, jak warstewka oliwy na wodzie.

Srebrne maszyny zanurzyły się w srebrnej materii kapitana. Ustawiły się po obu stronach zniszczonej powłoki chłodni, przy jego sercu, nie więcej niż metr od naruszonego pancerza. Było tam zimno — gdyby Sylveste w którymkolwiek miejscu dotknął chłodni, jego ciało zostałoby szybko włączone w chimeryczną materię zarazy. Gdyby zaczęła się właściwa operacja, musieliby go ogrzać, by mógł pracować. Śpieszyłby się — albo zaraza wykorzystałaby okazję i jeszcze szybciej zaczęła się rozwijać — nie było jednak innego sposobu, by na nim pracować, gdyż w temperaturze, w jakiej teraz kapitan przebywał, funkcjonują tylko najprymitywniejsze narzędzia.

Teraz maszyny wysunęły wysięgniki z czujnikami na końcach: obrazerami rezonansu magnetycznego, które sięgały głęboko w narośl, pozwalając rozróżnić warstwy maszynowe, chimeryczne i organiczne, kiedyś będące człowiekiem. Sylveste polecił dronom, by przekazywały do jego oczu to, co widzą; ukazywało mu się to jako liliowa warstwa powlekająca kapitana. Z wysiłkiem odróżniał niewyraźny zarys ludzkiej poczwarki — przypominało to mgliste linie poprzedniego malowidła na powtórnie użytym płótnie. Obrazery rezonansu magnetycznego nadal przeszukiwały; szczegóły stawały się coraz ostrzejsze i anatomia zaatakowanego zarazą mężczyzny wykrwawiała się jasnością. Widok był przerażający. Sylveste po prostu patrzył.

— Od czego mamy… to znaczy, od czego ty zaczynasz? — zwrócił się do CaMna. — Leczymy tego człowieka czy sterylizujemy maszynę?

— Ani to, ani to — odparł Calvin sucho. — Naprawiamy kapitana, a obawiam się, że przekroczył granice obu tych kategorii.

— Znakomicie to rozumiesz — powiedział Sajaki. Odszedł na bok, by nie zasłaniać widoku obu Sylveste’om. — Tu już nie chodzi o leczenie ani naprawianie. Myślę o tym jak o renowacji.

— Ogrzej go — polecił Calvin.

— Co?

— Słyszałeś. Chcę, byś go ogrzał. Tylko na chwilę, zapewniam cię. Wystarczy, żeby wykonać biopsje. O ile zrozumiałem, Volyova badała narośl tylko na brzegach. Przyłożyła się do pracy. Próbki, które pobrała, pozwalają ocenić tempo i sposób wzrostu. Bez nich nie mogła przecież stworzyć retrowirusa. Teraz jednak musimy sięgnąć do rdzenia, gdzie nadal jest żywe mięso. — Uśmiechnął się, zadowolony z wyrazu odrazy, jaki przemknął przez twarz Sajakiego. Może to empatia? — pomyślał Sylveste. Albo są to szczątki uczuć, które Sajaki kiedyś posiadał. Przez chwilę miał poczucie wspólnoty z Triumwirem.

— A co cię konkretnie interesuje?

— Oczywiście jego komórki. — Calvin pogłaskał podwinięte oparcie fotela. — Twierdzi się, że Parchowa Zaraza niszczy nasze implanty. Podejrzewam, że to coś więcej. Ona próbuje stworzyć hybrydę, usiłuje osiągnąć harmonię między tym co żywe, a tym co cybernetyczne. Właściwie nie jest złośliwa, tylko usiłuje stworzyć hybrydę kapitana z jego własnymi układami cybernetycznymi oraz ze statkiem. To prawie łagodne działanie, niemal artystyczne, celowe.

— Nie mówiłbyś tak, będąc na jego miejscu — stwierdził Sajaki.

— Oczywiście, że nie. Dlatego chcę mu pomóc. I zajrzeć do jego komórek. Chcę się przekonać, czy zaraza naruszyła DNA, czy próbuje uprowadzić jego maszynerię komórkową.

Sajaki wyciągnął rękę w stronę zimna.

— W takim razie do dzieła. Możesz go ogrzać. Ale nie dłużej, niż to konieczne. Potem niech wróci do poprzedniego stanu, aż do operacji. I nie zgadzam się, by próbki opuściły to miejsce.

Sylveste zauważył, że wyciągnięta dłoń Triumwira drży.

— To wszystko jest związane z wojną — powiedziała Khouri w komorze pajęczej. — Jestem pewna. Wojna Świtu, tak ją nazywają. Było to dawno temu. Miliony lat temu.

— Skąd wiesz?

— Mademoiselle zrobiła mi wykład z historii galaktyki, żebym doceniła, o co toczy się gra. Udało jej się. Nie sądzisz, że przyznanie racji Sylveste’owi to kiepski pomysł?

— Ani przez chwilę tak nie uważałam.

Bujać to my, ale nie nas, pomyślała Khouri. Volyova nadal wykazywała dziecięce zainteresowanie układem Cerber-Hades, choć teraz wiedziała, że czyha tam niebezpieczeństwo. Tym bardziej ją to kusiło. Poprzednio cała tajemnica polegała na pojedynczej, anomalnej syganturze neutrino. Teraz na włas — ne oczy w nagraniu Alicji zobaczyła obcą maszynerię. Tak, Volyova była równie jak Sylveste zafascynowana tym miejscem. Różnica między nimi polegała na tym, że — w odróżnieniu od Sylveste’a — z Volyovą można podjąć dyskusję; posiadała resztki rozsądku.

— Sądzisz, że należy zaryzykować i uświadomić Sajakiemu wszystkie niebezpieczeństwa?

— Nie bardzo. Zbyt wiele przed nim zataiłyśmy. Już za to mógłby nas zabić. Boję się, że zechce cię przeczesać. Niedawno znów o tym wspominał. Udało mi się go od tego odwieść, ale… — Westchnęła. — Zresztą teraz Sylveste pociąga za sznurki. Plany Sajakiego zupełnie się nie liczą.

— Musimy więc pogadać z Sylveste’em.

— To na nic, Khouri. Teraz żadne racjonalne argumenty go nie przekonają… a z twojej opowieści nie da się wyłuskać zbyt racjonalnych argumentów.

— Ale wierzysz mi?

Volyova uniosła dłoń.

— Częściowo… ale to nie to samo. Byłam świadkiem pewnych wydarzeń, które ty jakoby rozumiesz, na przykład tego wypadku z bronią kazamatową. W pewnym sensie zamieszane są w to obce siły, więc trudno mi całkowicie odrzucić twoją opowieść o Wojnie Świtu. Ciągle jednak nie mamy ogólnego obrazu. — Zamilkła na chwilę. — Może gdy skończę analizę drzazgi…

— Jakiej drzazgi?

— Tej, którą Manoukhian ci implantował. — Volyova opowiedziała Khouri, jak podczas badań, tuż po jej przybyciu na statek, znalazła u niej drzazgę. — Początkowo przypuszczałam, że to odłamek szrapnela z czasów twojej żołnierki. Potem zastanowiło mnie, dlaczego wasi lekarze wcześniej ci tego nie usunęli. Powinno mnie wtedy coś tknąć… ale to nie był funkcjonalny implant, tylko kawałek poharatanego metalu.

— 1 nie doszłaś jeszcze do tego, co to jest?

— Nie. — I to była prawda, jak przekonała się Khouri. Ten mały odłamek coś w sobie krył. Mieszanka metali okazała się dość niezwykła, nawet dla kogoś oswojonego z naprawdę nietypowymi stopami. Ponadto Volyovej wydawało się, że drzazga ma dziwne skazy fabryczne, choć ślady mogły być również spowodowane późniejszymi naprężeniami w metalu. Dziwaczne wzorce zmęczenia materiału w nanoskali. — Ale jestem blisko — stwierdziła Volyova.

— Może dzięki temu dowiemy się czegoś istotnego. Ale nie zmieni to jednej rzeczy. Nie mogę przecież zrobić tego, co rzeczywiście by nas wydobyło z tej całej sytuacji? Nie mogę zabić Sylveste’a?

— Nie. Jeśli stawka wzrośnie, jeśli okaże się, że bezspornie trzeba go zabić, wtedy… musimy zaplanować to co konieczne.

Khouri po pewnym czasie pojęła, co Volyova ma na myśli.

— Samobójstwo?

Volyova skinęła głową.

— Na razie muszę robić wszystko, by spełnić żądania Sylveste’a, w przeciwnym wypadku narażę wszystkich na niebezpieczeństwo.

— Nie rozumiesz istoty rzeczy — stwierdziła Khouri. — Nie mówię, że wszyscy umrzemy, jeśli atak na Cerbera się nie powiedzie — ty chyba coś takiego zakładasz. Uważam, że stanie się coś strasznego, nawet jeśli atak się powiedzie. Właśnie dlatego Mademoiselle zależało na tym, by Sylveste zginął.

Volyova zacisnęła usta i powoli kręciła głową, jak matka strofująca dziecko.

— Nie mogę wszcząć buntu, bazując na mglistych przeczuciach.

— Więc może sama go rozpocznę.

— Ostrożnie, Khouri. Zachowaj najwyższą ostrożność. Sajaki jest bardziej niebezpieczny, niż sądzisz. Tylko czeka na pretekst, by rozłupać ci głowę i zajrzeć do środka. Nawet pretekstu mu nie trzeba. Natomiast Sylveste jest… nie wiem, jak to określić. Należy uważać, żeby nie wejść mu w drogę. Zwłaszcza teraz, gdy coś zwąchał.

— Trzeba więc dotrzeć do niego pośrednio. Przez Pascale. Rozumiesz? Wszystko jej powiem, gdy dojdę do wniosku, że potrafi mu otworzyć oczy.

— Pascale ci nie uwierzy.

— Uwierzy, jeśli mnie poprzesz. Zgoda? — Khouri spojrzała na Volyovą. Ta patrzyła na nią długo i już chciała odpowiedzieć, gdy zaćwierkała bransoleta. Triumwir odsunęła mankiet i spojrzała na odczyty. Wzywano ją na górę statku.

Mostek jak zwykle wydawał się za obszerny dla rozproszonej tu garstki osób. Żałosne, pomyślała Volyova. Przez chwilę zamierzała wezwać swych bliskich zmarłych, by sala się trochę wypełniła, a nastrój stał się nieco bardziej uroczysty. Nie, to byłoby poniżające. A ponadto, mimo włożonego w ten projekt wysiłku, Volyova zupełnie nie czuła uniesienia. Rozmowa z Khouri zabiła w niej resztki pozytywnego nastawienia do tego całego przedsięwzięcia. Khouri miała oczywiście rację — podejmowali niewyobrażalne ryzyko, przebywając w pobliżu układu Cerber-Hades, teraz jednak Volyova nic na to nie mogła poradzić. Narażali statek na zniszczenie, ale według Khouri gorsze konsekwencje miałoby dostarczenie Sylveste’a do wnętrza Cerbera. W sprzyjających okolicznościach statek wraz z załogą może by przetrwał… lecz potem nastąpiłoby coś znacznie, znacznie gorszego. Jeśli to, co Khouri opowiedziała o Wojnie Świtu, było choć w połowie prawdą, wszystko mogłoby się bardzo źle skończyć nie tylko dla Resurgamu, ale i dla całej ludzkości.

Za chwilę Volyova może popełnić największy błąd w życiu i nie byłby to nawet błąd sensu stricte, gdyż w tej sprawie Volyova nie miała wyboru.

— No, Ilia, mam nadzieję, że nie na darmo nas tu wzywałaś — odezwał się Hegazi aroganckim tonem.

Ona też miała taką nadzieję, ale w obecności Hegaziego nie zamierzała zdradzać niepokoju.

— Zważcie — zwróciła się do wszystkich — że gdy zrobimy ten krok, nie będzie odwrotu. Uznacie to prawdopodobnie za złą wiadomość. Możemy sprowokować natychmiastową od — powiedź z planety.

— Albo i nie — powiedział Syh/este. — Wielokrotnie mówiłem, że Cerber nie zrobi nic, co mogłoby ściągnąć na niego uwagę.

— Miejmy nadzieję, że twoje teorie są słuszne.

— Możemy chyba ufać poczciwemu doktorowi — rzekł siedzący obok Sylveste’a Sąjaki. — Jest tak samo narażony jak my.

Volyova nagle zapragnęła mieć to wreszcie za sobą. Włączyła holograf — pokazał widok „Lorean” w czasie rzeczywistym. Wrak nie zmienił się od chwili, gdy zobaczyli go po raz pierwszy: kadłub nadal nosił liczne ślady uszkodzeń — teraz wiedzieli, że powstały wówczas, gdy Cerber zaatakował i zniszczył sondy. Wewnątrz statku krzątały się maszyny Volyovej. Początkowo niewielką ich grupę zdeponował robot, którego Volyova wysłała, by odnalazł pliki dziennika pokładowego Alicji. Maszyny szybko się mnożyły — w tym celu konsumowały metal ze statku i podłączyły się do statkowych systemów naprawy i konstrukcji, z których większość nie przeładowała się po ataku Cerbera. Powstały kolejne generacje i dzień po pierwotnym zapłodnieniu zaczęła się właściwa działalność: transformacja wnętrza i powłoki statku. Nieuważny obserwator nie dostrzegłby tego, wszelako praca powoduje wytwarzanie ciepła, więc zewnętrzna warstwa zniszczonego statku nieco się ogrzała przez ostatnie kilka dni — dowód energicznej aktywności w środku.

Volyova przesunęła palcem po bransolecie, upewniając się, że wszystkie wskazania mieszczą się w normie. Za chwilę się zacznie — teraz już nie mogła powstrzymać tego procesu.

— Mój Boże — powiedział Hegazi.

„Lorean” zmieniał się, zrzucał skórę. Całe fragmenty uszkodzonego kadłuba łuszczyły się wielkimi płatami, statek otaczał się powoli puchnącym kokonem odłamków. To, co znajdowało się pod spodem, miało kształt poprzedniego wraku, ale w gładkiej powłoce, jakby to była nowa skóra węża. Transformacje dość łatwo było przeprowadzić, gdyż „Lorean” — w odróżnieniu od „Nieskończności” — nie kontratakował replikującymi się wirusami, nie opierał się modelującej go dłoni. Przebudowa „Nieskończoności” była jak próba rzeźbienia ognia, natomiast tamten statek poddawał się Volyovej jak glina.

Kąt widzenia przesunął się, gdy wylinka szczątków zmusiła „Lorean” do obrotu wokół długiej osi. Silniki Hybrydowców nadal były przy statku… i działały. Teraz Volyova mogła nimi sterować za pomocą bransolety. Prawdopodobnie nigdy nie potrafiłyby osiągnąć wystarczającej sprawności, by nadać statkowi prędkość bliską świetlnej, ale Volyova i tak do tego nie dążyła. Podróż, jaką ten statek miał odbyć — jego ostatnia podróż — była obraźliwie krótka dla takiego statku. Teraz unosił się niemal pusty, z wnętrzem wciśniętym w pogrubione ściany kadłuba w kształcie stożka o otwartej podstawie; przypominał olbrzymi zwężający się naparstek.

— Dan, moje maszyny znalazły ciało Alicji i pozostałej załogi — powiedziała Volyova. — Większość buntowników spała w chłodni, ale i oni nie przeżyli ataku.

— O co ci chodzi?

— Jeśli chcesz, mogę ich tu sprowadzić. Powstanie oczywiście opóźnienie… musielibyśmy posłać po nich prom.

Sylveste odpowiedział, i to szybciej, niż Volyova się spodziewała. Sądziła, że co najmniej godzinę zajmie mu dumanie nad problemem.

— Nie — rzekł. — Nie chcę żadnych opóźnień. Słusznie: Cerber potwierdzi tę operację.

— A co z ciałami?

Odpowiedział tak, jakby to było jedyne sensowne wyjście:

— Spadną na planetę razem ze statkiem.

Загрузка...