SZEŚĆ

Cuvier, Resurgam, 2563

Calvin Sylveste objawiał się w swym przepysznym królewskim fotelu pod ścianą pokoju więziennego.

— Muszę ci powiedzieć coś ciekawego — rzekł, gładząc brodę. — Choć przypuszczam, że ci się to nie spodoba. 130

— Tylko szybko. Za chwilę będzie tu Pascale.

Calvin cały czas miał pogodny wyraz twarzy, ale teraz zrobił jeszcze badziej rozbawioną minę.

— Właśnie chciałem porozmawiać o Pascale. Dość ją lubisz, prawda?

— To nie twoja sprawa. — Sylveste westchnął. Spodziewał się trudności.

Biografia była niemal skończona i zapoznano go z tym dziełem. Mimo dopracowania szczegółów, mimo niezliczonych możliwości wejścia do niej, oglądania i uczestniczenia, pozostawała narzędziem Girardieau: sprytnie zmajstrowaną bronią precyzyjnej propagandy. Przez subtelny filtr tej opowieści wszelkie aspekty działalności Sylveste’a widziało się w niekorzystnym świetle. Jawił się jako egotyk, ograniczony tyran, intelektualnie sprawny, ale w najwyższyn stopniu bezlitosny w wykorzystywaniu otaczających go ludzi. Niewątpliwie Pascale zrobiła to bardzo zręcznie. Ktoś, kto nie znał faktów, bezkrytycznie mógł przyjąć subiektywizm biografii. Nosiła piętno prawdy.

Sylveste z trudem to akceptował, ale bardziej bolesne było to, że znaczną część tego nieprzyjaznego portretu oparto na świadectwie ludzi, którzy go znali. A głównie — co było najbardziej bolesne — na opinii Calvina. Sylveste z oporami pozwolił Pascale na dostęp do symulacji poziomu beta. Zrobił to pod naciskiem, ale w tamtym czasie obiecano mu to wynagrodzić.

— Chcę, żeby obelisk ponownie odnaleziono i wykopano — powiedział Sylveste. — Girardieau obiecał mi dostęp do danych z badań archeologicznych, jeśli wezmę udział w niszczeniu własnego wizerunku. Uczciwie dotrzymałem swojej części umowy. A co ze strony rządu?

— To nie będzie łatwe… — zaczęła Pascale.

— Nie, ale przecież nie uszczupli to specjalnie zasobów Potopowców.

— Porozmawiam z nim — powiedziała bez specjalnego przekonania. — Pod warunkiem, że pozwolisz mi porozmawiać z CaWinem, kiedy tylko zechcę.

Straszny układ, Sylveste to wtedy zrozumiał. Ale było warto, jeśli miał zobaczyć cały obelisk, a nie tylko małą jego cześć, odkrytą przed zamachem.

Znamienne, że Nils Girardieau dotrzymał słowa. Trwało to cztery miesiące, ale zespół znalazł porzucony teren wykopalisk i wydobył obelisk. Nie przeprowadzono tego ze zbyt wielką pieczołowitością, Sylveste jednak niczego więcej nie oczekiwał. Wystarczyło, że obelisk wydobyto w jednym kawałku. Teraz, w swym więziennym pokoju, mógł wywołać hologram obelisku, kiedy tylko chciał, dowolną jego cześć powiększyć do studiowania. Napis był mamiący, trudny do analizy, a skomplikowana mapa układu słonecznego nadal wydawała mu się niepokojąco dokładna. Poniżej — przedtem ta część była zakopana — znajdowała się ta sama mapa w znacznie większej skali. Zawierała cały układ włącznie z pasem kometarnym. Delta była szerokim układem podwójnym — dwie gwiazdy w odległości dziesięciu godzin świetlnych. Amarantinowie chyba to wiedzieli, gdyż wyraźnie zaznaczyli orbitę drugiej gwiazdy. Przez chwilę Sylveste zastanawiał się, dlaczego nigdy nie widział tamtej gwiazdy w nocy; byłaby nikła, ale przecież jaśniejsza od innych gwiazd na niebie. Przypomniał sobie jednak, że ta druga gwiazda już nie świeciła. Była gwiazdą neutronową, wypalonym ciałem obiektu niegdyś gorącego i świecącego niebiesko. Teraz była tak ciemna, że odkryto ją dopiero po wysłaniu pierwszych próbników. Orbicie gwiazdy neutronowej towarzyszyło skupisko nieznanych symboli graficznych.

Sylveste nie miał pojęcia, co to takiego.

Co więcej, podobne mapy znajdowały się niżej na obelisku, odpowiadające, przynajmniej zgrubnie, innym układom słonecznym, choć nie mógł tego ściśle udowodnić. Jak Amarantinowie uzyskali dane na temat innych planet, gwiazdy neutronowej, innych układów, jeśli nie dysponowali techniką lotów międzygwiezdnych równie zaawanasowanych co technika ludzka?

Zasadniczym problemem był wiek obelisku. Warstwa kontekstowa sugerowała, że ma on dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy lat. Według tego datowania zagrzebano go mniej więcej 132 w czasie Wydarzenia, plus minus pięćset lat, ale do uzasadnienia swej teorii Sylveste potrzebował znacznie bardziej precyzyjnego oszacowania. Podczas ostatniej wizyty poprosił Pascale, by zapuściła pomiary SE obelisku. Miała dziś przyjść i przekazać wyniki.

— Okazała się dla mnie użyteczna — powiedział CaMnowi. Ten zareagował drwiącym spojrzeniem. — Nie oczekuję, że to zrozumiesz.

— Może nie zrozumie. Mimo to powiem ci, czego się dowiedziałem.

Nie było sensu tego przedłużać.

— No? — spytał Sylveste.

— Jej nazwisko nie brzmi Dubois… — Calvin uśmiechnął się, zwlekał — …tylko Girardieau. Jest jego córką. A ciebie, chłopcze, wyprowadzono w pole.

Zostawili „Żonglera i Całunnika” i wyszli w wizerunek spoconej planetarnej nocy. Z drzew wokół mallu kapucynki-banitki schodziły na doliniarską rundę. Bębny Burundi dudniły gdzieś zza krzywizny karuzeli. Neony o wężowych kształtach pulsowały w nadętych chmurach zwisających z krokwi. Khouri słyszała, że czasami tu pada, ale dotychczas oszczędzono jej tego upozorowanego meteorologicznego zjawiska.

— Zacumowaliśmy prom przy hubie — poinformowała Volyova. — Musimy tylko pojechać windą w szprysze oraz przejść kontrolę celną dla opuszczających planetę.

Zimny wagonik windy grzechotał i pachniał moczem. Wewnątrz na ławeczce siedział tylko jakiś Komuso w hełmie, między nogami trzymał shakuhachi. Khouri sądziła, że to z jego powodu ludzie postanowili poczekać na następny wagonik w paternostrze, krążącym między hubem a brzegiem.

Mademoiselle stanęła obok Komuso, gestem matrony złożyła dłonie na karku. Miała na sobie długą do samej podłogi jaskrawobłękitną suknię, czarne włosy ściągnęła w surowy kok.

— Jesteś zbyt spięta — powiedziała. — Volyova będzie podejrzewać, że coś ukrywasz.

— Znikaj.

Volyova spojrzała na Khouri.

— Mówiłaś coś?

— Że tu jest zimno.

Volyova stanowczo zbyt długo analizowała tę wypowiedź.

— Tak, trochę zimno.

— Nie musisz mówić głośno — odparła Mademoiselle. — Nie musisz nawet wokalizować. Wyobraź sobie tylko, co chcesz mi przekazać. Implant wykryje fantomowe impulsy powstające w twoim obszarze mowy. No, spróbuj.

— Znikaj — powtórzyła Khouri, a raczej wyobraziła sobie, że to myśli. — Wynoś się do diabła z mojej głowy. Tego nie było w kontrakcie.

— Moja droga — rzekła Mademoiselle — w ogóle nigdy nie było żadnego kontraktu, tylko, że tak powiem, dżentelmeńska umowa. — Spojrzała na Khouri, jakby oczekiwała jakiejś odpowiedzi. Khouri wpatrywała się w nią jadowicie. — No dobrze, ale obiecuję, że niedługo wrócę — oznajmiła Mademoiselle.

Wyprysnęła z rzeczywistości.

— Nie mogę się doczekać — powiedziała Khouri.

— Słucham? — spytała Volyova.

— Powiedziałam, że nie mogę się doczekać — odparła Khouri. — Aż wyjdziemy z tego cholernego wagonika.

Wkrótce dotarły do rdzenia, przeszły odprawę celną i wsiadły do promu, nie-atmosferycznego pojazdu, składającego się z kuli i czterech dysz gondolowych rozlokowanych pod kątami prostymi. „Melancholia Odjazdu” — ironiczne nazwy tego rodzaju Ukrasi lubili nadawać swym statkom. Wnętrze przypominało żebrowany brzuch wieloryba. Volyova kazała Khouri iść do przodu przez ciąg grodzi i gardzieli, gdzie trzeba się było czołgać. Doszły do mostka. Stało tam kilka foteli lotniczych przy konsoli w otoczce delikatnych entoptyków i z mnóstwem awionicznych wichajstrów. Volyova nacisnęła jeden z wizualnych odczytów i z czarnej kieszeni w boku konsoli wysunęło się małe, podobne do tacki urządzenie ze staromodną klawiaturą. Palce Volyovej zatańczyły na klawiszach, wywołując subtelne zmiany w awionicznych danych.

Khouri poczuła mrowienie, gdy się zorientowała, że Volyova nie ma implantów i palcami przekazuje komunikaty.

— Zapnij pasy — poleciła jej Volyova. — Wokół Yellowstone lata tyle śmiecia, że może trzeba będzie trochę poprzyśpieszać.

Khouri zapięła się. Mimo niewygody po raz pierwszy od wielu dni mogła się odprężyć. Wiele się działo od jej ożywienia, wszystko w szalonym tempie. Gdy spała w Chasm City, Mademoiselle wypatrywała statku lecącego na Resurgam, a ponieważ Resurgam nie liczył się w sieci handlu kosmicznego, oczekiwanie było długie. Na tym polegał kłopot z światłowcami. Nawet ktoś najpotężniejszy nie mógł stać się właścicielem takiego statku, chyba że miał go do dyspozycji już od wieków. Hybrydowcy przestali produkować nowe napędy, a ci, co już statki posiadali, nie zamierzali ich sprzedawać.

Khouri wiedziała, że Mademoiselle szuka aktywnie. Volyova również szukała. Jak poinformowała ją Mademoiselle, Volyova wpuściła do sieci danych Yellowstone program poszukujący, który nazwała ogarem. Zwykły człowiek, a nawet zwykły skomputeryzowany nadzorca, nie mógł wykryć tego intensywnego węszenia. Ale widocznie Mademoiselle nie należała do żadnej z tych dwóch kategorii i wyczuła psa tak, jak pająk — łyżwiarz wyczuwa zmarszczki na błonie powierzchniowej stawu, po której sunie.

Potem zrobiła coś bardzo sprytnego.

Gwizdała na ogara, aż przybiegł do niej w podskokach. Następnie jakby nigdy nic złamała mu kark, ale wpierw rozbebeszyła go i przebadała informacyjne wnętrzności; dowiedziała się, po co wysłano tego psa. Mianowicie po to, by znalazł osoby z doświadczeniem zabójcy. Tego dokładnie można by się spodziewać po grupie Ultrasów, którzy szukają kogoś na wolne miejsce wśród załogi. Ale dostrzegła jeszcze coś osobliwego, co pobudziło jej ciekawość.

Dlaczego szukali osoby z przeszłością wojskową?

Może byli dyscyplinarianami, profesjonalnymi handlarzami, operującymi na poziomie o jeden szczebel wyższym od normalnego stanu wymiany handlowej, bezwzględnymi ekspertami, używającymi podejrzanych prawnie narzędzi do zbierania potrzebnych informacji i nie lubili podróżować do zapyziałych kolonii, takich jak Resurgam, gdy dostrzegali szansę ogromnego zysku, może za setki lat. Prawdopodobnie cała ich organizacja miała charakter militarny, a nie na wpół anarchiczny, jak na większości statków handlowych. Szukając kandydata z doświadczeniem wojskowym, chcieli znaleźć kogoś pasującego do reszty załogi.

Oczywiście, o to chodziło.

Jak dotąd wszystko układało się dobrze, nawet jeśli uwzględnić to, że Volyova nie sprostowała Khouri, gdy z rozmowy wynikło, że Khouri nie zna prawdziwego celu statku. Oczywiście Khouri doskonale wiedziała, że statek leci na Resurgam, ale gdyby Ultrasi zdawali sobie sprawę, że ona też zamierza się tam dostać, musiałaby im przedstawić jakieś wyjaśnienie. Przygotowała kilka opowiastek, ale się nie przydały, gdyż Volyova postanowiła utrzymywać rekruta w przekonaniu, że udają się na Skraj Nieba.

Rzeczywiście dziwne, choć zrozumiałe — przecież rozpaczliwie szukali kogokolwiek. Nie świadczyło to dobrze o ich uczciwości, ale z drugiej strony Khouri nie musiała marnować swej historyjki. Postanowiła się tym nie przejmować. I tak wszystko było usłane różami, jeśli nie liczyć tego, że gdy Khouri spała, Mademoiselle umieściła coś w jej głowie. Mikroskopijny implant, który, by nie wywołać podejrzeń Ultrasów, miał wyglądać i działać jak standardowa nakładka entoptyczna. Gdyby stali się zbyt dociekliwi i usunęli z niej tę rzecz, wszystkie podejrzane części uległyby samozniszczaniu i reorganizacji. Nie chodziło jednak o to, że urządzenie niosło ze sobą ryzyko lub było niepotrzebne. Khouri nie podobało się to, że akurat Mademoiselle jest stale obecna w jej głowie. Oczywiście była to tylko symulacja poziomu beta, naśladująca osobowość Mademoiselle, rzutująca jej obraz na centra wzrokowe Khouri i pobudzająca ośrodek słuchu, by Khouri mogła słyszeć, co duch do niej mówi. Nikt nie zobaczy postaci tej kobiety, a Khouri będzie mogła sekretnie się z nią porozumiewać.

— Nazwij to potrzebą wiedzy — oznajmił duch. — Jako były żołnierz na pewno rozumiesz tę zasadę.

— Tak, rozumiem — odparła Khouri ponuro. — To śmierdzi, ale nie przypuszczam, byś wyjęła to świństwo z mojej głowy tylko dlatego, że mi się ono nie podoba.

Mademoiselle uśmiechnęła się.

— Obciążenie cię teraz zbyt dużą wiedzą zwiększyłoby ryzyko niedyskrecji w obecności Ultrasów.

— Zaraz, chwileczkę… — powiedziała Khouri. — Już wiem, że mam zabić Sylveste’a. Co tu jest jeszcze do odkrycia?

Mademoiselle ponownie się uśmiechnęła. Irytujące. Jak wiele symulacji poziomu beta, miała skromny zasób wyrazów twarzy i powtórki były nieuniknione, jak u kiepskiego aktora stale robiącego te same miny.

— Obawiam się, że to, co teraz wiesz, jest maleńką częścią całej histori, nawet nie ułameczkiem.

Gdy Pascale przyszła, Sylveste dokładnie przyjrzał się jej twarzy, zestawiając ją z zapamiętanym obrazem Nilsa Girardieau. Jak zwykle natykał się na ograniczenia swego wzroku. Jego oczy źle widziały krzywizny, usiłowały przybliżyć rysy ludzkiej twarzy ciągiem łamanych.

Jednak to, co powiedział mu Calvin, nie zostało w zasadzie podważone. Włosy miała czarne i proste, natomiast Girardieau rude i kręcone. Ale budowa ich twarzy nosiła zbyt wiele cech wspólnych, by to było przypadkowe. Gdyby Calvin mu tego nie zasugerował, Sylveste sam by na to nie wpadł, ale teraz, gdy sugestia padła, bardzo wiele wyjaśniała.

— Dlaczego skłamałaś? — spytał.

Wydawała się autentycznie zaskoczona.

— Wjakiej sprawie?

— We wszystkim. Poczynając od twego ojca.

— Mojego ojca? — Milczała przez chwilę. — A więc wiesz.

Zacisnął usta, skinął głową.

— Współpracując z CaWinem, zawsze ryzykujesz — powiedział. — On jest bardzo przebiegły.

— Na pewno w jakiś sposób pobierał dane z mojego kompnotesu. Dostał się do zasobów prywatnych. Drań.

— Rozumiesz, jak się teraz czuję. Dlaczego to zrobiłaś?

— Początkowo… ponieważ nie miałam wyboru. Chciałam przeprowadzić studia na twój temat i tylko pod zmienionym nazwiskiem mogłam zdobyć twoje zaufanie. Mogło się udać. Zaledwie kilka osób w ogóle wiedziało o moim istnieniu. — Zamikła na chwilę. — I udało się, zaufałeś mi. A ja niczego nie zrobiłam, żeby to zaufanie zawieść.

— Naprawdę? Nigdy nie powiedziałaś Nilsowi niczego, co mogłoby mu pomóc?

Spojrzała na niego z żalem.

— Pamiętasz? Zostałeś uprzedzony o zamachu. Jeśli ktokolwiek powinien się czuć zdradzony, to mój ojciec.

Szukał dowodów na podważenie tego, co mówiła, choć nie był pewien, czy chce je znaleźć. Może mówiła prawdę?

— A biografia?

— To pomysł ojca.

— Narzędzie, by mnie zdyskredytować?

— W biografii nie ma żadnego kłamstwa, chyba że wiesz o czymś takim. Jest już prawie gotowa. W zasadzie Calvin bardzo pomógł. Zdajesz sobie sprawę, że to pierwsze większe dzieło miejscowej sztuki stworzone na Resurgamie. Oczywiście od czasów Amarantinów.

— Zgoda, to dzieło sztuki. Zamierzasz je opublikować pod swoim prawdziwym nazwiskiem?

— Od początku tak planowałam. Miałam nadzieję, że do czasu publikacji się o nim nie dowiesz.

— Och, tym się nie przejmuj. Wierz mi, to nie wpłynie na naszą współpracę. Zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, że Nils jest prawdziwym autorem.

— Będzie ci łatwiej, jeśli pomniejszysz moje znaczenie, prawda?

— Masz te dane spułapkowanych elektronów, które mi obiecałaś?

— Tak. — Podała mu kartę. Dotrzymuję obietnic, doktorze. Obawiam się jednak, że moja resztka szacunku do ciebie jest poważnie zagrożona.

Sylveste patrzył na analizę wyników metody spułapkowanych elektronów. Przesuwały się po karcie, którą zginał między kciukiem i palcem wskazującym. Rozmawiał z Pascale, ale nie potrafił oderwać części swego umysłu od tego, co przedstawiały te liczby.

— Gdy twój ojciec wspomniał mi o biografii, powiedział, że kobieta, która będzie ją tworzyła, to ktoś, kto za chwilę straci resztki iluzji co do mojej osoby.

Wstała.

— Powinniśmy to odłożyć na inną okazję.

— Nie, zaczekaj. — Sylveste chwycił ją za rękę. — Przepraszam, ale muszę o tym z tobą porozmawiać.

Wzdrygnęła się pod jego dotykiem, potem się powoli odprężyła.

— O czym? — Patrzyła czujnie.

— O tym. — Postukał kciukiem w zestaw danych SE. — To bardzo ciekawe.

Prom Volyovej zbliżał się do stoczni. W pobliżu punktu Lagrange’a między Yellowstone a jego księżycem, Okiem Marca. W stoczni cumowało kilkanaście światłowców. Tylu statków Khouri jeszcze nigdy nie widziała. W rdzeniu stoczni znajdowała się większa karuzela i mniejsze wewnątrzsystemowe statki były przyczepione do brzegu koła jak ssące prosiaki do maciory. Kilka światłowców tkwiło w szkieletowych podporach — remontowano ich wielkie lodowe tarcze lub napędy Hybrydowców (statki Hybrydowców też tu były, smukłe i czarne, jakby wykute z samej przestrzeni). Pozostałe obiekty w zasadzie dryfowały na powolnych, leniwych orbitach wokół środków ciężkości punktu Lagrange’a. Khouri przypuszczała, że sposobem parkowania statków rządzi skomplikowany protokół — kto komu musi ustąpić drogi, by uniknąć kolizji, którą komputer mógł przewidywać kilka dni naprzód. Ewentualny wydatek paliwa, związany z wytrąceniem statku z kursu kolizyjnego, był niewielki w porównaniu z zyskami przeciętnej handlowej wizyty w porcie, ale utratę twarzy znacznie trudniej zrekompensować. Przy Skraju Nieba Khouri nigdy nie widziała tak wielu statków, ale nawet tam słyszała o potyczkach między załogami, związanych z priorytetem parkowania i prawami handlowymi. Ziemianie na ogół błędnie sądzili, że Ultrasi — w przeciwieństwie do ludzkości — tworzą jednolitą nację. W istocie byli szczepem bardzo podzielonym, a poszczególne jego grupy z paranoidalną nieufnością traktowały inne odłamy.

Teraz zbliżali się do statku Vblyovej.

Jak wszystkie inne światłowce miał nieprawdopodobnie opływowe kształty. Przestrzeń tylko przy małych szybkościach w przybliżeniu była próżnią. Przy szybkościach bliskich świetlnej — a te statki z taką się przeważnie poruszały — lot odbywał się jakby w wyjącym wichrze atmosferycznym. Dlatego statki przypominały sztylety: każdy miał stożkowaty kadłub zwężający się w ostry jak igła dziób, by przebijać międzygwiazdowe środowisko, a dwa silniki Hybrydowców przymocowane z tyłu na dźwigarach wyglądały jak ozdobna rękojeść. Statek był powleczony lodem, czystym i połyskującym jak diament. Prom zanurkował nisko nad statkiem Volyovej i przez chwilę Khouri mogła się przekonać, jak wielki jest statek. Miała wrażenie, że leci nad miastem. W kadłubie otworzyły się drzwi przesłonowe i ukazał się jaśniejący przedział dokowy. Volyova prowadziła prom na miejsce, wprawnie przerzucając kontrolki silnika rakietowgo, zaczepiając o kołyskę cumowniczą. Khouri usłyszała łupnięcia, gdy pępowiny i połączenia dokujące zaskoczyły na miejsca.

Volyova pierwsza wyswobodziła się z pasów fotela.

— Wchodźmy na pokład — powiedziała. Khouri oczekiwała w tym zaproszeniu nieco więcej uprzejmości.

Wyprysnęły z promu do przestronnego otoczenia statku. Nadal nie było ciążenia, ale przy końcu korytarza, który Khouri miała przed sobą, znajdowało się skomplikowane urządzenie, łączące sekcje stacjonarne i rotacyjne.

Khouri zaczynała odczuwać mdłości. Po moim trupie dam to po sobie poznać, pomyślała.

— Nim pójdziemy dalej, muszę ci kogoś przedstawić — rzekła Volyova.

Spojrzała ponad ramieniem Khouri w korytarz prowadzący do promu. Khouri usłyszała szuranie, jakby ktoś ręka za ręką 140 wspinał się po drabinie w korytarzu. Ale mogło to tylko znaczyć, że na pokładzie promu znajduje się jeszcze jedna osoba.

Coś tu się nie zgadzało.

Volyova nie zachowywała się jak ktoś, kto usiłuje wywrzeć na rekrucie wrażenie. Nie dbała o lo, co Khouri sobie myśli, jakby to nie miało żadnego znaczenia. Khouri obejrzała się — zobaczyła Komuso, który jechał z nimi wagonikiem windy. Twarz miał zakrytą wiklinowym hełmem, jaki nosili wszyscy z nich. W zagiętym ramieniu trzymał shakuhachi.

Khouri chciała coś powiedzieć, ale Volyova nie dała jej dojść do słowa.

— Ano Khouri, witaj na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”. Właśnie zostałaś naszym zbrojmistrzem. — Skinęła w stronę Komuso. — Wyrządź mi przysługę, Triumwirze.

— A mianowicie?

— Ogłusz ją, nim spróbuje zabić któregoś z nas.

Ostatnią rzeczą, jaką widziała Khouri, była złotawa, rozmyta plama bambusa.

Sylveste’owi zdawało się, że czuje zapach perfum Pascale. Potem jego wzrok wyłuskał z tłumu przed więziennym budynkiem jej sylwetkę. Odruchowo ruszył ku niej, ale natychmiast został powstrzymany przez dwóch krzepkich, eskortujących go milicjantów. Z odgrodzonego tłumu posypały się nieprzyjazne okrzyki i zniewagi, ale Sylveste prawie nie zwracał na nie uwagi.

Pascale pocałowała go dyskretnie, zakrywając ich złączone usta ręką w koronkowej rękawiczce.

— Nim zapytasz… — powiedziała głosem ledwo słyszalnym ponad hałasem tłumu — …o co w tym wszystkim chodzi, nie wiem, tak samo jak ty.

— To sprawka Nilsa?

— A kogóż by innego? Tylko on ma takie wpływy, by wydostać cię z więzienia na dłużej niż jeden dzień.

— Szkoda, że nie zapobiegnie mojemu tam powrotowi.

— Mógłby, gdyby nie musiał zjednywać sobie własnych ludzi i opozycji. Najwyższy czas, żebyś przestał go uważać za swego największego wroga.

Weszli w sterylną ciszę samochodu, który na nich czekał. Zaadaptowano go z niewielkiego łazika do eksploracji terenu; miał cztery balonowe koła, wystające z opływowego kadłuba, urządzenia komunikacyjne upakowane w matowoczarnym garbie na dachu. Był pomalowany na purpurę Potopowców, z przodu miał wisiory w stylu fali Hokuusaia.

— Gdyby nie mój ojciec, zginąłbyś podczas zamachu — rzekła Pascale. — Ochronił cię przed twymi największymi wrogami.

— Nie jest więc najbardziej kompetentnym rewolucjonistą.

— W takim razie, co należy sądzić o reżimie, który udało mu się obalić?

Sylveste wzruszył ramionami.

— Słuszna uwaga.

Strażnik wskoczył na przedni fotel za ścianką ze szkła zbrojonego. Ruszyli i rozpędzając tłum, pognali na obrzeże miasta. Przejechali przez jedno z arboretów, potem zjechali po rampie biegnącej pod granicą miasta. Towarzyszyły im dwa inne rządowe samochody. Również przerobiono je ze starych łazików, ale pomalowano na czarno; po bokach stali milicyjni forysie z karabinami na ramionach. Przez kilometr konwój jechał nie oświetlonym tunelem, potem dotarł do śluzy powietrznej i zatrzymał się na chwilę — zdatne do oddychania powietrze miasta wymieniono na atmosferę Resurgamu. Strażnicy zostali na swoich miejscach, zmienili sobie tylko ustawienia masek do oddychania i gogli. Potem pojazdy znów ruszyły pod górę na powierzchnię. Wynurzyli się w szarówce, wśród betonowych ścian przeciwwybuchowych i jechali po powierzchni usianej czerwonymi i zielonymi światłami.

Na płycie lotniska czekał na nich samolot, wsparty na trzech płozach; skrzydła od spodu świeciły nieprzyjemnie jasno, już zaczynały jonizację granicznych warstw znajdującego się pod nimi powietrza. Kierowca włożył rękę pod tablicę rozdzielczą, wyciągnął maski do oddychania i podał je do tyłu przez kratę. Patrzył, czy Sylveste i Pascale prawidłowo je zakładają.

— Nie były absolutnie potrzebne, doktorze Sylveste — powiedział kierowca. — Od czasu, gdy był pan ostatnio poza Resurgam City, zawartość tlenu wzrosła o dwieście procent. 14? Niektórzy ludzie oddychali atmosferą kilkadziesiąt minut bez długotrwałych skutków negatywnych.

— To na pewno dysydenci, o których ciągle słyszę — odparł Sylveste. — Renegaci, których zdradził Girardieau podczas przewrotu. Prawdopodobnie komunikują się z przywódcami Słusznej Drogi na Cuvier. Nie zazdroszczę im. Pyl musiał zatkać im płuca prawie tak, jak zatkał ich mózgi.

Konwojent nie zareagował.

— Enzymy utylizujące przerabiają cząsteczki pyłu. Stara technika marsjańska. W każdym razie poziom zapylenia spadł. Wilgoć pompowana przez nas do atmosfery spowodowała, że pył zbija się w większe drobiny i już nie tak łatwo porusza się z wiatrem.

— Znakomicie — chwalił Sylveste. — Szkoda tylko, że to nadal taka nędzna dziura.

Poprawił maskę na twarzy i czekał na otwarcie drzwi. Wiał umiarkowany wiatr — pył powodował zaledwie kłujące otarcia.

Pomknęli.

Samolot był przyjemną oazą przestrzeni i spokoju, z bogatym wnętrzem wyłożonym rządową purpurą. Ci, którzy tu dojechali pozostałymi dwoma samochodami, wsiedli przez inne drzwi. Sylveste zobaczył kątem oka Nilsa Girardieau, idącego po płycie lotniska. Girardieau szedł rozkołysanym krokiem, a ruch zaczynał się gdzieś w okolicach ramion — przypominał cyrkiel kroczący od punktu do punktu po desce projektowej architekta. Był w nim jakiś rozmach, a widok też przywoływał na myśl lodowiec ściśnięty do rozmiarów człowieka. Przywódca zniknął Sylveste’owi z oczu, a parę minut później krawędź skrzydła stała się liliowa, owinięta otoczką pobudzonych jonów, i samolot uniósł się nad lądowiskiem.

Sylveste naszkicował dla siebie okno i obserwował, jak Cuvier maleje w dole — obecnie zwane Resurgam City. Po raz ostatni widział je w całości przed przewrotem, kiedy pomnik francuskiego przyrodnika jeszcze stal. Zniknęła dawna prostota kolonii. Za granicami miasta ciągnęła się bezładna piana ludzkich osiedli — hermetycznie zamknięte budowle połączone krytymi drogami i chodnikami. Wiele małych kopuł, stojących w pewnej odległości od głównych budowli, miało zielony kolor. Sylveste widział nawet kilka pasów próbnych organizmów roślinnych, przystosowanych do życia na wolnym powietrzu. Czekały na uwolnienie z dala od miasta, w zagonach tworzących nieprzyjemne dla oczu Sylveste’a geometryczne wzory.

Okrążyli miasto i wznieśli się, kierując na północ. W dole zwijały się kaniony koronkowe. Niekiedy światło ze skrzydeł oświetlało przez chwilę małe osiedle — zwykle nieprzezroczystą kopułę lub opływowy barak. Przeważnie jednak w dole widniało pustkowie bez dróg, rurociągów czy linii zasilających.

Od czasu do czasu Sylveste zapadał w drzemkę; gdy się budził, widział tropikalne pustynie lodu i sunącą w dole importowaną tundrę. W tej chwili na horyzoncie pojawiło się osiedle i samolot leniwą spiralą opadał na dół. Sylveste przesunął swoje okno, by mieć lepszy widok.

— Poznaję ten rejon. To tu znaleźliśmy obelisk.

— Zgadza się — przyznała Pascale.

Teren był skalisty, prawie bez roślin, linie horyzontu zakłócały wznoszące się złamane łuki i nieprawdopodobne kolumny skalne, które wyglądały tak, jakby za chwilę miały runąć, wszędzie głębokie szczeliny — rzekłbyś: spetryfikowana powierzchnia rozgrzebanej pościeli. Przelecieli nad zastygłym strumieniem lawy i wylądowali na płaskim sześciokącie otoczonym opancerzonymi budynkami powierzchniowymi. Był środek dnia, ale pył w powietrzu tak silnie przesłaniał światło słoneczne, że lądowisko trzeba było oświetlać reflektorami. Milicjanci ruszyli pędem w stronę samolotu, osłaniając oczy przed jasnością bijącą od spodu skrzydeł.

Sylveste zerwał maskę, spojrzał na nią pogardliwie i położył na siedzeniu. Nie potrzebował pomocy przy przejściu do pobliskiego budynku, a nawet gdyby jej potrzebował, nie miał zamiaru tego po sobie pokazać.

Milicjanci poprowadzili ich do baraku. Od lat Sylveste nie znajdował się tak bliso Girardieau. Zaszokowało go to, że jego przeciwnik wydaje się taki niski. Przypominał przysadzistą maszynę górniczą, zdolną przedrzeć się przez lity bazalt; jego rude i drutowate włosy pstrzyła siwizna; oczy miał szeroko otwarte i zdziwione, jak u zalęknionego młodego pekińczyka.

— Dziwne koleje losu — powiedział, gdy jeden ze strażników zamknął za nimi drzwi. — Dan, kto by pomyślał, że ty i ja kiedykolwiek będziemy mieli ze sobą tak wiele wspólnego?

— Mniej, niż ci się wydaje — odparł Sylveste.

Girardieau poprowadził grupę przez żebrowany korytarz, w którym po bokach stały stare maszyny, ubabrane tak, że trudno było rozpoznać ich przeznaczenie.

— Przypuszczam, że zastanawiasz się, o co tu chodzi.

— Mam pewne podejrzenia.

Śmiech Girardieau zadudnił wśród porzuconego sprzętu.

— Pamiętasz obelisk wykopany w tej okolicy? Oczywiście pamiętasz, przecież to ty wskazałeś na fenomenologiczną trudność związaną z metodą SE, zastosowaną przy datowaniu tej skały.

— Właśnie — odparł cierpko Sylveste.

Wnioski z datowania SE okazały się przełomowe. Żadna naturalna struktura krystaliczna nie tworzyła idealnej sieci. Zawsze istniały w niej przerwy, w których brakowało atomów, i w tych dziurach stopniowo zbierały się elektrony, wytrącone z pozostałych oczek sieci przez promieniowanie kosmiczne i naturalną radioaktywność. Ponieważ dziury te zapełniały się elektronami ze stałą szybkością, liczba schwytanych elektronów stanowiła doskonały miernik datowania nieorganicznych artefaktów. Istniał przy tym jeden haczyk: metoda SE była użyteczna tylko wówczas, jeśli w przeszłości, w którymś ze znanych momentów, pułapki zostały opróżnione — wytrawione. Na szczęście ogień lub wystawienie na działanie światła wystarczało, by najbardziej zewnętrzne pułapki sieci krystalicznej stały się na powrót puste. Analiza SE obelisku wskazała, że wszystkie pułapki warstwy powierzchniowej zostały opróżnione w tym samym czasie, dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy lat temu, z dokładnością do błędu pomiaru. Tylko zjawisko w rodzaju Wydarzenia mogło wytrawić wszystkie pułapki w obiekcie wielkości obelisku.

Nie było w tym nic zaskakującego. Tysiące Amarantińskich artefaktów datowano na okres Wydarzenia tą samą techniką, ale tylko obelisk został zakopany specjalnie, rozmyślnie umieszczony w kamiennym sarkofagu po tym, jak został wytrawiony.

Po Wydarzeniu.

Nawet za nowego reżimu ten fakt wystarczył, by zainteresowano się obeliskiem. W ostatnim roku ponownie zwrócono uwagę na napis. Poprzednio Sylveste podał dość ogólną interpretację; teraz cała pozostała na planecie grupka archeologicznej społeczności pośpieszyła z pomocą. W Cuvier tymczaem zapanowała epoka wolności. Reżim Girardieau złagodził niektóre zakazy dotyczące badań amarantińskich, choć opozycja Słusznej Drogi stawała się coraz bardziej fanatyczna.

Dziwne przymierza, jak powiedział Girardieau.

— Gdy zorientowaliśmy się, co nam przekazuje obelisk, podzieliliśmy cały obszar i odsłoniliśmy teren sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt metrów w głąb — oznajmił Girardieau. — Znaleźliśmy jeszcze kilkadziesiąt takich obiektów, wszystkie wytrawione przed zakopaniem, wszystkie zawierające w zasadzie taki sam napis. To nie jest zapis tego, co się w tym rejonie wydarzyło, to jest zapis wskazujący na coś, co zostało tu zakopane.

— Coś dużego — powiedział Sylveste. — Coś, co zaplanowali przed Wydarzeniem i może nawet zakopali, zanim nastąpiło, a znaczniki umieścili potem. Ostatni akt kulturalny społeczeństwa skazanego na zagładę. Tylko jak duże to jest?

— Bardzo — odparł Girardieau.

Potem opowiedział mu, jak zbadali teren najpierw za pomocą zestawu bijaków — urządzeń, które generują penetrujące fale Rayleigha, reagujące na gęstość zakopanego obiektu. Według relacji Girardieau musieli użyć największych bijaków, a to oznaczało, że obiekty były zakopane na takiej głębokości, że ta technika już dalej nie sięgała — setki metrów w dół. Potem sprowadzili najbardziej czułe grawitometry obrazujące, jakie mieli w kolonii, i dopiero wtedy uzyskali pojęcie o tym, czego szukają.

To nie było małe.

— Czy te wykopaliska są związane z programem Potopowców?

— Całkowiecie niezależne. Innymi słowy czysta nauka. Dziwi cię to? Przecież obiecywałem, że nigdy nie porzucimy badań nad Amarantinami. Może gdybyś dawno temu mi uwierzył, teraz pracowalibyśmy razem, przeciwstawiając się Słusznej Drodze, naszemu rzeczywistemu wrogowi.

— Nie okazywałeś zainteresowania Amarantinami, dopóki obelisk nie został odkryty — zauważył Sylveste. — Ale wtedy cię to przeraziło, prawda? Ponieważ dowód był niepodważalny. Tego nie mogłem sfałszować ani zmanipulować. Wreszcie musiałeś dopuścić możliwość, że od początku miałem rację.

Weszli do obszernej windy z miękkimi siedzeniami i akwatintami Potopowców na ścianach. Z pomrukiem zamknęły się grube metalowe drzwi. Jeden z asystentów Girardieau otworzył panel i nacisnął guzik. Podłoga opadła tak szybko, że ich ciała ledwo za nią nadążały.

— Jak głęboko zjeżdżamy?

— Niezbyt głęboko — odparł Girardieau. — Zaledwie parę kilometrów.

Gdy Khouri się ocknęła, opuścili już orbitę wokół Yellowstone. Przez iluminator w swojej kwaterze widziała planetę — znacznie mniejszą niż przedtem. Obszar wokół Chasm City jawił się jako plamka na powierzchni, a Pas Złomu jako płowy rozmyty pierścień, zbyt odległy, by dało się wyróżnić jego poszczególne części. Teraz statek miał stale poruszać się z przyśpieszeniem jeden g, aż zupełnie opuści układ Epsilon Erdani, a potem nadal przyśpieszać, aż osiągnie prędkość tylko odrobinę mniejszą od prędkości światła. Nie przypadkiem tego typu statki nazywano światłowcami.

Khouri oszukano.

— To komplikacja — odezwała się Mademoiselle po wielu minutach ciszy. — Ale tylko tyle.

Khouri potarła guza na obolałej głowie, w miejscu gdzie Komuso — czyli Sajaki, jak teraz wiedziała — uderzył ją swym shakuhachi.

— Mówisz „komplikacja”?! — krzyknęła. — Porwali mnie, ty głupia jędzo!

— Ucisz się, dziewczyno. Nie wiedzą o moim istnieniu i nie ma powodu, by się kiedykolwiek dowiedzieli. — Widoczna dzięki entoptycznemu obrazowi Mademoiselle uśmiechnęła się krzywo. — Prawdę mówiąc, obecnie jestem twoim najlepszym przyjacielem. Powinnaś robić wszystko, by dochować naszej wspólnej tajemnicy. — Obejrzała swoje paznokcie. — Podejdźmy do tego racjonalnie. Co jest naszym celem?

— Do cholery, przecież wiesz.

— Tak. Miałaś zinfiltrować tę załogę i odbyć z nimi podróż do Resurgamu. Jaki jest teraz twój status?

— Ta jędza Volyova cały czas nazywa mnie rekrutem.

— Innymi słowy twoja infiltracja skończyła się spektakularnym sukcesem. — Mademoiselle kroczyła nonszalancko po pokoju, jedną rękę oparła na biodrze, palcem wskazującym drugiej uderzała lekko w dolną wargę. — A dokąd my się teraz udajemy?

— Podejrzewam, że to nadal Resurgam.

— Więc w zasadniczych szczegółach nie nastąpiło nic, co mogłoby zaszkodzę naszej misji.

Khouri miała ochotę ją udusić, ale byłoby to duszenie zjawy.

— Czy nie przyszło ci do głowy, że oni mogą mieć własne plany? Wiesz, co Volyova powiedziała, nim zostałam powalona? Powiedziała, że jestem nowym zbrojmistrzem. Jak sądzisz, co miała na myśli?

— To wyjaśnia, dlaczego szukali kogoś z doświadczeniem militarnym.

— A jeśli nie zgodzę się na jej plany?

— Wątpię, czy to ma znaczenie. — Mademoiselle przestała chodzić w kółko i przyjęła wyraz powagi, wybrany z palety dostępnych jej wyrazów Iwarzy. — Zrozum, to Ultrasi. Mają dostęp do technologii zabronionych w innych skolonizowanych światach.

— Na przykład?

— Systemy manipulacji lojalnością.

— No, dzięki, że przekazałaś mi te ważne informacje odpowiednio wcześnie.

— Nie przejmuj się… zawsze podejrzewałam, że coś takiego wchodzi w grę. — Mademoiselle dotknęła skroni. — Przedsięwzięłam odpowiednie środki.

— Co za ulga!

— Implant, który ci wstawiłam, wytwarza antygeny przeciw ich neuralnym medmaszynom. Co więcej, będzie wysyłał do twej podświadomości podprogowe informacje wzmacniające. To całkowicie zneutralizuje terapię lojalności zastosowaną przez Volyovą.

— Więc po co mi to w ogóle mówisz?

— Moja droga, będziesz musiała udawać, że jej terapia działa.

Zjazd zajął tylko kilka minut. Ciśnienie powietrza i temperatura ustabilizowały się na normalnym poziomie planetarnym. Szyb, którym zjeżdżał wagonik, miał dziesięć metrów szerokości i był wyłożony diamentem. Gdzieniegdzie znajdowały się nisze, skrytki na sprzęt lub małe budki operatorskie, albo mijanki, gdzie dwa wagoniki windy mogły przecisnąć się obok siebie. Serwitory wytwarzały diament, wyciągały z filier jego nici atomowej grubości. Za sprawą molekularnych maszyn o rozmiarach protein nici układały się szybko i równiutko na miejsce. Gdy spojrzało się przez szklane sklepienie, odnosiło się wrażenie, że lekko opalizujący szyb sięga w nieskończoność.

— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że odkryłeś to miejsce? — spytał Sylveste. — Jesteście tutaj przynajmniej od paru miesięcy.

— Powiedzmy sobie, że twój wkład pracy nie był tu niezbędny — odparł Girardieau i dodał: — To znaczy… do tej chwili.

Na dnie szybu weszli w inny korytarz wyłożony srebrem, czystszy i chłodniejszy od tego, którym szli na powierzchni. Przez rozmieszczone wzdłuż korytarza okna było widać olbrzymią jaskinię wypełnioną geodetycznymi rusztowaniami i budowlami przemysłowymi. Swymi oczami Sylveste mógł wykonać „stop-klatkę”, przeprowadził obróbkę obrazu, a gdy przeszedł dziesięć kroków korytarzem, powiększył widok. Za taką możliwość — zrzędząc — podziękował w duchu Calvinowi.

To, co zobaczył, przyśpieszyło bicie jego serca.

Teraz przechodzili przez pancerne drzwi pilnowane przez entoptyczne duchy — skręcające się węże, które sprawiały wrażenie, że syczą i plują na ludzi. Przeszli do przedpokoju, w którego drugim końcu, przy drzwiach, stalą milicja. Girardieau skinął dłonią, by się rozstąpili. Zwrócił się do Sylveste’a. Oczy miał okrągłe, a rysy pekińczyka sprawiały, że przypominał diabła z japońskiej grafiki, który za chwilę czknie ogniem.

— Tutaj albo milczysz z nabożną czcią, albo prosisz o zwrot pieniędzy — powiedział Girardieau.

— Zrób na mnie wrażenie — odparł Sylveste z kpiącą nonszalancją, choć puls mu galopował i zżerało go gorączkowe podniecenie.

Girardieau otworzył drzwi w końcu korytarza. Weszli do pokoiku dwa razy mniejszego od kabiny windy towarowej, pustego, jeśli nie liczyć rzędu prostych blatów wbudowanych w ścianę. Na jednym z nich leżał hełmofon i zawijany mikrofon obok kompnotesu, pokazującego szkicowe wykresy inżynierskie. Ściany były odchylone do tyłu, tak że sufit miał większą powierzchnię niż podłoga. W trzech ścianach wbudowano olbrzymie szklane okna i Sylveste miał wrażenie, że znajduje się w gondoli sterowca lecącego pod bezgwiezdnym nocnym niebem nad bezkresnym oceanem.

Girardieau zgasił lampy, by mogli zobaczyć widok za oknami.

Światła reflektorów umieszczonych na suficie komory na zewnątrz spływały na amarantiński obiekt. Wyłaniał się z prawie gładkiej ściany jaskini i był półkulą czystej czerni w otoczce suwnic i geodetycznych rusztowań. Do powierzchni kuli były przylepione gdzieniegdzie chropowate grudy stwardniałej magmy, ale tam, gdzie magmę odskrobano, powierzchnia była gładka i czarna jak obsydian. Kulista bryła miała przynajmniej czterysta metrów średnicy, ale w połowie była jeszcze zakopana.

— Wiesz, kto tę rzecz zrobił? — spytał Girardieau szeptem. Nie czekał na odpowiedź. — Jest starsza niż mowa ludzka, ale na mojej cholernej obrączce ślubnej jest więcej rys.

Girardieau poprowadził ich z powrotem do windy. Zjechali na poziom operacyjny wydrążonej komnaty. Droga w dół trwała najwyżej trzydzieści sekund, ale dla Sylveste’a była nieznośnie powolną wyprawą. Traktował ten obiekt jak swoją osobistą nagrodę, zdobytą z trudem, jakby sam to odkopał krwawiącymi dłońmi. Teraz obiekt górował nad nimi, jego zakrzywiona, osadzona w skale część wystawała w górze bez podpory. Wokół kuli biegł skośnie płytki rowek. Z punktu obserwacyjnego Sylveste’a wyglądał jak niezbyt głębokie pęknięcie grubości włosa, ale musiał mieć co najmniej metr szerokości i tyleż głębokości.

Girardieau zaprowadził ich do pobliskiego klina — betonowej konstrukcji z pokojami i przybudówkami użytkowymi. Wewnątrz wsiedli do windy, którą wjechali w mgiełkę wystających z budynku rusztowań. Sylvestem miotały sprzeczne lęki: klaustro — i agorafobia. Czuł się przytłoczony megatonami skały, sięgającej ponad nim setki metrów, a równocześnie miał zawroty głowy, gdy wjeżdżali po rusztowaniach.

Małe kabiny i budki ze sprzętem unosiły się w geodetycznym szkielecie. Wysiedli z windy w kompleks pomieszczeń, gdzie nadal rozlegały się odgłosy przerwanych przed chwilą prac. Znaki ostrzegawcze i napisy nalepiono lub namalowano, gdyż wszelkie konstrukcje sklecono tu zbyt pośpiesznie, by zastosować generatory entoptyków.

Przeszli po drżącym moście belkowym, który prowadził przez spiętrzone rusztowania do czarnego obiektu. Znajdowali się w połowie jego wysokości, na poziomie rowka. Z tej odległości obiekt nie wydawał się kulą, ale czarną ścianą zagradzającą im drogę, wielką, o niepojętej głębokości; przypominała Sylveste’owi widok Całunu Lascaille’a, jaki zapamiętał ze swej podróży na Rozbryzg. Szli coraz dalej, aż dotarli pomostem do rowka.

Droga skręciła teraz w prawo. Z trzech stron — z lewej, z góry i z dołu — byli ograniczeni dziwaczną, nieokreśloną czarną materią artefaktu. Szli po kratownicy przytwierdzonej przyssawkami, gdyż obcy materiał prawie nie powodował tarcia. Po prawej stronie biegła zabezpieczająca barierka, za którą opadała parusetmetrowa przepaść. Co pięć, sześć metrów na wewnętrznej ścianie wisiały lampy na epoksydowych podkładkach, a co dwadzieścia widniał panel z tajemniczymi znakami.

Przez jakieś cztery minuty szli pod górę, wreszcie przybyli do miejsca, gdzie zobaczyli splot linii zasilających, dużo lamp i konsoli komunikacyjnych. Tu Girardieau kazał im się zatrzymać. Ściana rowu po lewej stronie zakrzywiała się do wewnątrz.

— Całe tygodnie minęły, nim znaleźliśmy drogę do środka — powiedział Girardieau. — Z początku ten rów był zatkany bazaltem. Dopiero, gdy się go wydłubało, znaleźliśmy to miejsce, gdzie bazalt, wchodząc do środka, zatykał tunel biegnący po promieniu kuli i wynurzający się w rowie.

— Pracowaliście jak kreciki.

— Wykopanie tego wszystkiego to była ciężka robota. W porównaniu z tym odsłonięcie rowu jest łatwizną, ale tu musieliśmy wiercić i usuwać materiał przez ten sam mały otwór. Niektórzy chcieli użyć palników boserowych, by dla ułatwienia pracy wyciąć kilka pomocniczych tuneli, ale nigdy do tego nie doszliśmy. A nasze wiertła o końcówkach mineralnych nie potrafiły nadgryźć tego materiału.

Sylveste miał ochotę okazać, że opowieść Girardieau nie robi na nim aż takiego wrażenia, ale górę wzięła naukowa ciekawość.

— Wiecie, co to za materiał?

— W zasadzie węgiel, z domieszką żelaza i niobu oraz kilkoma metalami śladowymi. Nie znamy jednak struktury. Nie jest to po prostu jakaś alotropowa postać diamentu, której jeszcze nie znamy, ani nawet hiperdiament. Górna warstwa, dziesiętne części milimetra, jest zbliżona do diamentu, ale głębiej tworzywo przeszło jakąś skomplikowaną transformację sieci krystalicznej. Ostateczna forma, znajdująca się znacznie głębiej, skąd jeszcze nie pobraliśmy próbek, może w ogóle nie jest prawdziwym kryształem. Możliwe, że sieć krystaliczna rozpada się na tryliony ciężkowęglowych makromolekuł, złączonych w jednolicie zachowującą się masę. Czasami te molekuły wychodzą na powierzchnię przez nieregularności w sieci i tylko wtedy możemy je zobaczyć.

— Mówisz tak, jakby to było celowe działanie.

— Może jest. Może te molekuły są jak małe enzymy, zainstalowane, by naprawiać uszkodzenia w diamentowej skorupie. — Wzruszy! ramionami. — Nigdy jednak nie udało nam się wyizolować makrocząsteczki w postaci stabilnej. Wydaje się, że tracą spójność, gdy tylko się je usunie z sieci krystalicznej. Rozpadają się, nim zdążymy zajrzeć do ich wnętrza.

— Zgodnie z twoim opisem wygląda mi to na technologię molekularną — stwierdził Sylveste.

Girardieau uśmiechnął się do niego, jakby przyjmował do wiadomości ich prywatną grę, w którą się uwikłali.

— Ale wiemy, że Amarantinowie byli zbyt prymitywni, by posiadać taką technikę.

— Oczywiście.

— Oczywiście. — Girardieau znów się uśmiechnął, tym razem do wszystkich w grupie. — Idziemy dalej?

Poruszanie się w tunelach biegnących od rowu było bardziej skomplikowane, niż Sylveste sobie wyobrażał. Myślał, że tunel będzie prowadził po promieniu tak długo, aż przebije skorupę i dotrze do pustego wnętrza obiektu. Jednak tunel był umyślnie skonstruowanym labiryntem. Droga szła radialnie mniej więcej dziesięć metrów, ale potem skręcała w lewo i się rozwidlała. Drogi oznaczono kolorami za pomocą przylepnych markerów, ale system kodowania był dla Sylveste’a zbyt zagadkowy. Po pięciu minutach stracił orientację, choć podejrzewał, że nie zabrnęli zbyt daleko w głąb. Miał wrażenie, że tunel to dzieło zwariowanego robaka, który lubił zjadać miąższ jabłka bezpośrednio pod skórką. W końcu przeszli przez regularną szczelinę w strukturze obiektu. Girardieau wyjaśnił, że obiekt składa się z wielu koncentrycznych warstw. Szli krętym tunelem, a Girardieau raczył ich opowieściami o początkowym etapie eksploracji obiektu.

Wiedzieli o nim od dwóch lat — od czasu, gdy Sylveste zwrócił uwagę Pascale na dziwny sposób zagrzebania obelisku. Wykopanie komory pochłonęło większość tego czasu, a szczegółowe badanie pogmatwanego wnętrza zaczęto parę miesięcy temu. W początkowym okresie wydarzyło się kilka wypadków śmiertelnych. Nie było w nich nic zagadkowego i w końcu przestały się zdarzać — po prostu ludzie gubili się w niezbadanej części labiryntu i wpadali do pionowego szybu, gdzie nie zdążono jeszcze ułożyć zabezpieczającej podłogi. Jedna pracownica zginęła śmiercią głodową, gdy zapuściła się zbyt daleko, nie pozostawiając za sobą śladu w postaci okruszków — serwitory znalazły ją dwa tygodnie po zaginięciu. Chodziła bezładnie po okręgach, niekiedy zbliżając się na odległość paru minut od stref bezpiecznych.

Teraz, przez ostatnią koncentryczną warstwę, szli wolniej i rozważniej niż przez cztery poprzednie. Droga prowadziła w dół i w końcu dotarli do wygodniejszego, poziomego tunelu. Na jego końcu jaśniało mleczne światło.

Girardieau powiedział coś do rękawa i światło przygasło.

Poruszali się w półmroku. Stopniowo odgłos ich oddechów przestał się odbijać echem do ścian, gdy ograniczająca przestrzeń się otwierała. Jedyny dwięk pochodził od mozolnego mruczenia pomp powietrza.

— Trzymaj się — powiedział Girardieau. — Zaraz zobaczysz.

Sylveste przygotował się na moment dezorientacji, gdy lampy rozbłysły. Nie miał za złe Girardieau tego teatralnego przedstawienia. Pozwoliło mu ono wyczuć smak odkrycia, choć z drugiej ręki. Oczywiście on jeden rozumiał, co ten surogat zastępował. Nie zazdrościł jednak innym tej chwili. Byłoby to nieuprzejme, gdyż oni nigdy się nie dowiedzą, jak smakuje prawdziwe odkrycie. Prawie im współczuł, choć w tej chwili widok, jaki ukazał się w świetle, wymiótł z jego głowy wszelkie myśli.

Zobaczył miasto obcych.


SZEŚĆ

W drodze do DeKy Pawia, 2546


— Przypuszczam, że należysz do ludzi, którzy, pod każdym innym względem racjonalni, szczycą się tym, że nie wierzą w duchy.

Khouri spojrzała na nią, lekko marszcząc czoło. Od samego początku Volyova wiedziała, że Khouri nie jest głupia, ale interesowało ją, jak dziewczyna zareaguje na jej pytanie.

— Duchy? Triumwirze, chyba nie mówisz poważnie!

— Szybko się przekonasz, że prawie zawsze jestem śmiertelnie poważna — odparła Volyova. Przybyły pod drzwi, osadzone dyskretnie w jednej z zardzewiałych wewnętrznych ścian statku. Drzwi wyglądały na ciężkie, spod warstw rdzy i brudu przeświecał stylizowany rysunek pająka. — Wejdź. Idę za tobą.

Khouri bez wahania wykonała polecenie. Volyova była zadowolona. Przez trzy tygodnie od porwania — lub rekrutacji, gdyby się chciało określić to delikatniej — Volyova zastosowała w stosunku do Khouri terapię zmieniającą lojalność. Kuracja była niemal zakończona, brakowało tylko dodatkowych dawek, ale te miały być podawane już zawsze. Wkrótce lojalność zostanie wbudowana tak silnie, że przekroczy zwykłe posłuszeństwo i stanie się odruchem, zasadą, przed którą Khouri nie potrafi się obronić, tak jak ryba przed oddychaniem w wodzie. Gdyby się to posunęło do ekstremum — choć Volyova miała nadzieję, że nie będzie to potrzebne — Khouri można by skłonić do tego, by wykonywała wolę załogi i jeszcze ich kochała za to, że dali jej taką szansę. Volyova wahałaby się przed zaprogramowanien kobiety aż do tego stopnia. Po swych niezbyt owocnych eksperymentach z Nagomym wolała zachować ostrożność przed stworzeniem drugiej bezkrytycznie posłusznej świnki doświadczalnej. Volyova wolałaby, żeby Khouri zachowała resztki oporu.

Volyova poszła ku drzwiom za Khouri, która zatrzymała się parę metrów za progiem i nagle zobaczyła, że droga jest odcięta.

Volyova zamknęła wielkie przesłonowe drzwi z tyłu.

— Gdzie jesteśmy, Triumwirze?

— W mojej prywatnej samotni — odparła Volyova. Mówiąc do swej bransolety, spowodowała zapalenie się świateł, ale wnętrze nadal zostawało w cieniu. Pokój miał kształt grubej torpedy, długość dwa razy większą niż szerokość. Wnętrze było przepysznie wyposażone: cztery szkarłatne miękkie fotele, zainstalowane obok siebie, za nimi miejsce na dwa dalsze, choć na ra — zie w podłodze widniały tylko klamry mocujące. Zakrzywione ściany błyszczące i czarne, jakby były z obsydianu lub czarnego marmuru, z mosiężnymi żebrowaniami, obito w wielu miejscach pluszem. Volyova usiadła z przodu w fotelu, który do podłokietnika miał przymocowaną konsolę z hebanu. Złożyła konsolę, przyjrzała się tarczom i przełącznikom wykonanym z mosiądzu lub miedzi, z wyszukanymi etykietkami, na które nałożono kwieciste zwoje inkrustacji drzewnych i z kości słoniowej. Volyova znała te urządzenia, gdyż regularnie zaglądała do pajęczego pokoju, ale lubiła dotykać panelu palcami.

— Sugeruję, byś usiadła — powiedziała. — Za chwilę ruszamy.

Khouri posłusznie usiadła obok Volyovej, która przerzuciła kilka przełączników z kości słoniowej i obserwowała, jak niektóre tarcze na panelu rozjarzają się różowo, a wskazówki drżą, gdy zasilanie weszło w obwody pajęczego pokoju. Volyova z sadystyczną przyjemnością obserwowała zdezorientowaną Khouri, która najwyraźniej nie wiedziała, w jakim miejscu statku się znajduje i co za chwilę się stanie. Rozległo się szczęknięcie i nastąpiło nagłe przesunięcie, jakby pokój był łodzią ratunkową, która właśnie odłączyła się od macierzystego statku.

— Ruszyłyśmy — stwierdziła Khouri. — Co to takiego? Luksusowa winda dla Triumwiratu?

— Nic z tych dekadenckich wymysłów. Znajdujemy się w starym szybie prowadzącym do zewnętrznego kadłuba.

— Potrzebujesz pokoju, by dotrzeć do kadłuba? — W głosie Khouri znów ujawniła się pogarda dla przytulnych ultraskich udogodnień. Volyovej się to perwersyjnie spodobało. Umocniło ją w przekonaniu, że terapia lojalności nie zniszczyła osobowości Khouri, lecz tylko ją inaczej ukierunkowała.

— Gdyby chodziło jedynie o dotarcie do kadłuba, poszłybyśmy piechotą — odparła Volyova.

Ruch odbywał się teraz gładko, ale od czasu do czasu rozlegały się szczęknięcia, gdy po drodze natykały się na śluzy i urządzenia systemu trakcyjnego. Ściany szybu były czarne, ale — jak wiedziała Volyova — to się za chwilę miało zmienić. Na razie Volyova obserwowała Khouri, próbując ustalić, czy dziewczyna się boi, czy tylko jest zaciekawiona. Gdyby miała trochę rozumu, już by się zorientowała, że Volyova poświęciła jej zbyt wiele czasu, by ją zabić. Ale z drugiej strony, podczas treningu wojskowego na Skraju Nieba musiała się nauczyć, że niczego nie należy przyjmować za oczywistość.

Jej wygląd zewnętrzny zmienił się zasadniczo od czasu rekrutacji, choć nie spowodowała tego terapia. Włosy Khouri zawsze były krótkie, ale teraz w ogóle wypadły. Tylko z bliska widziało się brzoskwiniowe odrosty. Czaszkę pokrywały drobne, łososiowe blizny — ślady po nacięciach, przez które Volyova otworzyła czaszkę Khouri i umieściła implanty, tkwiące przedtem w głowie Nagornego.

Na Khouri dokonano również innych zabiegów chirurgicznych. W czasach żołnierki jej ciało zostało podziurawione szrapnelami, znajdowały się na nim również prawie niewidoczne, zaleczone rany po broni promieniowej oraz miejsca, gdzie trafiły ją pociski. Niektóre odłamki szrapnela siedziały zbyt głęboko — tak przynajmniej uznali medycy na Skraju Nieba — by je wydobyć. Przeważnie nie stanowiły zagrożenia dla zdrowia Khouri, gdyż były nieaktywnymi biologicznie kompozytami i nie znajdowały się w pobliżu ważnych organów. Ale w niektórych wypadkach medycy postąpili niechlujnie: Volyova znalazła pod skórą kilka odłamków, które powinni byli usunąć. Ona to zrobiła — starannie obejrzała każdy odłamek, a potem umieściła je w swym laboratorium. Żaden z odłamków — z wyjątkiem jednego — nie zakłóciłby jej systemu; niemetaliczne kompozyty nie interferowały z wrażliwymi polami indukcyjnymi interfejsu zbrojmistrza. Mimo to Volyova je skatalogowała i zachowała. Zobaczywszy jeden metalowy odłamek, nachmurzyła się i, przeklinając procedury medyczne, odłożyła obok pozostałych.

Miała z tym sporo grzebaniny, ale znacznie gorsza była praca z neuronami. Przez wieki najpopularniejsze formy implantu albo tworzono in situ, albo projektowano tak, by się bezboleśnie samowprowadzały przez naturalne otwory ciała, jednak tej procedury nie można było zastosować w przypadku wyjątkowych i delikatnych implantów interfejsu centrali uzbrojenia. Wprowadzenie ich do ciała wymagało skalpela, piłowania kości, a po operacji — solidnego sprzątania. Tym razem było to podwójnie trudne, gdyż w czaszce Khouri znajdowały się już standardowe implanty. Volyova zbadała je pobieżnie i doszła do wniosku, że nie ma powodu ich usuwać. Gdyby to zrobiła, i tak wcześniej czy później musiałaby z powrotem implantować jej podobne urządzenia, by Khouri mogła normalnie funkcjonować poza centralą. Implanty dobrze się przyjęły i po dniu — gdy Khouri cały czas jeszcze była nieprzytomna — Volyova umieściła ją w fotelu zbrojmistrza i sprawdziła, czy statek jest w stanie mówić do jej implantów, a one do niego. Dalsze testy musiały poczekać do zakończenia terapii lojalności, co miało nastąpić jeszcze podczas snu pozostałych załogantów.

Ostrożność — to było obecne hasło Volyovej. Brak ostrożności spowodował te wszystkie kłopoty z Nagornym.

Volyova nie popełni powtórnie podobnego błędu.

— Coś mi się wydaje, że to rodzaj testu — powiedziała Khouri.

— To nie test. To po prostu… — Volyova machnęła dłonią — …wybacz, nie ma o co pytać.

— W jaki sposób jestem podporządkowana? Mam twierdzić, że widzę duchy?

— Nie widzieć. Słyszeć.

Teraz za czarnymi ścianami sunącego pokoju było widać światło. Ściany, oczywiście ze szkła, do tej chwili były otoczone przez nieoświetlony metal szybu, w którym znajdowało się to pomieszczenie. Teraz jednak iluminacja docierała z końca szybu. Pozostałą część podróży odbyły w milczeniu. Pokój poruszał się w stronę światła, wreszcie chłodna niebieska poświata zalała pomieszczenie ze wszystkich stron. Wtedy wypchnęło się ono poza kadłub.

Khouri podniosła się z fotela i z drżeniem podeszła do szkła. Szkło było hiperdiamentem i nie istniało niebezpieczeństwo, że się potłucze lub że Khouri się potknie i wyleci przez nie na zewnątrz. Ściany sprawiały jednak wrażenie śmiesznie kruchych i cienkich, a ludzki umysł mógł niewiele rzeczy przyjąć na wiarę. Patrząc na boki, zobaczyłaby wyraźnie nogi pająka — osiem sztuk — przytrzymujące pokój na zewnętrznej stronie kadłuba statku. Wówczas by zrozumiała, dlaczego Volyova nazywała to pomieszczenie pajęczym pokojem.

— Nie wiem, co lub kto to zbudował — powiedziała Volyova. — Podejrzewam, że pokój został zainstalowany, gdy konstruowano statek, albo gdy miał zmienić właściciela, zakładając, że kogoś w ogóle byłoby stać na kupno. To pomieszczenie miało być wyszukaną sztuczką, robiącą wrażenie na potencjalnych klientach, i stąd ten luksus.

— Ktoś zrobił to w celach marketingowych?

— Coś w tym rodzaju. Przy założeniu, że w ogóle ktoś potrzebowałby znaleźć się na zewnątrz takiego statku. Gdy statek przyśpiesza, każda gondola obserwacyjna wysłana na zewnątrz również musi mieć podobny ciąg, bo zostałaby z tyłu. Nie ma problemu, jeśli ta gondola to tylko urządzenie fotografujące, ale jeśli na pokładzie są ludzie, wszystko znacznie się komplikuje. Ktoś musiałby umieć tym sterować, a przynajmniej wiedzieć, jak zaprogramować autopilota, by wykonywał to, co należy. Pajęczy pokój nie powoduje tych trudności, bo fizycznie jest przyczepiony do kadłuba. Jest dziecinnie łatwy do prowadzenia — można je porównać do pełzania na ośmiu nogach.

— A co się dzieje, gdy…

— Traci chwyt? To się nigdy nie stało… a nawet gdyby… pokój ma rozmaite magnetyczne i kadłubowe uchwyty, które może zastosować, a gdyby i to zawiodło — a zapewniam cię, że to się nie stanie — pokój może wykorzystywać swój niezależny napęd, by dogonić statek. A gdy i to zawiedzie… — Volyova przerwała na chwilę — …wówczas chciałabym pomówić ze swoim bóstwem opiekuńczym.

Volyova jeździła pokojem najwyżej na kilkaset metrów od punktu wyjścia na kadłubie, ale możliwe było okrążenie całego statku. Nie było to jednak zbyt rozsądne, gdyż przy szybkościach relatywistycznch statek przechodził przez zamieć promieniowania, normalnie ekranowanego przez izolację kadłuba. Natomiast cienkie ściany pajęczego pokoju zatrzymywały tylko małą część strumienia i wycieczka na zewnątrz stawała się dziwną i ryzykowną atrakcją.

Pajęczy pokój, niezaznaczony na głównych projektach, stanowił jej mały sekret i, o ile wiedziała Volyova, żaden z pozostałych członków załogi nie wiedział o jego istnieniu. W idealnym świecie nadal trzymałaby to w tajemnicy, ale problemy z centralą zmusiły ją do uchylenia rąbka tajemnicy. Statek się psuł i choć sieć kontrolna Sajakiego sięgała wszędzie, to jednak nie obejmowała pajęczego pokoju, który stał się jednym z niewielu miejsc, gdzie Volyova miała zapewnioną całkowitą prywatność rozmów z rekrutami, gdy chciała omówić coś, czym wolała się nie dzielić z pozostałymi Triumwirami. Musiała odsłonić sekret Nagornemu, by szczerze rozmawiać z nim o Złodzieju Słońca; przez miesiące, gdy stan Nagomego się pogarszał, żałowała swej decyzji, cały czas się bojąc, że Nagomy wygada się przed Sajakim. To były zbyteczne obawy. Pod koniec Nagomy był tak zaabsorbowany własnymi koszmarami, że nie wnikał w subtelności statkowych rozgrywek. W końcu zabrał tajemnicę do grobu i na razie Volyova mogła spać spokojnie, pewna, że tajemnica się nie wyda. Może to, co teraz robiła, było błędem, którego potem będzie żałowała — przysięgła sobie przecież, że nigdy już nie naruszy tajemnicy pokoju — ale jak zwykle bieżące okoliczności zmusiły ją do modyfikacji wcześniejszej decyzji. Musiała coś omówić z Khouri. Duchy stanowiły tylko pretekst — Khouri nie powinna domyślić się głębszych motywów Volyovej.

— Nie widzę jeszcze żadnych duchów — stwierdziła rekrutka.

— Wkrótce je zobaczysz, a raczej usłyszysz — odparła Volyova.

Triumwir zachowuje się dziwnie, pomyślała Khouri. Parę razy Volyova zaznaczyła, że pokój jest jej prywatną samotnią na pokładzie statku i że Sajaki, Hegazi i pozostałe dwie kobiety nie mają pojęcia o jego istnieniu. Osobliwe było to, że Volyova odsłoniła Khouri tajemnicę pokoju na tak wczesnym etapie ich wzajemnej współpracy. Volyova to obsesyjna samotnica, nawet tu, wśród załogi militarnych chimeryków, i nie jest kimś, kto w naturalny sposób żywi zaufanie do innych, myślała Khouri. Volyova czyniła w stosunku do niej przyjacielskie kroki, ale w jej wysiłkach Khouri wyczuwała jakąś sztuczność, brak spontaniczności, jakby Volyova wszystko z góry zaplanowała. Gdy zaczynała serdeczną rozmowę na banalne tematy, przekazywała plotki z pokładu, żartowała, Khouri zawsze miała wrażenie, że Volyova spędziła całe godziny na teatralnych próbach, by wyglądało to na improwizację. Khouri znała takich ludzi w wojsku: na pierwszy rzut oka szczerzy zwykle okazywali się obcymi szpiegami albo fagasami wyższego dowództwa, zbierającymi materiały wywiadowcze. Volyova bardzo się starała, by lekko traktować sprawę pajęczego pokoju, ale dla Khouri było jasne, że nie o duchy tu chodzi. Przyszły jej do głowy myśli niepokojące. Może Volyova zaprowadziła ją do pajęczego pokoju i nigdy już jej stąd nie wypuści… przynajmniej żywej?

Ale tak się nie stało.

— Ach, zamierzałam cię zapytać, czy słyszałaś już kiedyś określenie Złodziej Słońca?

— Nie — odparła Khouri. — A powinnam?

— Nie ma powodu, byś słyszała. Tak tylko zapytałam. Zbyt dużo trzeba by tu wyjaśniać, więc się tym nie przejmuj.

Była równie przekonująca jak wróżbita z Mierzwy.

— Nie mam zamiaru się przejmować — rzekła Khouri. — Ale dlaczego powiedziałaś „już”?

Volyova zaklęła w duchu. Czyżbym się zdradziła? Chyba nie. Zadała pytanie jak najbardziej beztrosko, a zachowanie Khouri wskazywało, że potraktowała je jako zdawkowe… a jednak… to zdecydowanie nie jest odpowiedni czas na popełnianie błędów.

— Powiedziałam tak? — rzekła. Miata nadzieję, że nadała swemu głosowi odpowiedni stopień zdziwienia zmieszanego z obojętnością. — Tak mi się wyrwało. Widzisz tę słabą gwiazdę, tę czerwoną? — Volyova szybko zmieniła temat.

Teraz, gdy ich wzrok przystosował się do otaczającego wysokiego poziomu przestrzeni miedzygwiazdowej i nawet niebieskie promieniowanie gazów wydechowych silnika nie przesłaniało widoku, dostrzegały gwiazdy.

— To słońce Yellowstone?

— Tak, Epsilon Eridani. Jesteśmy trzy tygodnie od układu. Niedługo z trudem odnajdziesz je na niebie. Teraz nie lecimy z prędkością relatywistyczną. Zaledwie kilka procent prędkości światła, ale cały czas przyśpieszamy. Wkrótce widzialne gwiazdy poruszą się, konstelacje będą warpowały, aż wszystkie gwiazdy na niebie zgromadzą się z przodu i za nami. Tak jakbyśmy sunęli tunelem, a światło zalewało nas z obu końców. Gwiazdy zmienią barwę. Końcowy kolor zależy od typu spektralnego danej gwiazdy, od tego, ile energii emituje o różnych energiach, w tym podczerwieni i ultrafioletu. Ale światło gwiazd z przodu będzie przesuwać się ku niebieskiemu, a tych z tyłu ku czerwieni.

— Na pewno to bardzo piękne — odparła Khouri, psując nieco nastrój. — Ale nie jestem pewna, jak się mają do tego duchy.

Volyova uśmiechnęła się.

— Prawie o nich zapomniałam. Szkoda by było.

Potem powiedziała coś do bransolety, wokalizując cicho, więc Khouri nie słyszała, o co prosi statek.

Głosy potępionych wypełniły pokój.

— Duchy — oznajmiła Volyova.

Sylveste, bezcielesny, unosił się w powietrzu nad zakopanym miastem.

Wokół niego wyrosły mury, z gęsto wyrytym tekstem odpowiadającym dziesięciu tysiącom drukowanych tomów amarantińskiego pisma. Choć znaki miały najwyżej milimetr wysokości, a Sylveste unosił się setki metrów od ściany, wystarczyło, że skoncentrował wzrok na fragmencie napisu, a wszystkie słowa widział zupełnie wyraźnie. W tym samym czasie równoległe algorytmy tłumaczyły tekst na język zbliżony do canasiańskiego, a szybkie półintuicyjne procesy myślowe Sylveste’a robiły to samo. Najczęściej otrzymywał wynik w znacznym stopniu zgodny z tym, co dostarczały programy, choć czasami ich rezultatom brakowało istotnej, związanej z kontekstem subtelności.

Tymczasem w swej kwaterze w Cuvier Sylveste robił szybkie, ogólne notatki, zapisywał całe stronice notatnika. Obecnie wolał pióro i papier od nowoczesnych urządzeń cyfrowych, którymi potem jego wrogowie mogliby zbyt łatwo manipulować. Gdyby jego notatki wyrwano, co najwyżej byłyby na zawsze stracone, a nie wróciły do niego i straszyły go zmienione tak, by służyć czyjejś ideologii.

Skończył tłumaczenie jednego z fragmentów i doszedł do zawiniętego glifu, oznaczającego koniec frazy. Odsunął się od zawrotnej tekstowej ściany.

Włożył bibułę do notatnika i zamknął go. Na wyczucie wsunął notatnik w stelaż i wysunął inny, stojący obok. Otworzył go w miejscu zaznaczonym bibułą, potem przebiegał palcami w dół po stronie, dopóki wyczuwał szorstkość zaschniętego atramentu. Umieścił zeszyt idealnie równolegle z biurkiem i postawił pióro na początku pierwszej czystej linii.

— Za ciężko pracujesz — powiedziała Pascale.

Weszła bezszelestnie do pokoju. Teraz musiał ją sobie zwizualizować: stała albo tuż obok niego, albo usiadła.

— Chyba już do czegoś dochodzę — odparł Sylveste.

— Nadal głowisz się nad tymi starymi napisami?

— Ktoś się musi poddać — albo ja, albo one. — Odwrócił swój bezcielesny punkt od ściany, ku centrum zamkniętego miasta. — Jednak nie sądziłem, że to aż tyle potrwa.

— Ja też nie.

Wiedział, co miała na myśli. Osiemnaście miesięcy temu Girardieau pokazał mu zakopane miasto; rok temu ich ślub został zakwestionowany i zatrzymany do czasu, aż Sylveste zrobi istotne postępy w tłumaczeniu. Właśnie teraz to nastąpiło — i to go przeraziło. Żadnych więcej wybiegów… i Pascale wiedziała o tym równie dobrze jak on.

Dlaczego to był tak poważny problem? Czy tylko dlatego, że on tak go zaklasyfikował?

— Znów się chmurzysz — rzekła Pascale. — Masz problemy z tymi napisami?

— Nie — odparł Sylveste. — Już nie.

To prawda. Teraz z naturalną łatwością składał dwumodalne strumienie tekstów Amarantinów w całość, jak kartograf studiujący obraz stereograficzny.

— Spójrz na mnie.

Usłyszał, jak Pascale idzie przez pokój i poleca biurku, by otworzyło równoległy kanał dla jej sensorium. Konsola — w zasadzie cały dostęp Sylveste’a do cyfrowego modelu miasta — nadeszła wkrótce po jego pierwszej wizycie w mieście. To nie Girardieau wpadł na ten pomysł, lecz Pascale. Sukces „Zejścia w ciemność” — ostatnio opublikowanej biografii — oraz bliski ślub spowodowały, że Pascale miała teraz większy wpływ na swego ojca i Sylveste nie oponował, gdy zaproponowała mu — dosłownie — klucze do miasta.

Teraz cała kolonia mówiła o ślubie. Większość plotek, które docierały do Sylveste’a, utrzymywała, że małżeństwo ma wyłącznie polityczne motywy; że Sylveste adorował Pascale tylko po to, by ponownie dostać się w kręgi władzy; że — cynicznie oceniając — ślub to tylko środek do celu, a tym celem jest kolonialna wyprawa na Cerbera-Hadesa. Może przez bardzo krótką chwilę Sylveste sam tak myślał, zastanawiał się, czy jego podświadomość nie wygenerowała miłości do Pascale, mając na względzie bardziej dalekosiężne ambicje. Może było w tym ziarnko prawdy. Jednak w obecnym stanie ducha nie mógłby tego potwierdzić. Na pewno czuł się tak, jakby ją kochał — co, o ile mógł powiedzieć, oznaczało, że ją kocha — ale nie był ślepy na korzyści, jakie to małżeństwo ze sobą niosło. Teraz znów publikował — własne skromne artykuły oparte na tłumaczeniach małych fragmentów tekstu Amarantinów; współautorstwo z Pascale; sam Girardieau uznał, że wspomagał prace. Piętnaście lat temu Sylveste byłby tym przerażony, ale obecnie nie potrafił z siebie wykrzesać zbyt wielkiego niesmaku. Najważniejsze, że odkrycie miasta stanowiło krok naprzód ku zrozumieniu Wydarzenia.

— Jestem tu — powiedziała Pascale, teraz głośniej, choć była równie bezcielesna jak Sylveste. — Czy mamy ten sam punkt widzenia?

— Co dostrzegasz?

— Iglicę. Świątynię… nie wiem, jak to nazwać.

— Tak jest.

Świątynia znajdowała się w środku geometrycznym miasta w skali jeden do czterech, mającego kształt górnej jednej trzeciej jajka. Najwyżej położona część przybierała kształt iglicy, która sięgała i zwężała się ku dachowi komory zawierającej miasto. Budynki wokół świątyni przypominały gniazda ptaków tkaczy — może stanowiły przejaw jakiegoś ukrytego imperatywu ewolucji? — stłoczone jak grupa zdeformowanych pątników przed wielką centralną iglicą, która skrętami wyrastała ze świątyni.

— Coś cię w tym niepokoi?

Zazdrościł jej. Pascale kilkanaście razy odwiedziła rzeczywiste miasto. Osobiście wspięła się nawet na iglicę wąskim, spiralnym korytarzem wijącym się na sam szczyt.

— Postać na iglicy? Nie pasuje.

W porównaniu z resztą miasta wyglądała jak mała, delikatnie rzeźbiona figurka, ale miała kilkanaście metrów wysokości i dorównywała egipskim rzeźbom ze Świątyni Królów. Pogrzebane miasto zbudowano mniej więcej w skali jeden do czterech — tak można by oszacować, porównując z innymi wykopaliskami. Pełnych rozmiarów rzeźba z iglicy miałaby przynajmniej czterdzieści metrów wysokości. Ale gdyby miasto kiedykolwiek istniało na powierzchni, miałoby wiele szczęścia, jeżeli by przetrwało burze ogniowe Wydarzenia, nie mówiąc o dziewięciuset dziewięćdziesięciu tysiącach lat działań atmosferycznych, zlodowaceń, uderzeń meteorytów i ruchów tektonicznych, które potem nastąpiły.

— Nie pasuje?

— Nie jest amarantińska… przynajmniej żadnego obiektu tego typu nie widziałem.

— A więc to jakieś bóstwo?

— Może. Ale nie rozumiem, dlaczego przydano mu skrzydła.

— I to rodzi wątpliwości?

— Spójrz na mury miejskie, jeśli mi nie wierzysz.

Lepiej mnie tam zaprowadź.

Bliźniacze punkty widzenia odleciały po krzywej od iglicy i szaleńczo opadły w dół.

Volyova obserwowała, jakie wrażenie wywarły głosy na Khouri, pewna, że na jej pancerzu tupetu pojawi się rysa zwątpienia, podejrzenie, że może to są rzeczywiście duchy i że Volyova znalazła sposób na dostrojenie się do ich fantomowych emanacji.

Duchy zawodziły, przeciągle i nisko, wydawały tak głębokie odgłosy, że raczej się je czuło niż słyszało. Rzekłbyś: powiał najdzikszy nocny zimowy wiatr albo odgłos wiatru przeleciał przez dwa tysiące kilometrów pieczary. Ale oczywiście było to nienaturalne zjawisko: to nie był zamieniony w dźwięk wiatr cząsteczek opływających statek, to nie fluktuacje delikatnie zrównoważonych reakcji w silnikach. W tych upiornych wyciach były dusze, głosy wołające przez noc. Nie dało się z nich wyłuskać żadnego słowa, ale jęki te posiadały rozpoznawalną strukturę ludzkiego języka.

— Co o tym myślisz? — spytała Volyova.

— To głosy, prawda? Ludzkie głosy. Ale wydają się tak… zmęczone, smutne. — Khouri przysłuchiwała się uważnie. — Mam wrażenie, że czasami rozpoznaję pojedyncze słowa.

— Oczywiście wiesz, co to jest. — Volyova zmniejszyła głośność, aż jęki duchów stały się stłumionym boleściwym chórem. — To załogi statków. Jak ty czy ja. Rozmawiają ze sobą przez próżnię.

— W takim razie dlaczego… — Khouri zawahała się. — Aaa, teraz rozumiem. Poruszają się szybciej od nas, prawda? Znacznie szybciej. Głosy brzmią jak w zwolnionym tempie, bo takie są, dosłownie. Zegary idą wolniej na statkach lecących z prędkością bliską prędkości światła.

Volyova skinęła głową, nieco smutna, że Khouri tak szybko wszystko pojęła.

— Wydłużenie czasu. Oczywiście niektóre z tych statków lecą w naszą stronę, więc dopplerowskie przesunięcie ku niebieskiemu zmniejsza efekt, ale wydłużenie zwykle ma przewagę. — Wzruszyła ramionami, widząc, że Khouri nie jest jeszcze gotowa na traktat o subtelnościach relatywistycznej łączności. — Normalnie „Nieskończoność” to wszystko oczywiście koryguje, usuwa zakłócenia dopplerowskie i wydłużeniowe i wynik tłumaczy na coś zrozumiałego.

— Zademonstruj mi.

— Nie warto — odparła Volyova. — Wynik jest zawsze taki sam: banały, rozmowy na tematy techniczne, stare przechwałki handlarzy To po ciekawej stronie spektrum. A po nudnej słyszysz idiotyczne plotki albo miazmaty uszkodzonych mózgów zepchniętych w mrok; przeważnie jednak powitania dwóch statków mijających się w mroku — wymieniają uprzejmości. Nie ma prawie żadnej interakcji, bo odległość między statkami rzadko wynosi mniej niż parę miesięcy świetlnych. A i tak głosy te to w połowie przypadków wcześniej nagrane wiadomości, bo załogi są w chłodniowym śnie.

— Innymi słowy ludzkie gadanie o niczym.

— Tak. Zabieramy je ze sobą wszędzie, gdzie się udajemy.

Volyova wygodniej oparła się w fotelu. Poleciła systemowi dźwiękowemu, by głośniej pompował te smętne, rozciągnięte w czasie dźwięki. Dzięki temu sygnałowi ludzkiej obecności gwiazdy miały się wydawać mniej oddalone i zimne, ale efekt był akurat odwrotny — tak jak opowieści o duchach przy ognisku powodują, że poza zasięgiem płomieni ciemność się pogłębia. Przez chwilę — którą się rozkoszowała i nieważne, co z tego zrozumiała Khouri — można było uwierzyć, że przestrzeń międzygwiezdną, oddzieloną od nich szkłem, nawiedzają duchy.

— Coś zauważyłaś? — spytał Sylveste.

Mur składał się z granitowych bloków w kształcie szewronów, przerwanych w pięciu miejscach bramami, zwieńczonymi rzeźbami amarantińskich głów w nie całkiem realistycznym stylu, przywołującym wspomnienie sztuki Jukatanu. Wokół zewnętrznej ściany biegł ornament z płytek ceramicznych, ukazujący amarantińskich oficjeli w czasie skomplikowanych czynności społecznych.

Pascale, nim odpowiedziała, przebiegła wzrokiem po postaciach na ornamencie.

Ukazano je z narzędziami rolniczymi, bardzo podobnymi do tych, jakich używali ludzie na przestrzeni dziejów, lub z bronią — dzidami, lukami i muszkietami — choć postacie nie przyjmowały pozy bitewnej, a raczej sformalizowaną i sztywną, jak na egipskich rzeźbach. Byli tam też amarantińscy lekarze i kamieniarze oraz astronomowie — jak potwierdziły ostatnie wykopaliska, wynaleźli teleskopy zwierciadlane i refraktory — kartografowie, producenci wyrobów szklanych, latawców oraz artyści, a nad każdą z tych symbolicznych postaci widniał dwumodalny łańcuch znaków ze złota i kobaltowego błękitu, określający stada wykonujące prace, którymi zajmowali się reprezentanci przedstawionych zawodów.

— Żadne z nich nie ma skrzydeł — stwierdziła Pascale.

— Właśnie. Skrzydła przekształciły się w ramiona — powiedział Sylveste.

— Dlaczego mamy nie akceptować boga ze skrzydłami? Ludzie nigdy nie mieli skrzydeł, a jednak wyposażyliśmy w nie anioły. Istoty, kiedyś rzeczywiście obdarzone skrzydłami, miałyby jeszcze mniej oporów.

— Tak, ale zapominasz o micie stworzenia.

Dopiero w ostatnim roku archeolodzy zrozumieli podstawowy mit, wyłuskany z kilkunastu późniejszych, zawiłych wersji. Głosił, że Amarantini dzielili niebo z innymi ptakokształtnymi istotami, które ciągle żyły na Resurgamie podczas ich panowania. Ale stada z tamtego okresu były ostatnimi obdarzonymi wolnością latania. Z bogiem zwanym Stwórcą Ptaków zawarły umowę, zamieniając sztukę latania na dar rozumu. Tego dnia wzniosły skrzydła ku niebu i patrzyły, jak ogień zmienia je w popiół, na zawsze wykluczając ich z przestworzy. Żeby pamiętali o umowie, Stwórca Ptaków dał im bezużyteczne, zakończone pazurami kikuty — przypominały o utraconych skrzydłach oraz mogły służyć do spisania dziejów. Ogień zapłonął również w ich umysłach, ale był to nie dający się ugasić ogień istnienia. Miał się zawsze palić — jak powiedział im Stwórca Ptaków — o ile nie spróbują sprzeciwić się woli Stwórcy, wracając znów w przestworza, bo gdyby to zrobili, Stwórca miał im odebrać dusze podarowane w Dniu Płonących Skrzydeł.

Sylveste wiedział, że to zrozumiała próba kultury, by wznieść sobie lustro. Najważniejsze było to, że mit całkowicie przeniknął ich kulturę i w efekcie stał się jedyną religią, która zamieniła wszystkie inne i niewyobrażalnie długo przetrwała w różnych wersjach. Niewątpliwie ukształtował ich sposób myślenia i zachowanie, być może w sposób zbyt skomplikowany, by je analizować.

— Rozumiem — rzekła Pascale. — Jako gatunek nie umieli sobie poradzić z tym, że nie potrafią latać, więc stworzyli tę opowieść, by wyrazić wyższość nad ptakami, które posiadały umiejętność latania.

— Właśnie. A ponieważ ta wiara działała, odniosła nieoczekiwany skutek uboczny: zniechęciła ich do podjęcia prób latania. Podobnie jak mit o Ikarusie, z tym że wywarła większy wpływ na zbiorową duszę.

— Ale jeśli tak, to postać na iglicy…

— Jest wielkim oddaniem honoru bogowi, w którego wierzyli.

— Dlaczego mieliby to robić? — spytała Pascale. — Religie znikają, ich miejsce zajmują nowe. Nie chce mi się wierzyć, że wybudowali to miasto i wszystko, co w nim jest, tylko po to, by ubliżyć staremu bogu.

— Ja też w to nie wierzę. Żalem to chyba coś zupełnie innego.

— Na przykład co?

— Wprowadził się nowy bóg. Ten ze skrzydłami.

Volyova doszła do wniosku, że nadszedł czas, by pokazać Khouri swój profesjonalny sprzęt.

— Trzymaj się — powiedziała, gdy winda zbliżyła się do kazamaty. — Ludzie na ogół tego nie lubią, gdy przeżywają to po raz pierwszy.

— Boże! — Khouri instynktownie przywarła do tylnej ściany, gdy widok nagle gwałtownie się rozszerzył. Winda stała się robaczkiem pełznącym w przepastnej przestrzeni. — Jest chyba za duży, by się zmieścić w środku!

— Och, to nic takiego. Mamy tu cztery inne komory równie wielkie. W komorze dwa trenujemy operatorów do pracy na planecie. Dwie komory są puste lub z połową atmosfery. Czwarta zawiera promy i pojazdy wewnątrzukładowe. Tylko ta jedna jest przeznaczona na kazamatę.

— Czyli to wszystko?

— Tak.

W komorze znajdowało się czterdzieści sztuk broni i każda była inna. Jednak w ich ogólnej konstrukcji ujawniało się pewne pokrewieństwo. Każda z maszyn miała obudowę ze stopu barwy zielonkawobrązowej. Każde urządzenie, sądząc po rozmiarach, mogłoby być samodzielnym statkiem kosmicznym, ale inne cechy nie wskazywały na taką ich funkcję. Brakowało okien czy drzwi, oznaczeń i układów łączności. Kadłuby niektórych były upstrzone czymś, co przypominało silniki korekcyjne, ale ich zadaniem było asystowanie w przemieszczeniu i ustawianiu urządzeń, tak jak kanonierka jest po to, by przemieszczać i ustawiać swe wielkie działa.

Oczywiście tym właśnie była kazamata.

— Klasy piekielnej — powiedziała Volyova. — Tak nazwali je ich konstruktorzy. Oczywiście cofamy się tu o kilka wieków.

Volyova obserwowała, jak jej rekrut ocenia olbrzymią broń kazamatową. Karabin, zawieszony pionowo tak, że jego długa oś pokrywała się z wektorem ciągu statku, przypominał ceremonialny miecz zwisający z sufitu barona-rycerza. Jak wszystkie rodzaje broni, otoczony był przez rusztowania, które zostały dodane przez jednego z poprzedników Volyovej. Do rusztowań doczepiono rozmaite układy sterowania, monitorowania i manewru. Każdą z broni podłączono do prowadnic — trójwymiarowego labiryntu bocznic i zwrotnic — które poniżej łączyły się w kazamacie, wchodząc do znacznie mniejszego pomieszczenia, mogącego jednak pomieścić pojedynczą sztukę. Stąd broń mogła być wysunięta poza kadłub i dalej wystrzelona w kosmos.

— Więc kto je zbudował? — spytała Khouri.

— Tego nie wiemy z całą pewnością. Prawdopodobnie Hybrydowcy w jednym ze swych bardziej ponurych wcieleń. Wiemy tylko, w jaki sposób to znaleźliśmy — byl schowany na asteroidzie, okrążał brązowego karła, tak ciemnego, że miał tylko numer katalogowy.

— Byłaś tam?

— Nie, wszystko to miało miejsce, nim ja się pojawiłam. Odziedziczyłam je po ostatnim stróżu, a on po swoim. Od tego czasu badam je. Udało mi się dostać do systemu sterowania trzydziestu jeden z nich i mam zgrubne pojecie o osiemdziesięciu procentach niezbędnych kodów aktywujących. Ale przetestowałam tylko siedemnaście broni, z tego tylko dwie w sytuacjach bojowych.

— To znaczy, że naprawdę ich użyłaś?

— Nieśpieszno mi było do tego.

Nie ma potrzeby obciążać Khouri szczegółami minionych okrucieństw, przynajmniej nie teraz, pomyślała Volyova. Z czasem Khouri pozna bronie kazamatowe równie dobrze jak ja, a nawet lepiej, gdyż zapozna się z nimi przez centralę, przez bezpośredni interfejs neuronowy.

— Co mogą zrobić?

— Niektóre z nich potrafią roztrzaskać planetę. Inne… nie chcę nawet spekulować. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby niektóre potrafiły zrobić coś nieprzyjemnego gwiazdom. Kto chciałby użyć takiej broni… — zawiesiła głos.

— Przeciwko komu ich użyłaś?

— Przeciw wrogom, oczywiście.

Khouri przyglądała się jej dłuższą chwilę.

— Nie wiem, czy należy być przerażonym, że takie rzeczy istnieją, czy… czuć ulgę, że to nasze palce są na spuście.

— Czuj ulgę — odparła Volyova. — Tak jest lepiej.

Sylveste i Pascale wrócili do iglicy, unosili się teraz przy niej. Skrzydlaty Amarantin wyglądał tak jak wówczas, gdy go zostawili, ale teraz spoglądał na miasto zadumany i z wyniosłym lekceważeniem. Kusząca była hipoteza, że nowy bóg rzeczywiście się wprowadził, bo cóż innego mogło zainspirować stworzenie takiego pomnika, jeśli nie bojaźń przed nim? Jednak tekst na iglicy był szalenie trudny do odcyfrowania.

— Tu jest nawiązanie do Stwórcy Ptaków — powiedział Sylveste. — Są więc poważne szansę, że iglica ma związek z mitem o Płonących Skrzydłach, choć uskrzydlony bóg na pewno nie przedstawia Stwórcy Ptaków.

— Tak. Tu jest znak ognia, obok znaku skrzydeł — powiedziała Pascale.

— Co jeszcze widzisz?

Pascale koncentrowała się przez dłuższą chwilę.

— Jest tu wzmianka o stadzie renegatów.

— Renegaci? W jakim sensie? — Sprawdzał ją i ona o tym wiedziała, ale to ćwiczenie miało wartość, gdyż interpretacja Pascale mogła mu wskazać, na ile jego własna analiza jest subiektywna.

— Stado renegatów, którzy nie zgodzili się na układ ze Stwórcą Ptaków albo zbuntowali się po zawarciu układu.

— Też tak myślałem. Obawiałem się, że popełniłem parę błędów.

— Nie wiemy, kim byli, ale wiemy, że nazywano ich Wygnańcami. — Czytała napisy wielokrotnie, sprawdzając swoje przypuszczenia i modyfikując interpretację. — Wydaje się, że pierwotnie stanowili część stada, które przystało na warunki Stwórcy Ptaków, ale potem zmienili zdanie.

— Czy potrafisz odczytać imię ich przywódcy?

— Przewodził im osobnik zwany… — zaczęła. — Nie, nie mogę przetłumaczyć tego ciągu znaków, przynajmniej nie teraz. Ale co to wszystko znaczy? Sądzisz, że oni rzeczywiśccie istnieli?

— Być może. Gdybym miał wysunąć hipotezę, powiedziałbym, że to niewierni, którzy doszli do wniosku, że mit o Stwórcy Ptaków jest tylko… mitem. Oczywiście to nie zgadzało się z innymi stadami fundamentalistów.

— Dlatego zostali Wygnańcami?

— O ile w ogóle istnieli. Stale mi się jednak wydaje, że to rodzaj technologicznej sekty, enklawy uczonych. Amarantinów gotowych do eksperymentowania, do podważenia natury ich świata.

— Jak średniowieczni alchemicy?

— Tak. — Od razu spodobało mu się to porównanie. — Może nawet eksperymentowali z lataniem, jak Leonardo. Z punktu widzenia kultury Amarantinów byłoby to jak plucie bogu w oko.

— Zgoda. Ale zakładając, że rzeczywiście istnieli, i zostali Wygnańcy, co się z nimi stało? Wymarli?

— Nie wiem. Jedno jest pewne, Wygnańcy są ważni, stanowią nie tylko drobny szczegół całej historii związanej z mitem Stwórcy Ptaków. Wszędzie się o nich wspomina na tej iglicy, wszędzie w tym cholernym mieście, i to znacznie częściej niż o innych amarantińskich pozostałościach.

— Ale miasto pochodzi z późniejszego okresu — zauważyła Pascale. — Poza obeliskiem-markerem jest najmłodszym naszym znaleziskiem. Datowanym na okres tuż sprzed Wydarzenia. Dlaczego Wygnańcy nagle znowu się pojawili po tak długiej nieobecności?

— Może wrócili?

— Jak to? Po dziesiątkach tysięcy lat?

Sylveste uśmiechnął się w duchu.

— Jeśli wrócili po takim czasie, mogło to stanowić inspirację do postawienia statui.

— Sądzisz, że przedstawia ona ich przywódcę? Zwanego… — Pascale dźgnęła w odpowiedni znak. — To jest symbol słońca, prawda?

— A reszta?

— Nie jestem pewna. Wygląda jak glif oznaczający… kradzież. Ale jako to?

— Co dostaniemy, gdy je zestawimy?

Wyobraził sobie, jak wzrusza ramionami, niezdecydowana.

— Ten kto kradnie słońce? Złodziej Słońca? Co to znaczy?

Sylveste wzruszył ramionami.

— Sam sobie zadawałem to pytanie przez cały ranek. To i jeszcze jedno.

— Jakie?

— Dlaczego mam wrażenie, że już gdzieś słyszałem to imię?

Po obejrzeniu kazamaty we trójkę pojechały inną windą głębiej do wnętrza statku.

— Dobrze się spisujesz — stwierdziła Mademoiselle. — Volyova naprawdę sądzi, że przekabaciła cię na swoją stronę.

Cicho brała udział w ich wycieczce i tylko od czasu do czasu wtrącała uwagi lub słowa zachęty jedynie do uszu Khouri, dla której było to bardzo niepokojące. Khouri nigdy nie mogła uwolnić się od wrażenia, że Volyova również słyszała te suflerskie odżywki.

— Może ma rację ~ odparła Khouri, automatycznie formułując w myślach swą odpowiedź. — Może jest silniejsza od ciebie.

Mademoiselle fuknęła.

— Czy w ogóle słuchałaś, co do ciebie mówiłam?

— A miałam inny wybór?

Wyłączenie Mademoiselle, zamierzającej coś powiedzieć, było jak próba uciszenia natrętnej piosenki błądzącej gdzieś w głowie. Nie było od niej ucieczki.

— Słuchaj, jeśli moje środki przeciwdziałania zawiodą, twoja lojalność w stosunku do Volyovej zmusi cię, by powiedzieć jej o moim istnieniu.

— Miałam na to ochotę.

Mademoiselle spojrzała na nią koso i Khouri przebiegł dreszczyk satysfakcji. Mademoiselle — czy raczej jej ekstrahowana, implantowa persona — wydawała się wszechwiedząca. Implantowi, podczas konstrukcji, wbudowano wiedzę, ale uczył się tylko za pośrednictwem zmysłów Khouri. Może implant potrafił podłączyć się do sieci danych, nawet gdy sama Khouri nie była podłączona? Mało prawdopodobne, gdyż wiązało się z tym ryzyko, że implant zostanie wykryty przez te systemy. Odczytywał myśli Khouri, gdy się z nim komunikowała, jednak stan jej umysłu umiał odcyfrować tylko na podstawie najbardziej powierzchownych parametrów biochemicznych w otoczeniu neuronów, wśród których się unosił. Należało zatem wątpić w skuteczność dostępnych mu środków przeciwdziałania.

— Volyova by cię zabiła. Zabiła swego ostatniego rekruta, gdybyś tego jeszcze nie wiedziała.

— Może miała uzasadnione powody.

— Nic nie wiesz ani o niej, ani o pozostałych członkach załogi. Ja też nie. Jeszcze nawet nie spotkałyśmy kapitana.

Racja. W obecności Khouri Sajaki i inni niedyskretni załoganci wspomnieli kilkakrotnie kapitana Brannigana, ale w zasadzie niewiele mówili o swym dowódcy. Oczywiście nie byli Ultrasami w zwykłym sensie, choć skrupulatnie zachowywali pozory, których nawet Mademoiselle nie mogła przejrzeć. Fikcja była tak całkowita, że udawało im się poruszać w świecie handlu jak wszystkim innym statkom Ultrasów.

Co się kryło za tą fasadą?

Zbrojmistrz, tak powiedziała Volyova. A teraz Khouri zobaczyła częściowo bronie kazamatowe wewnątrz statku. Krążyły pogłoski, że wiele statków handlowych dysponuje dyskretnym uzbrojeniem, by rozwiązywać najcięższe konflikty między klientami a dostawcami lub podejmować akty otwartego piractwa przeciw innym statkom. Jednak tutejsze środki wyglądały zbyt potężnie jak na broń do zwykłych potyczek wszak statek miał dodatkowy system konwencjonalnego uzbrojenia. Po co więc ta kazamata? Sajaki ma chyba jakieś długofalowe plany, pomyślała Khouri, co jest dość niepokojące. Bardziej jednak niepokojąca jest myśl, że w ogóle nie istnieje żaden plan, a Sajaki wiezie tę całą kazamatę, aż znajdzie pretekst, by jej użyć. Jak rzezimieszek z naganem szukający zaczepki.

Przez parę tygodni Khouri rozważała rozmaite teorie, ale nie doszła do sensownego wniosku. Oczywiście to nie militarny charakter statku tak ją niepokoił. Przywykła do wojen, które tworzyły jej naturalne środowisko, i choć przyznawała, że istnieją inne dobrotliwe stany, to w wojnie nie widziała nic odrażającego. Jednak bitwy, jakie znała ze Skraju Nieba, nie dało się nawet porównać z konfliktami, w których jedna ze stron mogła użyć broni. Choć Skraj Nieba funkcjonował w sieci handlu międzygwiezdnego, to przeciętny techniczny poziom wojowników w bitwach rozgrywanych na powierzchni planety zostawał wieki z tyłu za Ultrasami, parkującymi niekiedy swoje statki na orbicie. Broń z zasobów Ultrasów dałaby decydującą przewagę temu, kto by ją posiadał, ale taka broń należała do rzadkości, niektóre sztuki były zbyt cenne. Nawet ładunków jądrowych użyto tylko kilka razy w historii kolonii, nigdy za życia Khouri. Widziała rzeczy nikczemne — nadal pojawiały się w jej koszmarach — ale nigdy nie widziała narzędzi ludobójstwa.

A broń kazamatowa Volyovej to coś znacznie gorszego.

I być może już jej parę razy użyto. Volyova użyła sformułowania „akcje pirackie”. Istniało wiele słabo zaludnionych układów, luźno powiązanych z sieciami handlowymi. Tam można by zlikwidować wroga i nikt by się o tym nigdy nie dowiedział. A niewykluczone, że niektórzy z tych wrogów byli równie niemoralni, jak członkowie załogi Sajakiego, i mieli na swym koncie akty brutalności. Tak, część kazamaty mogła już być testowana. Khouri podejrzewała jednak, że zastosowano środki adekwatne do sytuacji, w samoobronie lub w ataku taktycznym przeciwko wrogom posiadającym zasoby, jakich potrzebowali. Najcięższe z broni kazamatowych nie zostały przetestowane. Jakie mieli plany w stosunku do kazamaty, jak zamierzali zrzucić niszczycielską, kosmiczną siłę? Może nawet Sajaki tego nie wiedział. I być może nie do Sajakiego należała największa władza. Może Sajaki w pewnym sensie nadal służył kapitanowi Branniganowi?

I kimże jest ten tajemniczy Brannigan?

— Witaj w centrali — powiedziała Volyova.

Przybyły mniej więcej do centrum statku. Volyova otworzyła luk w suficie, wysunęła teleskopową drabinę i skinęła na Khouri, by ta wspięła się po szczeblach o ostrych krawędziach.

Głowa Khouri wychynęła w sferycznym pomieszczeniu pełnym zakrzywionych, połączonych maszyn. Pośrodku tej niebieskawosrebrnej aureoli stał czarny, zakapturzony fotel o prostych liniach, w plątaninie kabli, podłączony do rozmaitych urządzeń. Fotel tkwił w kilku eleganckich żyroskopowych przegubach i mógł się poruszać niezależnie od statku. Kable biegły do przesuwalnych silników, przekazujących moc do każdej z koncentrycznych powłok, a potem końcowy, gruby jak udo zwój pogrążał się w oblepionej urządzeniami sferycznej ścianie. Pomieszczenie cuchnęło ozonem.

Sprzęt w centrali pochodził sprzed przynajmniej paruset lat, a wiele urządzeń było znacznie starszych. Jednak wszystko starannie konserwowano.

— Dla tego to wszystko konstruowano? — Khouri wyszła przez klapę do środka pomieszczenia i prześlizgując się między zakrzywionymi szkieletalnymi powłokami, dotarła do fotela, masywnego, ale kuszącego obietnicą komfortu i bezpieczeństwa. Nie mogła mu się oprzeć: usiadła, a niezgrabny czarny miękki masyw objął ją z warkotem serwomechanizmów.

— Jak się czujesz?

— Jakbym tu już kiedyś była — stwierdziła ze zdziwioniem Khouri. Głos miała zniekształcony przez wielki czarny hełm z ćwiekami instrumentów, który wślizgnął się na jej głowę.

— Bo byłaś — odparła Volyova. — Nim na dobre odzyskałaś świadomość. Ponadto implant centrali w twojej głowie już jest obyty z tym środowiskiem, stąd częściowe wrażenie czegoś znanego.

To prawda. Khouri czuła się tak, jakby krzesło było znajomym meblem, jakby znała każdą jego zmarszczkę i rysę. Czuła się silna, zrelaksowana i spokojna, a potrzeba działania, użycia mocy, w którą wyposażyło ją krzesło, narastała z sekundy na sekundę.

— Czy z tego miejsca mogę sterować bronią z kazamty?

— Taka jest intencja — powiedziała Volyova. — Oczywiście nie tylko z kazamaty. Będziesz kierowała wszystkimi głównymi systemami uzbrojenia na Nieskończoności, z taką biegłością, jakby te instrumenty stanowiły przedłużenie twojego ciała. Gdy jesteś całkowicie wchłonięta przez centralę, takie masz wrażenie… obraz twego ciała puchnie i wypełnia cały statek.

Khouri już zaczynała odczuwać coś podobnego; odniosła wrażenie, że jej ciało roztapia się w krześle. Przeżywała męki Tantala i nie pragnęła, by wrażenie wchłaniania trwało nadal. Zupełnie świadomie wyzwoliła się z wysiłkiem z fotela, a obejmujące jej udo panele z cichym furkotem odsunęły się, by ją wypuścić.

— Nie jestem pewna, czy mi się to podoba — powiedziała Mademoiselle.

Загрузка...