— Ile to trwało?
— Jesteśmy w drodze jeden dzień. — Głos Sajakiego brzmiał słabo, daleko, choć jego skafander znajdował się zaledwie kilkadziesiąt metrów od Sylveste’a. — Mamy mnóstwo czasu, nie martw się.
— Wierzę ci — odparł Sylveste. — Przynajmniej częściowo. Co do pozostałej części, nie jestem taki pewien.
— Ta druga część to mogę być ja — stwierdził Calvin spokojnie. — Właśnie, nie wierzę, że mamy mnóstwo czasu. Możliwe, ale nie powinniśmy na to liczyć. Tak mało przecież wiemy.
— Jeśli to ma nas podbudować…
— Nie.
— W takim razie zamknij się, aż będziesz miał coś konstruktywnego do powiedzenia.
Znajdowali się teraz parę kilometrów w głębi drugiej warstwy Cerbera — niezły postęp, według pewnych kryteriów, gdyż pokonali większą odległość niż wysokość najwyższych gór na Ziemi — ale nadal poruszali się zbyt wolno. W tym tempie nigdy nie zdążą się wydostać, nawet jeśli dotrą do zamierzonego celu. Przyczółek już wcześniej z pewnością ulegnie niezmordowanym energiom systemów obronnych skorupy i zostanie strawiony i wypluty w przestrzeń jak niepotrzebna pestka.
Druga warstwa — warstwa skał, na której wiły się węże i w którą wrastały korzeniami drzewa podpierające sklepienie — miała krystaliczną topografię, wyraźnie odmienną od zewnętrznych struktur o nibyorganicznym wyglądzie. Schodząc niżej, musieli kluczyć w wąskich szczelinach między gęsto upakowanymi formami krystalicznymi niczym mrówki wędrujące między cegłami muru. Posuwali się powoli i wkrótce wyczerpały się zapasy masy odrzutowej skafandrów, gdyż ruch w dół musiał być stale korygowany przez silniki rakietowe. Sylveste zasugerował, by użyli chwytaków z włókna elementarnego — skafander mógł je wytwarzać w miarę potrzeb lub po prostu je wysuwać; Sylveste’a nie interesowały szczegóły, ale Sajaki przekonał go, że nie należy tego robić. Wprawdzie nie zużywaliby masy do silników rakietowych, lecz równocześnie znacznie by to spowolniło całą wyprawę, a mieli jeszcze przed sobą setki kilometrów. Ponadto musieliby ograniczyć się do ruchu ściśle pionowego, w ten sposób staliby się łatwym celem ewentualnych kontrataków. Zatem przez większość drogi lecieli i tylko od czasu do czasu zatrzymywali się, by pobrać małe ilości materii. Na razie Cerber nie protestował przeciwko takim aktom wampiryzmu, a kryształy zawierały wystarczasjące ilości ciężkich pierwiastków śladowych, by zasilić zbiorniki silników.
— Zachowuje się tak, jakby nie wiedział, że tu jesteśmy — powiedział Sylveste.
— Może nie wie — odparł Calvin. — W historii Cerbera, jeśli coś nawet przenikało aż tak głęboko, to z pewnością zdarzało się to bardzo rzadko. Układy zbudowano po to, by wykrywać intruzów i bronić przed nimi. Nieużywane, mogły więc ulec atrofii. O ile w ogóle kiedykolwiek istniały.
— Mam dziwne wrażenie, że postanowiłeś mnie pocieszyć.
— Jest to przecież w twoim najlepszym interesie — odparł Calvin. Sylveste wyobraził sobie, jak Calvin się uśmiecha, choć symulacja nie zawierała modułu wizualnego. — W każdym razie wierzę w to, co ci powiedziałem. Uważam, że im niżej schodzimy, tym mniejsze prawopodobieństwo, że zostaniemy rozpoznani jako nieproszeni goście. Podobnie jest w ludzkim ciele: receptory bólu najgęściej są rozmieszczone na skórze.
Sylveste przypomniał sobie, jak dostał skurczu żołądka, gdy wypił za dużo zimnej wody podczas wędrówki z Chasm City. Zastanawiał się, czy jest ziarnko prawdy w tym, co przed chwilą powiedział Calvin. W każdym razie bez wątpienia było to krzepiące. Ale czy głębiej panuje półsen? Czy potężne systemy obronne skorupy osłabły, ponieważ to, co leży pod nią, nie działa tak, jak chcieli Amarantinowie? Czy Cerber to solidnie zamknięta i wypolerowana na wysoki połysk skrzynia skarbów zawierająca jedynie zardzewiały złom?
Takie rozważania nie miały sensu. Jeśli to coś znaczyło, jeśli ostatnie pięćdziesiąt lat jego życia (może nawet więcej) nie było jedynie złudą i obsesją, musi tu być coś wartego zachodu. Nie potrafił wyartykułować tego wrażenia, ale miał niezbitą pewność, jak nigdy dotąd.
Minął jeszcze jeden dzień — schodzili, niekiedy Sylveste zapadał w sen, skafander budził go tylko wtedy, gdy pojawiało się coś wartego uwagi lub parametry otoczenia przekroczyły zadane granice i skafander dochodził do wniosku, że lepiej, by człowiek widział to osobiście. Sylveste nie wiedział, czy Sajaki w ogóle sypia. Ten mężczyzna miał dziwną fizjologię: krew pełna medmaszyn, cały czas oczyszczana; skonfigurowany przez Żonglerów umysł potrafił wytrzymać bez regularnych godzin normalnego snu. Na łatwiejszej drodze opuszczali się z maksymalną prędkością kilometra na minutę; zdarzało się to, gdy natykali się na głęboką przepaść. Powrót będzie się oczywiście odbywał szybciej, ponieważ skafandry zapamiętają przebytą drogę — o ile nie zmieni się wewnętrzna struktura Cerbera. Zdarzało się, że zszedłszy kilka kilometrów w dół, znajdowali się w ślepej uliczce lub w szybie zbyt wąskim, by się przezeń przecisnąć. Wracali wówczas do poprzedniego rozstaju i próbowali innej drogi. Przemieszczali się metodą prób i błędów — sensory skafandrów wyczuwały trasę najwyżej kilkaset metrów naprzód, gdyż drogę blokowały masywne krystaliczne struktury. Jednak sunęli powoli przed siebie, skąpani mdławym emitowanym przez kryształy, turkusowo-zielonkawym światłem.
Krajobraz stopniowo się zmieniał, leżały tu odłamki wielokilometrowej szerokości, bierne i nieruchome jak lodowce. Kryształy łączyły się ze sobą, ale istniały jednak między nimi łukowato sklepione przestrzenie i zawrotne rozpadliny, co sprawiało wrażenie, że wszystko swobodnie płynie, jakby cicho przecząc polu grawitacyjnemu tego świata. Co to takiego? — zastanawiał się Sylveste. Martwa materia — dosłownie, krystaliczna — czy coś bardziej dziwnego? Czy stanowiły część jakiegoś wszechplanetarnego mechanizmu, zbyt wielkiego, by go dostrzec lub by go sobie wyobrazić? Jeśli były maszynami, musiały wyko — rzystywać jakiś nieokreślony stan rzeczywistości kwantowej, gdzie pojęcia ciepła i energii rozmywały się w niepewności. Były zimne jak lód — pomierzyły to czujniki termiczne skafandra — a jednak Sylveste miał wrażenie, że za ich półprzeźroczystymi ścianami ma miejsce prawie niezauważalny ruch, jakby tykał mechanizm zegara, widziany za osłoną z przezroczystego plastiku. Poprosił skafander, by zbadał to swymi czujnikami, ale otrzymał wyniki nie dające się jednoznacznie zinterpretować.
Po czterdziestogodzinnej wędrówce dokonali znaczącego odkrycia. Kryształowa struktura stała się cieńsza w sferze przejściowej zaledwie kilometrowej grubości i odsłoniły się szyby szersze i głębsze od tych, które dotychczas widzieli. Celowość całego projektu bardziej rzucała się w oczy. Szyby miały dwa kilometry szerokości i każdy z dziesięciu zbadanych przez nich szybów opadał ku zbieżnej nicości przez dwieście kilometrów. Ściany szybów, emitujące takie samo nieco mdłe światło jak kryształy, drżały również tym samym podskórnym ruchem, co sugerowało, że stanowią część tych samych mechanizmów, choć spełniają zupełnie inne funkcje. Sylveste wiedział coś o technice budowy wielkich piramid egipskich — pełno w nich było sztolni i szybów, umożliwiających robotnikom wycofanie się po zaplombownaiu grobowców wewnętrznych. Może tutaj też zastosowano podobne rozwiązanie albo może szyby służyły do odprowadzania ciepła z machin teraz unieruchomionych.
Szczęśliwe odkrycie znacznie przyśpieszało drogę w dół, choć wykorzystanie szybów wiązało się z ryzykiem. Wędrowcom, uwięzionym między ścianami szybów, w razie ataku pozostawały tylko dwa kierunki ucieczki. Z drugiej strony, gdyby wyprawa nadal się przedłużała, po upadku przyczółka zostaliby na zawsze uwięzieni w Cerberze. Marny los; podjęli więc ryzyko podróży szybami.
Nie mogli opadać jak przedtem, gdyż pionowe odcinki drogi wynosiły najwyżej kilometr; teraz szyby były bardzo głębokie, pojawiły się więc nowe nieprzewidziane problemy. Coś tajemniczego spychało ich na bok, musieli więc impulsowo korygować ciąg, by nie dać się cisnąć o pędzące ku nim mdławozielone przepastne ściany. To oczywiście siły Coriolisa, te same pozorne siły, które na obracającej się planecie zamieniały wiatry w cyklony. Tutaj siły Coriolisa przeciwstawiały się idealnie pionowemu spadkowi, ponieważ Cerber rotował, więc Sylveste i Sajaki musieli tracić nadmierny moment kątowy pędu, pojawiający się podczas ruchu ku jądru planety. Mimo to, w porównaniu z poprzednim powolnym opadaniem, poruszali się dość szybko.
Opadli sto kilometrów, gdy rozpoczął się atak.
— Rusza się — powiedziała Volyova.
Dziesięć godzin minęło od chwili, gdy opuściły Światłowiec. Volyova była wyczerpana, mimo że od czasu do czasu ucinała sobie sobie drzemkę — wiedziała przecież, że wkrótce musi być w pełni sił. Niewiele to jednak pomogło. Potrzebowała dłuższych okresów nieświadomości, by usunąć psychiczne i umysłowe napięcie ostatnich dni. Teraz jednak była zupełnie rozbudzona, jakby jej ciało, na granicy wyczerpania, doczołgało się do spokojnego rezerwuaru zapasowej energii. Bez wątpienia nie wystarczy jej na długo, a gdy się to tymczasowe źródło zużyje, Volyova będzie musiała zapłacić jeszcze większą cenę. Teraz jednak była zadowolona, że przynajmniej przejściowo jest przytomna i sprawna.
— Co się rusza? — spytała Khouri.
Volyova skinieniem głowy wskazała rozjarzoną białą konsolę w kształcie podkowy i okna odczytów, które tam wywołała.
— A cóż by, jeśli nie ten cholerny statek?
— O co chodzi? — Pascale ziewnęła; właśnie się zbudziła.
— Chodzi o to, że mamy kłopoty — odparła Volyova. Jej palce tańczyły na klawiaturze. Wywoływała dodatkowe odczyty instrumentów, choć w zasadzie nie potrzebowała potwierdzenia. Złe wieści same się potwierdzały. — Oznacza to dwie rzeczy, obie nie niosą nic dobrego. Światlowiec znów się ruszył. Złodziej Słońca musiał zrestartować główne systemy, które unieruchomiłam „paraliżem”.
— Te dziesięć godzin się przydało… dotarłyśmy dość daleko. — Pascale skinęła na displej pokazujący położenie promu, który pokonał ponad jedną trzecią odległości do Cerbera.
— A ta druga rzecz? — spytała Khouri.
— Z tego wynika, że Złodziej Słońca musiał zdobyć wystarczające doświadczenie, by sterować napędem. Poprzednio tylko ostrożnie próbował, bojąc się uszkodzić statek.
— Jakie wnioski?
Volyova wskazała wskaźniki pozycyjne.
— Załóżmy, że teraz ma całkowitą kontrolę nad napędem i wie, w jakim zakresie można nim sterować. Obecny tor statku jest ustawiony na przecięcie naszej trajektorii. Złodziej Słońca usiłuje nas przechwycić, zanim dotrzemy do Dana czy nawet do przyczółka. Z tej odległości jesteśmy dla niego zbyt małym obiektem — promień z broni promieniowych byłby zbyt rozproszony, a wszelkie pociski subrelatywistyczne potrafimy przechytrzyć, lecąc po trasie generowanej losowo. Ale i tak wkrótce znajdziemy się w zasięgu efektywnego działania broni.
— A ile to potrwa? — Pascale zmarszczyła czoło. To nie jest najsympatyczniejsza mina Pascale, pomyślała Volyova, ale nie okazała po sobie, że jej się to nie podoba. — Chyba już na starcie uzyskałyśmy znaczną przewagę?
— Owszem, ale teraz nic nie powstrzyma Złodzieja Słońca: zwiększy ciąg Swiatłowca do kilkudziesięciu g, a my takiego przyśpieszenia nie osiągniemy, bo zostałaby z nas papka. Dla niego to żaden problem. Na pokładzie nie ma już żywych istot, które nie biegałyby na czterech nogach, nie piszczały i nie paskudziły, gdy do nich strzelisz.
— Poza kapitanem — przypomniała Khouri. — Choć jego chyba nie bierze się pod uwagę.
— Spytałam, jak długo — powiedziała Pascale.
— Jeśli dopisze nam szczęście, dotrzemy właśnie do Cerbera — odparła Volyova. — Nie zostanie nam zbyt wiele czasu, by się rozejrzeć i zastanowić. Będziemy musiały dostać się do środka — i to dość głęboko — by uniknąć statkowych broni. — Gdzieś, z wnętrza, wydobyła urywany śmiech. — Okazuje się, że twój mąż cały czas robił, co trzeba. Może jest w tej chwili w znacznie bezpieczniejszej sytuacji niż my. Przynajmniej na razie.
Na ścianach szybu pojawiły się wzory: niektóre fragmenty kryształu zaświeciły intensywniej. Wzory były bardzo wielkie i początkowo Sylveste nie rozpoznał, że to hieroglify Amarantinów. Nawet nie z powodu ich wielkości, ale dlatego, że zostały przedstawione w nieznany mu sposób, jakby to był zupełnie inny język. W przebłysku intuicji zorientował się, że to język używany przez Wypędzonych, stado, które poszło za Złodziejem Słońca na wygnanie, a w końcu ruszyło do gwiazd. Dziesiątki tysięcy lat dzieliły to pismo od inskrypcji, które przedtem widywał. Tym bardziej to cud, że teraz mógł wyłowić z tych napisów jakiś sens.
— Co nam przekazują? — spytał Calvin.
— Że nie jesteśmy tu — łagodnie mówiąc — mile widziani — odparł Sylveste, nieco zdziwioony, że te litery coś dla niego znaczą.
Sajaki musiał odebrać tę subwokalizację.
— A dokładnie co? — spytał.
— Mówią, że zbudowali ten poziom — wyjaśnił Sylveste. — Wytworzyli go.
— W końcu okazuje się, że miałeś rację — stwierdził Calvin. — To miejsce to rzeczywiście dzieło Amarantinów.
— W innych okolicznościach należałoby to uczcić toastem — odparł Sylveste od niechcenia, pochłonięty tym, co czytał, myślami, które nagle pojawiały mu się w głowie. Już niejednokrotnie przedtem przeżywał coś podobnego, gdy tłumaczył pismo Amarantinów, ale nigdy nie przebiegało to tak płynnie, z takim uczuciem całkowitej pewności. Wciągało to — i przerażało.
— Proszę, kontynuuj — powiedział Sajaki.
— Już mówiłem: to ostrzeżenie. Że nie powinniśmy iść dalej.
— To prawdopodobnie oznacza, że jesteśmy blisko tego, po co przyszliśmy.
Sylveste również tak sądził, choć nie potrafiłby tego uzasadnić.
— Ostrzeżenie mówi, że na niższym poziomie znajduje się coś, czego nie powinniśmy oglądać.
— Oglądać? Tak to dosłownie sformułowano?
— Sajaki, Amarantinowie myślą w sposób bardzo wizualny. Nie chcą, byśmy znaleźli się w pobliżu tego czegoś.
— Zatem musisz przyznać, że to coś jest wartościowe.
— A jeśli to rzeczywiście ostrzeżenie? — zasugerował Całym. — Nie groźba, ale szczera prośba, by trzymać się z daleka. Czy z kontekstu wynika, że można to tak zrozumieć?
— Być może… gdyby to był standardowy napis amarantinski. — Sylveste nie dodał, że odcyfrował przesłanie w sposób sugerowany przez Calvina, nie potrafiłby tego jednak racjonalnie uzasadnić. Taka interpretacja go jednak nie odstraszyła. Zaczął się zastanawiać, co skłoniło Amarantinów do przekazania takiego komunikatu. Jakie zło się tam kryło, by należało je zamykać w kopii planety i bronić najbardziej przerażającymi środkami znanymi cywilizacji? Dlaczego nie można było tego po prostu zniszczyć? Jakiego potwora stworzyli?
A może znaleźli?
Idea zaskoczyła w pustą lukę w jego rozumowaniu i doskonale pasowała, jakby tam było jej miejsce. Coś znaleźli: stado Złodzieja Słońca. Daleko na skraju układu coś znaleźli.
Próbował uporać się z tym wnioskiem, gdy wtem najbliższy znak oddzielił się od ściany, zostawiając puste wcięcie w miejscu, gdzie był przed chwilą. Inne znaki również odrywały się od szybu — całe słowa, zdania — i wielkie jak domy z gadzią cierpliwością krążyły wokół Sylveste’a i Sajakiego. Unosiły się swobodnie, podtrzymywane przez jakiś mechanizm niewidoczny dla systemów obronnych skafandra. Nie ujawniały się żadne fluktuacje, ani grawitacyjne, ani magnetyczne. Przez chwilę zaskoczony Sylveste myślał o obcym, napędzającym to widowisko mechanizmie, ale nagle się zorientował, że stoi za tym niewątpliwa logika. Co miało więcej sensu niż zakaz, który — przekroczony — sam się egzekwował?
Nagle skończył się czas na luźne rozważania.
— Systemy obronne skafandra na automatykę — polecił Sajaki. Podniósł głos zaledwie odrobinę powyżej swego rutynowego spokojnego tonu. — Sądzę, że te przedmioty chcą nas zmiażdżyć.
Nie musiał tego mówić.
Dryfujące słowa otoczyły ich sferycznie i niespiesznie tworzyły coraz ciaśniejsze spirale. Skafander odciął Sylveste’owi wizję, zasłaniając jego oczy przed niszczącymi siatkówkę oślepiającymi impulsami plazmy. Sterowanie ręczne zostało czasowo odłączone — skafander zupełnie nie potrzebował pomocy człowieka, próbującego się sprawić lepiej od niego. Mimo zasłon, w polu widzenia Sylveste’a rozbłysły fajerwerki, zjawiska fotonowe włączały układy oczu, wiedział, że tuż za powłoką skafandra muszą operować żrące wielorakie radiacje. Odczuwał szarpanie, pchnięcia w górę i w dół (tak mu się przynajmniej wydawało) tak silne, że przechodził przez okresy utraty i powrotu przytomności, jak pociąg przejeżdżający w górach przez system krótkich tuneli. Przypuszczał, że skafander atakuje i ucieka, a z każdym przyśpieszeniem i z każdym spadkiem prędkości doznaje niepowodzenia.
W końcu Sylveste pogrążył się w głębokim i długim stanie bezprzytomności.
Volyova zwiększyła ciąg „Melancholii”, dobijając niemal do czterech g stałego przyśpieszenia. Od czasu do czasu następowały przypadkowe szarpnięcia, zaprogramowane dla dodatkowego efektu, na wypadek gdyby Światłowiec wystrzeliwał jakieś pociski.
Pasażerki niechronione skafandrami czy specjalnymi kaftanami więcej nie mogłyby znieść, a odczuwały to bardzo nieprzyjemnie — zwłaszcza Pascale, mniej od Khouri nawykła do takich podróży. Nie mogły wstawać z foteli, ruchy rąk miały bardzo ograniczone, mogły jednak mówić — choć dość kiepsko — i nawet przeprowadziły niemal zborną rozmowę.
— Rozmawiałaś z nim? — spytała Khouri. — Ze Złodziejem Słońca. Domyśliłam się z wyrazu twojej twarzy, gdy ratowałaś nas przed szczurami w ambulatorium. Nie mylę się?
Głos Volyovej był zdławiony, jakby właśnie powoli ją duszono.
— Jeśli miałam wątpliwości co do twojej opowieści, to w chwili, gdy spojrzałam mu w twarz, wszystkie zniknęły. Ani przez chwilę nie wątpiłam, że patrzę na obcego. Zrozumiałam częściowo, co musiał przeżywać Borys Nagorny.
— Czyli to, co doprowadziło go do szaleństwa?
— Uwierz mi, gdybym miała w głowie to samo, co on, cierpiałabym tak samo. Martwi mnie jednak to, że część Borysa mogła zepsuć Złodzieja Słońca.
— A według ciebie, jak ja się czuję? — spytała Khouri. — Ta rzecz siedzi w moim mózgu.
— Nie, nie siedzi.
Volyova pokręciła głową — był to gest prawie beztroski, zważywszy na przyśpieszenie czterech g.
— Przez chwilę był w twojej głowie. Wystarczyło mu czasu na zmiażdżenie resztek Mademoiselle. Ale potem zniknął.
— Kiedy?
— Gdy Sajaki cię sondował. Uważam, że to moja wina. Nie powinnam mu nawet pozwolić na włączenie sondy. — Jak na osobę poczuwającą się do winy, powiedziała to tonem całkowicie pozbawionym skruchy. Może według niej już samo przyznanie się wystarczało. — Gdy Sajaki przeglądał twoje wzorce neuronowe, Złodziej Słońca wbudował się w nie i dotarł do sondy w postaci zakodowanych danych. Stamtąd jednym susem mógł wejść do statkowych układów.
Rozmyślały nad tym w ciszy.
— Dopuszczenie, by Sajaki zapuścił sondę, nie było twoim najmądrzejszym posunięciem — stwierdziła Khouri po chwili.
— Przyznaję ci rację — odparła Volyova, jakby ta myśl dopiero teraz przyszła jej do głowy.
Gdy odzyskał przytomność — upłynęło kilkadziesiąt sekund, a może kilkadziesiąt minut — zobaczył, że zasłony pola widzenia zostały usunięte, a on swobodnie spada we wnętrzu szybu. Spojrzał w górę i dostrzegł resztki promieniowania pobitewnego, choć od tamtego miejsca dzieliła go odległość kilometrów. Widział ospowate, poranione uderzeniami energii ściany szybu. Niektóre słowa ciągle dryfowały, inne — poharatane — straciły sens i jakby rozpoznawszy, że ich ostrzeżenie zostało beznadziejnie zniekształcone, przestały działać jako broń. Sylveste obserwował, jak wracają do swych nisz, niczym posępne kruki wracające do gniazd.
Coś mu tu jednak nie pasowało.
Gdzie jest Sajaki?
— Do diabła, co się stało? — odezwał się z nadzieją, że skafander prawidłowo zinterpretuje jego pytanie. — Gdzie on sie podziewa?
— Odbyła sie walka z autonomicznym układem obronnym — informował skafander, jakby mówił o porannej pogodzie.
— Dziękuję, zauważyłem, ale gdzie jest Sajaki?
— Jego skafander doznał poważnych uszkodzeń podczas akcji ucieczki. Zakodowane sygnały telemetryczne wskazują na rozległe i być może nienaprawialne uszkodzenia głównej i zapasowej jednostki napędowej.
— Pytałem, gdzie on jest.
— Jego skafander nie był w stanie zmniejszyć szybkości spadania ani przeciwdziałać siłom Coriolisa, spychającym go na ściany szybu. Impulsy telemetryczne wskazują, że Sajaki znajduje się piętnaście kilometrów niżej i nadal spada, z Dopplerowskim poniebieszczeniem względem twojej pozycji jednej dziesiątej kilometra na sekundę, które rośnie.
— Nadal spada?
— Najprawdopodobniej. Z powodu awarii jednostek ciągu oraz niemożliwości zastosowania przy obecnej prędkości lin hamujących z włókna elementarnego, nadal będzie spadał, aż dalszą drogę zagrodzi mu koniec szybu.
— Mówisz, że zginie?
— Uwzględniając przewidywaną prędkość końcową, przeżycie jest wykluczone dla wszelkich modeli, jeśli nie liczyć najbardziej skrajnych wartości oddalonych.
— Jedna szansa na milion — powiedział Calvin.
Sylveste przekręcił się tak, że mógł spoglądać pionowo w dół szybu. Piętnaście kilometrów, więcej niż siedmiokrotna odległość między dźwiękochłonnymi ścianami szybu. Patrzył i patrzył, cały czas spadał… i nagle wydało mu się, że parę razy zauważył błysk gdzieś daleko na skraju pola widzenia. Czy ten błysk to iskry powstające wskutek tarcia skafandra Sajakiego o ściany? — zastanawiał się. Nie był pewien, czy w ogóle cokolwiek zobaczył, ale błyski słabły, aż zanikły, i Sylveste widział tylko jednolite ściany szybu.