TRZYDZIEŚCI SIEDEM

Wnętrze Cerbera, 2567

Ostatnia powłoka była pusta.

Dotarcie tu zabrało mu trzy dni; minął dzień od kiedy znalazł pusty skafander Sajakiego na dnie trzeciej powłoki, ponad pięćset kilometrów powyżej. Gdyby się zatrzymał i zaczął za — stanawiać nad przebytymi odległościami, powoli by oszalał, więc ostrożnie odizolował te myśli. Już samo przebywanie w obcym środowisku było wystarczająco przykre, nie chciał więc do swych obaw dodawać jeszcze dawki klaustrofobii. Izolacja nie była całkiem szczelna, więc za każdą myślą czaił się dokuczliwy strach, obawa, że w każdej chwili jakieś jego działanie spowoduje katastrofalne naruszenie równowagi i olbrzymi sufit spadnie.

Przelatując przez kolejne warstwy, mijał kolejne, subtelnie różniące się od siebie fazy amarantinskiej techniki konstrukcyjnej. Przypuszczał, że chodziło tu też o odmienne fazy historii, jednak sprawa nie przedstawiała się tak prosto. Gdy posuwał się w głąb, kolejne poziomy nie zmieniały się systematycznie, zgodnie ze stopniem zaawansowania; świadczyły raczej o tym, że kierowano się różnymi filozofiami, stosowano odmienne podejścia. Wydawało się, że pierwszy przybyły tu Amarantin coś znalazł (co to takiego? — Sylveste się nawet nie domyślał) i postanowił otoczyć to pancerną skorupą zdolną do samoobrony. Potem zapewne przybyła następna grupa, która uznała, że należy to wszystko zawrzeć w kuli; może sądzili, że ich własne fortyfikacje będą bezpieczniejsze. Ostatni przybysz posunął dzieło poprzedników o krok — logiczny krok: zakamuflował fortyfikacje, by nie przypominały niczego nadzwyczajnego. Rozpoznanie skali czasowej tych procesów nie było w ogóle możliwe, więc Sylveste się nad tym nie zastanawiał. Może poszczególne warstwy położono niemal jednocześnie, a może konstrukcja zajęła te wszystkie tysiąclecia, jakie upłynęły między odejściem — razem z Wygnańcami — Złodzieja Słońca a jego powrotem w roli niemal boga.

Oczywiście to, co znalazł w skafandrze Sajakiego, również go zbytnio nie pocieszało.

— Nigdy go tam nie było — stwierdził Calvin, wpasowując się w myśli Sylveste’a. Sądziłeś, że jest w skafandrze, ale skafander był pusty. Nic dziwnego, że nie dopuścił cię zbyt blisko.

— Nikczemny drań!

— Też tak uważam. Ale przecież w tym wypadku to nie Sajaki był draniem?

Sylveste rozpaczliwie próbował znaleźć rozsądne wyjaśnienie tego paradoksu. Bezskutecznie.

— Jeśli to nie Sajaki… — Teraz przypomniał sobie, że przed opuszczeniem statku w zasadzie nie widział Triumwira. Sajaki wywołał go z ambulatorium, ale Sylveste nie miał dowodów, że to rzeczywiście Sajaki.

— Zrozum, coś sterowało skafandrem, nim się rozbił. — Całym stosował swój ulubiony trik: w trudnej sytuacji wypowiadał się z absurdalnym spokojem. Nie przejawiał jednak zwykłej brawury. — Uważam, że istnieje tylko jeden logiczny winowajca.

— Złodziej Słońca. — Sylveste sprawdzał, jak odrażająco brzmi ta hipoteza. Brzmiała nieprzyjemnie, jak oczekiwał. — To on, prawda? Khouri cały czas miała słuszność.

— Uważam, że na tym etapie byłoby z naszej strony głupotą odrzucenie tej ewentualności. Mam kontynuować?

— Nie — odparł Sylveste. — Nie teraz. Niech to wszystko przemyślę. Potem obdarzysz mnie całą swą ojcowską mądrością.

— A co tu jest do przemyślenia?

— To chyba oczywiste: idziemy dalej czy nie?

Decyzja nie należała do najłatwiejszych w jego życiu. Teraz wiedział, że nim manipulowano; całkowicie lub częściowo. Jak głęboka była to manipulacja? Czy wpływała na jego sposób myślenia? Czy proces myślowy został podporządkowany jednemu celowi, przez większość jego życia, od powrotu z Całunu Lascaille’a? Czy w istocie tam umarł, a na Yellowstone powróci! jako jakiś automat, działający i odczuwający jak dawny, prawdziwy Sylveste, ale w rzeczywistości naprowadzany na jeden cel, cel, który właśnie miał osiągnąć? I czy naprawdę miało to znaczenie?

Przecież niezależnie od tego, jak to dopasowywał, niezależnie od tego, jak fałszywe były to uczucia, jak irracjonalne rozumowanie, przecież tu właśnie zawsze chciał być.

Nie mógł wrócić. Jeszcze nie teraz.

Nie wcześniej, niż się dowie.

— Svinoi, szuja — powiedziała Volyova.

Pierwszy impuls grasera uderzył w dziób promu trzydzieści sekund po tym, jak zawył alarm ataku taktycznego. Ledwo wystarczyło czasu na wypuszczenie chmury ablacyjnej, która miała rozproszyć początkową energię napływających fotonów promieniowania gamma. Zanim okna pokładu promu stały się nieprzezroczyste, Volyova dostrzegła srebrny błysk, gdy pancerz promu, przeznaczony na straty, zniknął w westchnieniu wzbudzonych jonów metalu. Wstrząs miotnął kadłubem, jakby weń uderzył ładunek wybuchowy. Do lamentu przyłączyły się kolejne syreny alarmowe i znaczna część displeju taktycznego weszła w tryb ofensywny, ukazując graficzne dane o gotowości broni.

Na próżno. Wszystko na próżno. Systemy obronne „Melancholii” były za słabe, o zbyt małym zasięgu i nie miały żadnych szans wobec ścigającego ich Światłowca. Nic dziwnego: przecież niektóre z broni „Nieskończoności” były większe od całego promu, a statek jeszcze ich nawet nie ustawił na pozycjach.

Cerber wyglądał jak szary ogrom, wypełniał jedną trzecią nieba widocznego z promu. Powinny już zwalniać, ale traciły cenne sekundy w smażalni. Nawet gdyby odparły atak, poruszałyby się z nieprzyjemnie dużą szybkością.

Dalsza część kadłuba wyparowała.

Volyova kazała mówić palcom — wklepywały zaprogramowany wzorzec ucieczki, który na pewno wyprowadzi ich z bezpośredniego ogniska ataku grazera. Jedyny problem polegał na tym, że w tej ucieczce należało podtrzymywać ciąg dziesięciu g.

Uruchomiła program i niemal natychmiast straciła przytomność.

Komora była próżna, ale nie pusta.

Sylveste przypuszczał, że miała szerokość trzystu kilometrów, jednak była to tylko jego ocena. Radar skafandra uparcie odmawiał podawania koherentnej wartości średnicy, choć Sylveste wielokrotnie kazał mu przeprowadzić pomiary. Bez wątpienia to, co znajdowało się pośrodku komory, przysparzało skafandrowi trudności. Ta rzecz — w nieco innym sensie — przysparzała również trudności samemu Sylveste’owi, przyprawiała go o ból głowy.

W istocie były tam dwie rzeczy i Sylveste nie wiedział, która z nich jest dziwniejsza. Poruszały się — a raczej jedna z nich się poruszała — po orbicie wokół drugiej. Obiekt w ruchu był jak klejnot, ale klejnot skomplikowany, zmiennny, tak że zmian jego kształtu, a nawet barwy i blasku, nie dało się opisać. Sylveste potrafił jedynie stwierdzić, że obiekt jest duży — ma chyba kilkadziesiąt kilometrów szerokości — ale skafander poproszony o potwierdzenie tej wartości, nie dawał spójnej odpowiedzi. Sylveste mógł go równie dobrze prosić o interpretację podtekstu jakiegoś haiku napisanego stylem wolnym.

Próbował powiększyć obraz, stosując opcję zoomu w swoich oczach, ale obiekt opierał się powiększeniu, a nawet stawał się mniejszy, gdy Sylveste przyglądał mu się z opcją zoomu. Coś dziwnego stało się z czasoprzestrzenią w pobliżu klejnotu.

Potem próbował zarejestrować widok migawkowy, stosując opcję swych oczu, ale to również mu się nie udało — ukazał się obraz znacznie bardziej rozmazany od tego, co Sylveste dostrzegł w czasie rzeczywistym, jakby obiekt zmieniał się szybciej, bardziej zasadniczo, w mikroskopijnej skali czasowej niż w skali sekund. Sylveste sądził przez chwilę, że udało mu się pojąć to zjawisko, ale wrażenie zrozumienia uleciało.

A ten drugi obiekt… ten stacjonarny… był jeszcze gorszy.

Byl jak rana w rzeczywistości, jak rozcięcie, przez które wybuchało białe światło z gardzieli nieskończoności. Światło intensywne — tak intensywnego i czystego światła Sylveste w życiu nie widział ani o czymś takim nie śnił. Ludzie wracający z progu śmierci twierdzili, że podobna jasność wabiła ich do życia wiecznego. Sylveste również miał wrażenie, że światło go wabi. Powinien zostać oślepiony, ale im intensywniej wpatrywał się w jaśniejącą głębię, tym mniej go oślepiała, a tym bardziej wydawała się spokojną, bezdenną bielą.

Światło, przechodząc przez klejnot, ulegało rozszczepieniu; na ścianach komory przesuwały się wielobarwne wielkie plamy, tworząc widowisko piękne, sugestywne, czarowne.

— W tym momencie przydałoby się nieco pokory — powiedział Calvin. — Jesteś pod wrażeniem, prawda?

— Oczywiście. — Jeśli to powiedział, to nie usłyszał własnych słów, ale wydawało się, że Calvin zrozumiał.

— I to chyba wystarczy. To znaczy, teraz wiemy, co usiłowali przed nami ukryć. Coś tak dziwnego… Bóg jeden wie, co to jest…

— Może właśnie to. Bóg.

— Patrząc w to światło, niemal ci wierzę.

— I również czujesz? O to ci chodzi?

— Nie jestem pewien, co czuję. Nie jestem pewien, czy mi się to podoba.

— Według ciebie oni to zrobili czy to znaleźli?

— Po raz pierwszy… pytasz mnie o opinię. — Sylveste’owi wydawało się, że Calvin rozmyśla, ale odpowiedź go nie zaskoczyła. — Nie zrobili tego, Dan. Amarantinowie byli mądrzy, może nawet mądrzejsi od nas, ale nigdy nie byli bogami.

— Więc ktoś inny.

— Ktoś, kogo, jak mam nadzieję, nigdy nie spotkamy.

— Zatem wstrzymaj oddech, ponieważ z tego, co wiem, właśnie mamy go spotkać.

Nieważki, skierował skafander w stronę tańczącego klejnotu i źródła intensywnego pięknego światła.

Volyova oprzytomniała na dźwięk alarmu radarowego — zatem „Nieskończoność” znowu namierza ich graserem. Operacja zakończy się za parę sekund, nawet jeśli uwzględni się to, że prom mknie po losowo generowanej trajektorii uniku. Volyova spojrzała na wskaźnik stanu powłoki promu — została zaledwie kilkumilimetrowa warstewka ochronnego metalu, warstewka na straty, i rzutniki mylących cząsteczek nie miały już co wyrzucać. Patrząc realistycznie, prom wytrzyma najwyżej dwa następne ataki grazera.

— Czy my jeszcze żyjemy? — spytała Khouri, najwyraźniej zdziwiona, że w ogóle jest zdolna do sformułowania pytania.

Jeszcze jedno uderzenie i kadłub rozszczelni się w kilkudziesięciu miejscach, o ile nie wyparuje całkowicie. Zrobiło się odczuwalnie gorąco. Ciepło pierwszych ataków zostało skutecznie rozproszone, ale ostatni z nich nie dał się tak łatwo odparować i zabójcze energie cieplne przeniknęły do wnętrza.

— Przejdźcie do komory pajęczej! — krzyknęła Volyova i w jednej chwili zdusiła ciąg, by umożliwić przemieszczanie się wewnątrz promu. — Tam izolacja pozwoli wam przetrwać kilka następnych ataków.

— Nie! — wrzasnęła Khouri. — Nie możemy! Tu przynajmniej mamy jakieś szansę.

— Ma rację — poparła ją Pascale.

— W komorze pajęczej też macie szansę — odparła Volyova. — Nawet większe. Przede wszystkim to mniejszy cel. Sądzę, że statek skieruje bronie głównie przeciw promowi. Może nawet dojdzie do wniosku, że komora pajęcza to jakieś szczątki wraku.

— A ty?

Volyova wpadła w złość:

— Wydaje ci się, Khouri, że jestem typem osoby lubiącej grać bohatera? Ja też tam przejdę, z wami czy bez was. Ale najpierw muszę zaprogramować model ruchu promu… chyba że wy potraficie to zrobić.

Khouri zawahała się — może ten pomysł nie wydał jej się tak całkiem absurdalny? Zaraz jednak wypięła się z kanapy, wycelowała kciuk w Pascale i natychmiast ruszyła, jakby od tego zależało jej życie.

Prawdopodobnie rzeczywiście zależało.

Volyova zrobiła to, co zapowiedziała: wprowadziła najbardziej niesamowity model ucieczki, jaki sobie można było wyobrazić. Nie mając nawet pewności, czy ona lub jej towarzyszki byłyby w stanie przeżyć coś takiego — szczytowe przyśpieszenia osiągały ponad piętnaście g i trwały całe sekundy. Ale czy teraz miało to istotne znaczenie? Perspektywa śmierci, gdy jest się nieprzytomną, w ciepłym, parnym odrętwieniu spowodowanym dużym przyśpieszeniem bardziej jej odpowiadała niż spłonięcie żywcem w próżni, w niewidzialnym żarze promieni gamma.

Pochwyciła hełm, który miała na głowie, gdy wchodziła do promu, i gotowa już iść za Khouri i Pascale, odliczała w myślach chwile do inicjalizacji zaprogramowanego wzorca manewrów unikowych promu.

Khouri znajdowała się w połowie drogi do komory pajęczej, gdy poczuła na twarzy falę ciepła, po czym usłyszała przerażający hałas kadłuba promu, który właśnie wyzionął ducha. Oświetlenie ładowni zgasło — po ataku zepsuła się sieć energetyczna „Melancholii”. Jednak w komorze pajęczej nadal działało zasilanie i za oknami obserwacyjnymi Khouri widziała niewiarygodnie luksusowo urządzone wnętrze.

— Wsiadaj! — krzyknęła do Pascale i choć śmiertelne paroksyzmy statku brzmiały jak hałaśliwy koncert na złom, żona Sylveste’a usłyszała polecenie Khouri i już wchodziła do komory pajęczej. Równocześnie kadłubem statku — a raczej tym, co z niego zostało — wstrząsnęła fala uderzeniowa i komora pajęcza gwałtownie uwolniła się z zaczepów, w których wcześniej zamocowały ją serwitory Volyovej.

Rozległo się upiorne wycie powietrza, uciekającego z jakiejś części statku. I nagle Khouri poczuła, że coś ją trzyma i nie pozwala posuwać się dalej. Komora pajęcza skręciła się i obróciła, nogi bezładnie młóciły powietrze. Khouri widziała teraz Pascale w oknie obserwacyjnym, ale Pascale nie mogła jej pomóc, jeszcze słabiej od Khouri orientowała się, jak sterować komorą.

Khouri obejrzała się, mając nadzieję, że ujrzy z tyłu Volyovą, która wiedziałaby, co robić, ale zobaczyła tylko pusty korytarzyk przechodni i czuła ten straszny strumień uciekającego powietrza.

— Ilia…

Głupia, głupia. Zrobiła to, czego Khouri się obawiała: została w środku wbrew temu, co obiecywała.

W resztkach światła Khouri zobaczyła, jak kadłub drży niczym pudło rezonansowe. Aż nagle huragan, odciągający ją od komory pajęczej, zelżał, równoważony przez równie silną dekompresję w połowie ładowni. Khouri spojrzała w tamtym kierunku, oczy zasnuwały jej się mgłą, zaatakowane falą zimna, a Khouri już leciała w stronę dziury, gdzie zaledwie sekundę wcześniej znajdowała się metalowa powłoka…

— Gdzie, do…

Ale w chwili, gdy otworzyła usta, już wiedziała, gdzie jest. Nie miała wątpliwości — wewnątrz komory pajęczej. Khouri było tu dobrze, ciepło, bezpiecznie i cicho. Cały świat dzielił ją od miejsca, gdzie znajdowała się, nim straciła poczucie rzeczywistości. Ręce ją bolały, bolały bardzo, ale poza tym czuła się lepiej, niż — jak sobie wyobrażała — powinna się czuć, zważywszy na to, że — jak zapamiętała — leciała w pusty kosmos z wnętrzności konającego statku…

— Udało się — powiedziała Pascale, choć w jej głosie Khouri dosłyszała niezbyt triumfalne nuty. — Nie próbuj się ruszać, jeszcze nie teraz. Dłonie masz strasznie poparzone.

— Poparzone? — Khouri leżała na jednej z pluszowych kanap stojących pod ścianami pokoju. Głowę miała opartą na miękkim podłokietniku. — Co się stało?

— Uderzyłaś w komorę pajęczą, pociągnął cię strumień powietrza. Nie wiem, jak ci się to udało, ale wdrapałaś się na śluzę. Przez pięć czy sześć sekund oddychałaś próżnią. Metal tak szybko się wychłodził, że tam, gdzie go dotknęłaś, mróz poparzył ci ręce.

— Nic z tego nie pamiętam. — Wystarczył jednak rzut oka na dłonie, by przekonać się, że to prawda.

— Tuż po wejściu na pokład straciłaś przytomność. Nic dziwnego.

W głosie Pascale cały czas wyczuwała brak radości, jakby to wszystko, co Khouri zrobiła, było bezcelowe. I chyba ma rację, pomyślała Khouri. Najlepsze, co je teraz może spotkać to to, że, jakimś cudem wylądują komorą pajęczą na Cerberze i postarają się jak nadłużej przetrzymać ataki systemu obronnego skorupy. Będzie to co najmniej interesujące. Inna wersja: powolne czekanie, albo na to, że Swiatłowiec je odnajdzie i przejmie, albo że umrą z zimna lub uduszą się po wyczerpaniu zasobów komory. Khouri przeczesywała pamięć: co Volyova mówiła o zdolności komory do samodzielnego przetrwania?

— Allia…

— Nie zdążyła — powiedziała Pascale. — Zginęła. Widziałam, jak się to stało. W chwili, gdy dotarłaś tu na pokład, prom eksplodował.

— Myślisz, że Volyova zrobiła to z rozmysłem, byśmy miały jakąś szansę? By, jak powiedziała, komorę uznano za wrak?

— Jeśli tak, jesteśmy jej winne wdzięczność.

Khouri zdjęła kurtkę, koszulę, z powrotem włożyła kurtkę, a koszulę porwała na wąskie pasy, którymi obandażowała czarne, pokryte pęcherzami dłonie. Piekielnie ją bolały, ale poznała taki ból podczas treningów, gdy liny paliły ją w dłonie lub gdy musiała nosić ciężką broń. Zacisnęła zęby i — cały czas świadoma bólu — zepchnęła go z listy swych bezpośrednich trosk.

A ponieważ musiała się teraz na nich skoncentrować, perspektywa zanurzenia się w ból wydała jej się tym bardziej kusząca. Oparła się pokusie. Musiała przynajmniej świadomie zanalizować położenie, nawet jeśli nie potrafiła znaleźć oczywistego rozwiązania. Musiała wiedzieć, jak to się odbędzie, ponieważ z pewnością się to stanie.

— Umrzemy, prawda?

Pascale Sylveste skinęła głową.

— Ale mogę się założyć, że nie w taki sposób, jak myślisz.

— Chodzi ci o to, że nie wylądujemy na Cerberze?

— Nie, nawet gdybyśmy potrafiły tym kierować. Również nie uderzymy w powierzchnię i sądzę, że mamy za dużą prędkość, by znaleźć się na jakiejś orbicie wokół planety.

Teraz, gdy Pascale o tym wspomniała, półkula Cerbera widziana przez okno obserwacyjne wydawała się Khouri znacznie bardziej oddalona niż przed atakiem na prom. Musiały przemknąć w pobliżu planety z szybkością zgodną ze wzorcem lotu promu, setki kilometrów na sekundę.

— Co się teraz dzieje?

— Mogę się tylko domyślać, że spadamy na Hadesa — oznajmiła Pascale. Skinęła głową, spojrzawszy w przednie okno obserwacyjne, na kropkę czerwonego światła. — Jest mniej więcej w odpowiednim kierunku.

Khouri nie potrzebowała wyjaśnienia, że Hades to gwiazda neutronowa i bliskie z nią spotkanie nie jest bezpieczne. Albo trzymasz się od niej z dala, albo zginiesz. Takie były prawa i w świecie nie istniały siły mogące temu zaprzeczyć. Rządziła grawitacja, a grawitacja nie brała pod uwagę okoliczności ani tego, że dzieje się niesprawiedliwość, ani nie wysłuchiwała próśb, by w ostatniej chwili niechętnie odwołać swoje zasady. Grawitacja miażdżyła, a w pobliżu gwiazdy neutronowej miażdżyła całkowicie; diament płynął jak woda, góra zapadała się na jedną milionową swej wysokości. Nie trzeba było nawet podlatywać bardzo blisko, by doznać działania jej miażdżących sił.

Kilkaset kilometrów w zupełności wystarczyło.

— Tak, masz rację — odparła Khouri. — Nie jest dobrze.

— Nie jest — potwierdziła Pascale. — Też doszłam do podobnego wniosku.

Загрузка...