DZIESIĘĆ

W drodze do Defty Pawia, 2564

Volyova siedziała na mostku sama, pod holograficznym displejem układu Resurgamu. Jej fotel, tak jak inne puste fotele dookoła, umieszczony na teleskopowym, wieloczłonowym ramieniu, dał się przesunąć do każdego niemal punktu na sferze. Volyova oparła brodę na dłoni i niczym dziecko zafascynowane błyskotką patrzyła godzinami na rzutowany obraz planetarium.

Delta Pawia wyglądała jak wiór ciepłoczerwonej ambry. Gwiazdę otaczało jedenaście głównych planet układu, umieszczonych wokół niej na orbitach i zaznaczonych w rzeczywistych względnych pozycjach w danej chwili; plamy gruzu asteroidowego i odłamków komet krążyły po własnych elipsach; cały system oświetlało halo z rozrzedzonego lodowego śmiecia — pasa Kuipera; gwiazda neutronowa, ciemny bliźniak Delty, rozciągnęła układ, tak że stał się nieco asymetryczny. Cały obraz był symulacją, a nie powiększeniem widoku sprzed statku. Wprawdzie czujniki Światłowca były wystarczająco wysublimowane, by zbierać takie dane, ale obraz zniekształcałyby efekty relatywistyczne i — co gorsza — byłby zdjęciem układu sprzed lat, a względne pozycje planet nie odpowiadałyby stanowi obecnemu. Ponieważ plan podchodzenia statku zależał od większych gigantów gazowych układu, których używano do kamuflażu i hamowania grawitacyjnego, Volyova musiała znać aktualne pozycje planet, a nie te sprzed pięciu lat. Informacji tych potrzebowała również z innego powodu. Przed dotarciem statku do układu Resurgamu wysyłała zwiadowców, którzy mieli niepostrzeżenie przemierzyć układ. Bardzo ważne było zaprogramowanie ich przejścia przy optymalnym położeniu planet.

— Wypuścić kamyki — powiedziała, ciesząc się teraz, że przeprowadziła wystarczającą ilość symulacji. „Nieskończoność” posłusznie wypuściła tysiąc drobnych sond. Wystrzeliły przed hamujący statek powoli rozszerzającym się rojem. Przekazała polecenie do bransolety i tuż przed nią pojawiło się okno, dające widok z kamery na kadłubie. Skupisko kamyków oddalało się, jakby odciągane jakąś niewidzialną siłą. Zmniejszało się, wreszcie Volyova widziała jedynie rozmazaną, szybko malejącą aureolę. Kamyki, sunące niemal z szybkością światła, miały dotrzeć do układu Resurgamu wiele miesięcy przed statkiem. Wtedy ich rój będzie szerszy niż orbita Resurgamu wokół jego słońca. Drobne sondy ustawią się ku planecie i zbiorą fotony z całego widma elektromagnetycznego. Dane z każdego kamyka zostaną wysłane w kierunku statku wąsko zogniskowanym impulsem laserowym. Wkład pojedynczej jednostki roju będzie niewielki, ale w połączeniu z wynikami pozostałych sond powstanie bardzo ostry i szczegółowy obraz Resurgamu. Wprawdzie nie umożliwi to Sajakiemu lokalizacji Sylveste’a, ale dostarczy mu informacji o prawdopodobnych ośrodkach władzy na planecie i — co ważniejsze — o rodzajach broni, jaką dysponują te ośrodki.

Sajaki i Volyova uważali, że jeśli znajdą Sylveste’a, prawdopodobnie nie zgodzi się wejść na pokład statku dobrowolnie. Akurat w tej kwestii zgadzali się ze sobą.

— Nie wiesz, co zrobili z Pascale? — spytał Sylveste.

— Jest bezpieczna — odpowiedział chirurg-okulista, gdy głęboko w Mantell prowadził go po wyłożonych kamieniem tunelach, przypominających wnętrze tchawicy. — Tak przynajmniej słyszałem — dodał. I nastrój Sylveste’a się pogorszył. — Ale mogę się mylić. Nie sądzę, by Sluka zabiła ją bez poważnego powodu, mogła ją jednak zamrozić.

— Zamrozić?

— Aż się przyda. Rozumiesz teraz, że Sluka myśli perspektywicznie.

Sylveste bał się, że pokonają go powracające fale mdłości. Oczy go bolały, ale wciąż sobie powtarzał, że to jednak wzrok. Przynajmniej coś. Jako niewidomy był bezsilny, niezdolny do skutecznego oporu. Teraz wprawdzie ucieczka nadal mogła okazać sie niemożliwa, ale przynajmniej oszczędzono mu upokorzeń potykającego się ślepca, choć jakość wzroku przyniosłaby hańbę nawet najnędzniejszemu bezkręgowcowi. Przestrzeń postrzegał chaotycznie, a kolor w jego świecie istniał jedynie w postaci niuansów barwy szarozielonej.

Co nieco pamiętał.

Nie widział Mantell od tamtej nocy przed dwudziestu laty — nocy zamachu. Zamachu numer jeden, poprawił się w myślach. Teraz, po obaleniu Girardieau, przyzwyczaił sie do określania własnej detronizacji terminami czysto historycznymi. Reżim Girardieau nie zamknął natychmiast tej stacji, mimo że badania związane z Amarantinami stały w konflikcie z programem Potopowców. Przez pięć czy sześć lat po zamachu utrzymywali to miejsce w ruchu, choć konsekwentnie wycofywali do Cuvier najlepszych ludzi Sylveste’a i zastępowali ich ekoinżynierami, botanikami i specjalistami od geoenergii. W końcu Mantell został zredukowany do placówki z podstawową obsługą, a znaczną jego część zakonserwowano lub skazano na niszczenie. I tak już miało pozostać, gdyby nie kłopoty ze strony sił zewnętrznych. Przez lata krążyły pogłoski, że przywódcy Słusznej Drogi w Cuvier, Resurgam City, czy jak to teraz zwali, są sterowani przez klikę byłych sympatyków Girardieau, którzy stracili łaski z powodu machinacji podczas pierwszego zamachu. Uważano, że ci rozbójnicy zmienili swe organizmy, stosując kupione od kapitana Remillioda techniki biologiczne, pozwalające żyć w niedotlenionym, pylistym powietrzu poza kopułami.

Podobnych historii można się było spodziewać, a zaczęły one wyglądać bardziej realnie po atakach na niektóre oddalone placówki. Sylveste wiedział, że w pewnym momencie Mantell porzucono. Oznaczało to, że obecni lokatorzy mogli tu przebywać od dawna, jeszcze przed zamachem na Girardieau. Przez miesiące, a może nawet lata.

Bez wątpienia zachowywali się jak panowie stacji. Gdy wszedł do pomieszczenia, od razu się zorientował, że to ten sam pokój, w którym powitała go Gillian Sluka, choć było to chyba dawno temu. Nie rozpoznawał jednak tego miejsca. Niewykluczone, że gdy mieszkał w Mantell, znał ten pokój dokładnie, ale obecnie nie znajdował w nim żadnych punktów odniesienia. Wystrój i meble zostały całkowicie zmienione. Kobieta stała odwrócona do niego tyłem, dłonie w rękawiczkach złożyła skromnie na biodrach. Miała na sobie sztruksowy żakiet do kolan — dla oczu Sylveste’a ciemnooliwkowy — ze skórzanymi pagonami. Włosy, splecione w warkocz, zwisały pomiędzy łopatkami. Nie rzutowała entoptyków. Po obu stronach pokoju, na smukłych, łabędzioszyich postumentach orbitowały planety. Coś w rodzaju światła dziennego płynęło z sufitu, choć oczy Sylveste’a wyssały ze światła wszelkie ciepło.

— Kiedy rozmawialiśmy ze sobą tuż po twoim uwięzieniu — powiedziała chrapliwie — odniosłam wrażenie, że mnie nie kojarzysz.

— Zakładałem, że nie żyjesz.

— Ludzie Girardieau chcieli, żebyś tak myślał. Historia o pełzaczu zgniecionym w osuwisku — to wszystko łgarstwo. Zaatakowano nas. Myśleli oczywiście, że jedziesz z nami.

— Dlaczego nie zabili mnie później, gdy już mnie znaleźli na stanowisku wykopaliskowym?

— Zrozumieli, że bardziej im się przydasz jako żywy niż jako trup, to jasne. Girardieau nie był głupcem, zawsze cię wykorzystywał.

— Gdybyś została na stanowisku, to wszystko by się nie wydarzyło. Ale jak udało ci się przeżyć?

— Niektórzy z nas wydostali się z pełzacza, nim dopadli ich pachołkowie Girardieau. Każdy z nas wziął ze sobą tyle sprzętu, ile zdołał unieść. Dotarliśmy do kanionów Ptasiego Szponu i rozstawiliśmy bańkonamioty. Przez rok oglądałam jedynie wnętrze bańkonamiotu. W czasie ataku odniosłam bardzo brzydką ranę.

Sylveste potarł palcami pstrą powierzchnię jednego z globusów na postumentach. Teraz zauważył, że przedstawiały topografię Resurgamu w różnych fazach planowanego przez Potopowców programu terraformowania.

— Dlaczego nie przyłączyłaś się do Girardieau w Cuvier? — spytał.

— Uważał, że przyjęcie mnie do swej stajni byłoby dla niego zbyt krępujące. Pozwolił nam żyć, ale tylko dlatego, że nasze zabójstwo wywołałoby spore zainteresowanie. Mieliśmy połączenia komunikacyjne, ale się poprzerywały. — Zamilkła na chwilę. — Wzięliśmy ze sobą kilka świecidełek Remillioda. Enzymy czyszczące okazały się najbardziej przydatne. Kurz już nam nie szkodzi.

Znowu przyjrzał się globom. Przez swój uszkodzony wzrok mógł tylko zgadywać kolory map, ale podejrzewał, że sfery ukazują nieprzerwany marsz ku niebiesko-zielonej roślinnej świeżości. Obecne płaskowyże staną się lądami pośród oceanów; lasy rozleją się po stepach. Spojrzał na dalsze globy, które przedstawiały jakąś daleką wersję Resurgamu, za kilka wieków. Po nocnej stronie połyskiwały łańcuchy wielkich miast, a pył habitatów, każdy niczym konstrukcja z klocków, opasywał planetę. Pajęcze gwiezdne mosty sięgały od równika ku orbicie. Zastanawiał się, jak ta krucha wizja przyszłości będzie się miewać, jeśli słońce Resurgamu znowu wybuchnie, jak dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy lat temu, kiedy cywilizacja Amarantinów zbliżała się do poziomu obecnej kultury ludzkiej.

Nieszczególnie, pomyślał.

— Co jeszcze dał wam Remilliod prócz biotechnologii?

Była skłonna zaspokoić jego ciekawość.

— Nie spytałeś o Cuvier. To mnie dziwi — oznajmiła. — Ani o swoją żonę — dodała po chwili.

— Falkender powiedział, że Pascale jest bezpieczna.

— Rzeczywiście. Może pozwolę ci kiedyś do niej dołączyć. Teraz uważaj, co mówię. Nie opanowaliśmy stolicy. Reszta Resurgamu jest nasza, ale ludzie Girardieau wciąż mają Cuvier.

— Miasto jest nadal nietknięte?

— Nie. My… — Spojrzała nad jego ramieniem na Falkendera. — Przyprowadź Delaunaya, dobrze? I niech przyniesie jeden z prezentów Remillioda.

Falkender wyszedł, pozostali sami.

— Rozumiem, że zawarłeś z Nilsem ugodę — powiedziała Sluka. — Jednak pogłoski były zbyt sprzeczne i nie dawały wyraźnego obrazu. Oświecisz mnie?

— Nic formalnego, bez względu na to, co słyszałaś — wyjaśnił Sylveste.

— A jego córkę wprowadzono, by przedstawiła cię w niepochlebnym świetle, tak?

— Wydawało się to sensowne — powiedział ze znużeniem Sylveste. — Biografia stworzona przez członka rodziny, która mnie więziła, cieszyłaby się prestiżem. Pascale była młoda, ale miała już za sobą pewne sukcesy. Nikt nie tracił: Pascale nie groziła porażka, nawet gdyby sobie nie poradziła, a trzeba jej przyznać, że z zadania wywiązała się doskonale. — Skrzywił się w duchu, wspominając, jak Pascale omal nie wykryła, jaki los spotkał Calvinowską symulację poziomu alfa. Był teraz przekonany, że dziewczyna odgadła przebieg wypadków, choć nie umieściła ich w biografii. Obecnie wiedziała dużo więcej: co zdarzyło się wokół Całunu Lascaille’a, oraz to, że śmierć Carine Lefevre wcale nie była taka prosta i czysta, jak ją przedstawił po powrocie na Yellowstone. Ale od czasu, gdy jej o tym powiedział, nie rozmawiał z nią. — Natomiast Girardieau miał satysfakcję z tego, że córka jest powiązana z prawdziwie ważnym projektem — wyjaśnił. — Ponadto otwarto mnie dla świata, by mi się lepiej przyjrzał. Widzisz, byłem najcenniejszym motylem w jego kolekcji, ale przed ukazaniem się biografii nie mógł się mną przechwalać.

— Doświadczałam tej interaktywnej biografii — oznajmiła Sluka. — Nie jestem całkowicie przekonana, czy Girardieau dostał, czego chciał.

— Wszystko jedno. Obiecał, że dotrzyma słowa.

Oczy Sylveste’a zawiodły i przez chwilę kobieta, do której się zwracał, wyglądała jak kobietokształtna dziura wycięta w materii pokoju, dziura za którą rozciągała się nieskończoność.

Dziwne wrażenie minęło.

— Chciałem dostać się do Cerbera-Hadesa — ciągnął. — Myślę, że pod koniec Nils był niemal gotów, by mi to umożliwić, o ile kolonia znalazłaby środki.

— Myślisz, że coś tam jest?

— Jeśli zapoznałaś się z moimi ideami, musisz uznać ich logikę — oznajmił Sylveste.

— Uważam, że są intrygujące, jak wszystkie obsesyjne złudzenia.

Wtem otworzyły się drzwi i wszedł Falkender z nieznanym Sylveste’owi mężczyzną. Sylveste założy}, że to Delaunay. Był przysadzisty jak buldog; nosił kilkudniowy zarost na twarzy i fioletowy beret na głowie. Na szyi miał okulary przeciwpyłowe, wokół oczu czerwone ślady. Przez klatkę piersiową biegły taśmy. Stopy znikały w butach ochronnych koloru ochry.

— Pokaż naszemu gościowi te małe ohydki — poleciła Sluka.

Delaunay trzymał za gruby uchwyt czarny walec — najwidoczniej ciężki.

— Weź go — rzekła Sluka do Sylveste’a.

Wziął; rzeczywiście był ciężki. Pod uchwytem na wierzchu cylindra znajdował się pojedynczy zielony klawisz. Sylveste odstawił pojemnik na stół; był za ciężki, by trzymać go przez dłuższy czas.

— Otwórz — poleciła Sluka.

Nacisnął klawisz i cylinder rozwarł się jak matrioszka. Górna połowa podskoczyła na czterech metalowych wspornikach, odsłaniając trochę mniejszy walec, dotychczas schowany. Potem ten mniejszy cylinder otworzył się w podobny sposób, odkrywając następną zagnieżdżoną warstwę. Powtórzyło się to sześć czy siedem razy.

Wewnątrz skorup ukazała się wąska srebrna kolumna z maleńkim okienkiem z boku, zamykającym oświetloną wnękę, we wnętrzu której spoczywało coś podobnego do szpilki o pękatej główce.

— Przypuszczam, że teraz już wiesz, co to jest — powiedziała Sluka.

— Domyślam się, że nie wytworzono tego tutaj — oznajmił Sylveste. — I wiem, że z Yellowstone nie przywieźliśmy niczego podobnego. Zostaje więc nasz wspaniały dobroczyńca Remillioda. Sprzedał to wam?

— To i dziewięć takich samych. Teraz już osiem, ponieważ jedną wykorzystaliśmy przeciw Cuvier.

— To broń?

— Ludzie Remillioda nazywali to gorącym pyłem — wyjaśniła. — Antymateria. Główka szpilki zawiera tylko jedną dwudziestą grama antylitu, ale to więcej niż nam potrzeba.

— Nie zdawałem sobie sprawy, że taka broń istnieje — rzekł. — Coś aż tak małego.

— To zrozumiałe. Ta technika była długo zakazana i dziś prawie nikt nie pamięta, jak się to produkuje.

— Jaką ma moc?

— Około dwóch kiloton. Wystarczy, żeby w Cuvier zrobić dziurę.

Sylveste skinął głową, rozważając to, co usłyszał. Usiłował sobie wyobrazić, co czuli ludzie w stolicy, którzy albo umierali, albo zostali oślepieni główką szpilki użytą przez Słuszną Drogę. Niewielka różnica ciśnień między wnętrzem kopuł a atmosferą zewnętrzną doprowadziła na pewno do wściekłych wichrów, szalejących na uporządkowanych terenach miejskich. Wyobraził sobie drzewa i rośliny wyrwane z arboretów i zniszczone siłą wiatru, niesione huraganem ptaki i inne zwierzęta. Ci, którzy przeżyli początkowe rozerwanie kopuły — trudno stwierdzić, ilu ich było — zapewne pośpiesznie szukali schronienia pod ziemią, by zdążyć, nim dławiące powietrze z zewnątrz zastąpi to uciekające spod kopuł. Trzeba przyznać, że obecnie rzeczywiście powietrze bardziej nadawało się do oddychania niż przed dwudziestu laty, ale oddychanie nim nawet kilka minut wymagało wprawy. Większość mieszkańców stolicy nigdy jej nie opuszczała. Sylveste sądził, że nie mieli szans.

— Dlaczego? — zapytał.

— To była… — Przerwała. — Już miałam przyznać, że to była pomyłka, ale powiedziałbyś, że podczas wojny nie ma pomyłek, a tylko mniej lub bardziej szczęśliwe wydarzenia. Nie zamierzaliśmy wykorzystać tego łebka od szpilki. Lojaliści Girardieau mieli poddać miasto, gdy tylko się dowiedzą, że mamy taką broń. Ale to nie wyszło. Sam Girardieau wiedział o istnieniu główek, tyle że nie poinformował podwładnych. Nikt nie wierzył, że je mamy.

Nie musiała nic więcej mówić; było jasne, co zaszło. Sfrustrowani faktem, że ich broni nikt nie traktuje serio, bandyci i tak jej użyli. A przecież stolica była nadal zamieszkana, Sluka wcześniej mu to sugerowała. Lojaliści Girardieau nadal utrzymywali miasto. Prowadzą działalność z podziemnych bunkrów, a nad nimi hulają burze pyłowe, przenikając przez rozprute konstrukcje zniszczonych kopuł. Tak to sobie wyobrażał.

— Widzisz wiec — ciągnęła kobieta — że nie powinni nas lekceważyć, zwłaszcza ci, którzy są jeszcze trochę przywiązani do władzy Girardieau.

— Jak chcesz wykorzystać pozostałe główki?

— W infiltracji. Po zdjęciu osłony sama główka jest tak mała, że da się umieścić na przykład w zębie. Nikt jej nie znajdzie, chyba że przeprowadzi bardzo szczegółowe badanie medyczne.

— Na tym polega twój plan? Znaleźć ośmiu ochotników, chirurgicznie im to zaimplantować, a potem niech przenikną do stolicy? Myślę, że tym razem ci uwierzą.

— Tak, chociaż nie potrzebujemy ochotników — oznajmiła Sluka. — Ich obecność może być korzystna, ale nie są już konieczni.

Sylveste nie mógł powstrzymać się od uwagi, choć wiedział, że jest zbędna:

— Gillian, myślę, że piętnaście lat temu byłaś bardziej sympatyczna.

— Zabierz go z powrotem do celi — powiedziała Falkenderowi. — Chwilowo mnie znudził.

Poczuł, jak chirurg ciągnie go za rękaw.

— Gillian, czy mogę poświęcić jeszcze trochę czasu jego oczom? Mógłbym zrobić coś więcej, ale kosztem sporego cierpienia.

— Rób, co chcesz — odparła Sluka. — Ale nie czuj się do tego zobowiązany. Teraz, kiedy go mam, przyznaję, że jestem nieco rozczarowana. Też wydawał mi się kiedyś bardziej sympatyczny, zanim Girardieau zrobił z niego męczennika. — Wzruszyła ramionami. — Jest zbyt cenny, by go wyrzucić, i chyba po prostu każę go zamrozić, póki nie znajdę dla niego zastosowania, co może nastąpić za rok lub za pięć lat. Mówię to, doktorze Falkender, bo szkoda inwestować za dużo czasu w coś, czym wkrótce możemy się znużyć.

— Samo przeprowadzenie operacji jest nagrodą — odpowiedział mężczyzna.

— Już teraz widzę dostatecznie dobrze — wtrącił Sylveste.

— Ależ nie — odparł Falkender. — Potrafię zrobić dla ciebie znacznie więcej. O wiele więcej. Ledwie zacząłem.

Volyova była na dole z kapitanem Branniganem, kiedy szczur-woźny poinformował ją, że kamyki nadesłały już raporty. Pobierała właśnie świeże próbki z peryferii kapitana, zachęcona ostatnim powodzeniem w walce z zarazą, osiągniętym dzięki pewnemu szczepowi retrowirusów. Wirus był modyfikacją jednego z gatunków militarnych cyberwirusów, które kiedyś zaatakowały statek. Odpowiednio je zmodyfikowała, by zwalczał zarazę. To dziwne, ale chyba rzeczywiście skutecznie działał — przynajmniej na drobnych testowych próbkach. Jakież to irytujące, kiedy odrywa cię od pracy coś, co zaczęłaś dziewięć miesięcy temu i prawie już o tym zapomniałaś. Nie do wiary, że upłynęło aż tyle czasu. Jednak teraz z niecierpliwością czekała na wieści.

Pojechała windą w górę statku. Dziewięć miesięcy. Szybko minęło, ale tak jest, kiedy cały czas się pracuje. Powinna się była tego spodziewać. Wiedziała, że upłynęło tyle czasu, ale informacja jakoś nie przebiła się do tych części umysłu, gdzie takie fakty akceptowano. Jednak wszelkie dane cały czas istniały. Statek leciał teraz tylko z ćwiercią szybkości światła. Za sto dni dokonają ostatecznego wlotu do wnętrza orbity Resurgamu, a wtedy potrzebna będzie strategia. Tu właśnie zaczynała się rola kamyków.

Migawki z Resurgamu i otaczającej go przestrzeni w rozmaitych pasmach widma elektromagnetycznego i widma rozmaitych cząsteczek egzotycznych gromadziły się na mostku. To było pierwsze aktualne zerknięcie na potencjalnego wroga. Volyova umieściła najważniejsze fakty głęboko w swej świa — domości, tak by w czasie kryzysu mogła je przywołać z instynktowną łatwością. Kamyki przemknęły po obu stronach Resurgamu, więc dysponowała danymi zarówno ze strony dziennej, jak i nocnej. Co więcej, obłok kamyków rozciągnął się wzdłuż linii lotu, tak że między przejściem przez układ pierwszego i ostatniego kamyka upłynęło piętnaście godzin, co pozwalało na obejrzenie całej powierzchni Resurgamu zarówno w ciemności, jak i w świetle dziennym. Kamyki po stronie dziennej odwracały się od Delty Pawia, szpiegowały neutrinowe przecieki z jednostek energetycznych, opartych na syntezie jądrowej i na antymaterii. Kamyki po stronie nocnej łowiły charakterystyki cieplne ośrodków zamieszkanych i urządzeń orbitalnych. Inne czujniki węszyły atmosferę, mierząc poziom tlenu, ozonu i azotu; oceniały zakres oddziaływania kolonistów na oryginalną biomę.

Zdumiewające, bez ilu rzeczy obywali się tamtejsi ludzie, a przecież przebywali tu już pół wieku. Wielkie orbitalne struktury nie istniały, brak było śladów lokalnego, wewnątrzukładowego ruchu kosmicznego. Planetę okrążało tylko kilka satelitów komunikacyjnych, a ponieważ na powierzchni nie zarejestrowano oznak większego uprzemysłowienia, prawdopodobnie nie wymieniano uszkodzonych urządzeń. W razie konieczności łatwo będzie zakłócić pracę tych satelitów, które jeszcze działały. Na razie Volyova nie sprecyzowała planu działania.

A jednak coś tam robili: parametry atmosfery świadczyły o znacznych modyfikacjach; stężenie wolnego tlenu przekraczało oczekiwania Volyovej. Czujniki podczerwieni wykryły stacje geotermiczne ustawione w przypuszczalnych strefach subdukcji kontynentalnej. Przecieki neutrinowe w obszarach biegunowych wskazywały na obecność fabryk tlenu — jednostek syntezy jądrowej, które rozbijały molekuły wodnego lodu, by uzyskać wodór i tlen. Tlen wypuszczono do atmosfery lub pompowano do kopuł, natomiast wodór wracał do urządzeń syntezy. Volyova rozpoznała ponad pięćdziesiąt wspólnot, większość z nich małych, żadna nie zbliżała się nawet do rozmiaru głównego osiedla. Założyła, że istnieją również inne, mniejsze placówki — rodzinne stacje i domostwa — ale takich kamyki by nie dostrzegły.

Co więc mogła umieścić w sprawozdaniu? Brak orbitalnych środków obrony, prawie na pewno brak możliwości podróży kosmicznych, większość mieszkańców planety nadal jest stłoczona w jednej wspólnocie. Porównując siły, stwierdzała, że skłonienie ich do wydania Sylveste’a powinno być dziecinnie łatwe.

Występował jednak dodatkowy czynnik.

Układ Resurgamu to układ podwójny. Sama gwiazda Delta Pawia dawała życie, ale posiadała martwego bliźniaka. Ciemnym towarzyszem była gwiazda neutronowa, oddalona od Delty o dziesięć godzin świetlnych, dostatecznie daleko, by planety mogły krążyć po stabilnych orbitach wokół obydwu gwiazd. I rzeczywiście, gwiazda neutronowa chlubiła się własną planetą. Volyova znała ten fakt, zanim jeszcze nadeszła informacja od kamyków. Ślad owej planety w bazie danych statku to linia komentarza i strzęp zwięzłych danych numerycznych. Takie światy były niezmiennie monotonne z chemicznego punktu widzenia, pozbawione atmosfery, bezwładne biologicznie, wysterylizowane wiatrem od gwiazdy neutronowej w okresie, gdy była pulsarem. To jak bryła gwiezdnej szlaki, równie ciekawe, myślała Volyova.

Jednak niedaleko tego świata działało źródło neutrino. Słabe — na granicy wykrywalności — ale nie można go było zignorować. Volyova przeżuwała tę wiedzę przez kilka chwil, zanim ją zregurgitowała jako drobny, kłopotliwy, kawałek pewności. Tylko maszyna mogła dawać taką sygnaturę.

To Volyovą niepokoiło.

— Naprawdę czuwałaś cały czas? — zapytała Khouri wkrótce po obudzeniu, kiedy razem z Volyovą zjeżdżały na dół do kapitana.

— Nie dosłownie. Nawet moje ciało od czasu do czasu potrzebuje snu. Próbowałam kiedyś pozbyć się tej cechy; istnieją odpowiednie narkotyki. I implanty, które można umieścić w aktywującym układzie siateczkowym, czyli obszarze mózgu, który odpowiada za sen — ale i tak trzeba się czyścić z trucizn zmęczeniowych. — Skrzywiła się. Khouri widziała wyraźnie, że Volyovej temat implantów sprawiał tyle przyjemności, co ból zębów.

— Wiele się wydarzyło? — spytała Khouri.

— Nic, czym musiałabyś sobie zawracać głowę. — Volyova zaciągnęła się papierosem. Khouri już myślała, że temat się zakończy, ale jej przewodniczka po chwili kontynuowała ze skrępowaniem.

— Ach, skoro pytasz… coś jednak się wydarzyło. Dwie sprawy, choć nie wiem, do której przywiązywać większą wagę. Pierwsza w tej chwili cię nie dotyczy. Co do drugiej…

Khouri szukała w twarzy kobiety konkretnych dowodów, że od ich ostatniego spotkania Volyova się postarzała. Nie było nic, najmniejszej oznaki, zatem kobieta zrównoważyła siedem lat specyfikiem przeciw starzeniu. Wyglądała inaczej, ale tylko dlatego, że zapuściła nieco włosy — nadal były krótkie, jednak dodatkowa długość łagodziła ostre linie szczęk i kości policzkowych. Volyova wygląda raczej na młodszą o te siedem lat, myślała Khouri. Po raz kolejny próbowała ocenić rzeczywisty, fizjologiczny wiek kobiety — bez powodzenia.

— Co to było?

— Niezwykła aktywność neuronowa podczas twego snu w chłodni. Nie powinna w ogóle występować. Ale obraz, który ujrzałam, nie wyglądałby normalnie nawet u osoby rozbudzonej. Jakby w twojej głowie toczyła się mała wojna.

Winda dotarła na poziom Kapitana.

— To interesująca analogia — oznajmiła Khouri, wchodząc w chłód korytarza.

— Zakładając, że to rzeczywiście analogia. Naturalnie wątpiłam, czy w ogóle zdawałaś sobie z tego sprawę.

— Nic nie pamiętam — oświadczyła Khouri.

Volyova zamilkła. Dotarły do kapitana — człowieczej mgławicy. Połyskujący i niepokojąco śluzowaty, przypominał raczej anioła, który spadł z nieba i rozbił się o twardą powierzchnię, a nie istotę ludzką. Starożytna lodówka, w której do niedawna przebywał, teraz rozbita i popękana, nadal funkcjonowała, ale kiepsko i otrzymywane zimno nie wystarczało do zdławienia nieuchronnego postępu zarazy. Kapitan Brannigan zapuścił teraz dziesiątki mackowatych korzeni do wnętrza okrętu. Volyova prześledziła ich bieg, ale nie mogła zapobiec ich rozprzestrzenianiu. Mogła je odciąć, ale jaki skutek wywarłoby to na kapitanie? Z tego, co wiedziała, jedynie te korzenie utrzymywały go przy życiu — jeśli już użyć w stosunku do kapitana tego pochlebnego określenia. Volyova utrzymywała, że w końcu te korzenie przenikną cały statek i wtedy prawdopodobnie zniknie różnica miedzy pojazdem a kapitanem. Oczywiście mogła powstrzymać ten rozrost, odrzucając część statku, odcinając ją całkowicie od reszty pojazdu, niczym starożytny chirurg operujący szczególnie złośliwe guzy. Obszar, który kapitan w siebie włączył, był obecnie dość mały i statek z pewnością by się bez niego obszedł. Niewątpliwie przemiana Brannigana postępowałaby naprzód, ale z powodu braku podtrzymującego materiału skierowałaby się intymnie do swego wnętrza, aż entropia wyparłaby życie z tego, czym stał się kapitan.

— Brałaś pod uwagę takie działanie? — spytała Khouri.

— Owszem — odparła Volyova. — Ale mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Wszystkie te próbki, które pobierałam… Myślę, że do czegoś to rzeczywiście prowadzi. Znalazłam kontragenta, retrowirus, który wydaje się silniejszy od zarazy. Zmienia mechanizm zarazy szybciej, niż zaraza zmienia wirus. Dotychczas testowałam to na drobnych kawałkach i naprawdę nie mogę zrobić więcej, gdyż przetestowanie tego na kapitanie to kwestia medyczna, a ja nie mam odpowiednich kwalifikacji.

— Jasne — przyznała pośpiesznie Khouri. — Ale jeśli tego nie zrobisz, całą inicjatywę oddasz Sylveste’owi?

— To możliwe, ale należy docenić jego umiejętności. Mówiąc dokładniej, umiejętności Calvina.

— 1 on ci pomoże, tak po prostu?

— Nie, również za pierwszym razem nie pomagał nam z własnej woli, a jednak znaleźliśmy na to sposób.

— Perswazja?

Volyova przez chwilę pobierała próbkę z rurowej macki w miejscu, gdzie zanurzała się w kiszkowatą masę statkowej hydrauliki.

— Sylveste ma swoje obsesje — wyjaśniła. — A takimi ludźmi łatwiej manipulować, bo nie zdają sobie z tego sprawy. Uparcie dążą do celu i nie zawsze zauważają, że tymczasem inni naginają ich wedle własnej woli.

— Na przykład do twojej.

Volyova pobrała cienką próbkę i odłożyła ją do analizy.

— Sajaki powiedział ci, że wzięliśmy go na pokład, w czasie gdy uważano, że zaginął?

— Trzydzieści dni na puszczy.

— Głupio brzmi — stwierdziła Volyova, zgrzytając zębami. — Czy zawsze muszą nadawać temu tó cholerne biblijne określenie? On i tak ma kompleks Mesjasza. Tak, właśnie wtedy wzięliśmy go na pokład. A odbyło się to trzydzieści lat przed ekspedycją z Yellowstone na Resurgam. Teraz zdradzę ci tajemnicę. Przed powrotem na Yellowstone, wtedy gdy zostałaś przez nas zwerbowana, w ogóle nie wiedzieliśmy, że taka ekspedycja wyruszyła. Sądziliśmy, że Sylveste nadal jest na Yellowstone.

Khouri wraz z Fazilem przeżyła podobny problem co załoga Volyovej, ale uznała, że warto teraz okazać nieco fałszywej ignorancji.

— To niedbałość z waszej strony, że nie sprawdziliście tego bezpośrednio.

— Przeciwnie, sprawdziliśmy, ale gdy informacje do nas dotarły, zestarzały się o kilkadziesiąt lat. A kiedy na nie zareagowaliśmy, skacząc do Yellowstone, zestarzały się o drugie tyle.

— Przedsięwzięcie miało szansę powodzenia. Ich rodzina zawsze była związana z Yellowstone, więc można się było spodziewać, że młody bogaty urwis nadal przebywa w starym miejscu.

— Jednak nie mieliśmy racji. Ponadto w ogóle moglibyśmy sobie darować to zamieszanie. Niewykluczone, że Sylveste planował ekspedycję na Resurgam, kiedy po raz pierwszy wzięliśmy go na pokład. Należało go uważnie słuchać, wtedy moglibyśmy tam lecieć bezpośrednio.

Kiedy przechodziły przez skomplikowany ciąg wind i tuneli dostępu, prowadzących od korytarza kapitana na polankę, Volyova mówiła bezgłośnie do bransolety, której nigdy nie zdejmowała z przegubu. Zwracała się do jednej z wielu sztucznych tożsamości statku, ale Khouri nie wiedziała, co Volyova szykuje.

Po zimnie i ciemnościach korytarza polanka była zmysłową ucztą — zielone światło, ciepłe powietrze o świeżości bukietu, kolorowe ptaki, które władały powietrzną przestrzenią komnaty, dla przywykłych do mroku oczu Khouri były zbyt jaskrawe. Przytłoczona wrażeniami nie zauważyła, że nie są z Volyovą same. Po chwili dostrzegła trójkę pozostałych osób, które klęczały w wilgotnej od rosy trawie dookoła drewnianego pieńka. Wpatrywały się w siebie. Jedną z osób był Sajaki, choć inaczej uczesany niż wówczas, gdy Khouri widziała go ostatnio: teraz całkowicie łysy, miał tylko węzeł na szczycie czaszki. Drugą osobą była sama Volyova — nosiła krótkie włosy, co podkreślało kanciasty kształt czaszki i nadawało kobiecie wygląd starszej od tej Volyovej, która stała obok Khouri. Khouri uświadomiła sobie, że trzecią osobą był sam Sylveste.

— Dołączymy do nich? — spytała Volyova, prowadząc po rozkołysanych schodach, opadających na murawę.

Khouri ruszyła za nią.

— To pochodzi z… — Przerwała, by przypomnieć sobie datę, kiedy Sylveste zniknął z Chasm City. — Mniej więcej z 2340 roku, prawda?

— Tak jest. — Volyova obróciła się do Khouri i spojrzała na nią z łagodnym rozbawieniem. — Kim jesteś? Ekspertem od biografii Sylveste’a? Och, nieważne. Zarejestrowaliśmy całą jego wizytę. Rzucił wtedy szczególną uwagę, która w świetle tego, co teraz wiemy, jest istotna.

— Intrygujące.

Khouri podskoczyła, ponieważ nie powiedziała tego sama, a głos zdawał się dochodzić z tyłu. Wtedy uświadomiła sobie obecność Mademoiselle, która zatrzymała się w górze na schodach.

— Powinnam była wiedzieć, że pokażesz swe ohydne oblicze — powiedziała Khouri, nie troszcząc się nawet o subwokalizację, gdyż świergot ptaków maskował jej słowa, a Volyova poszła naprzód. — Jesteś jak zły szeląg.

— Przynajmniej wiesz, że ciągle jestem w pobliżu. Gdybym znikneła, miałabyś podstawy do niepokoju. To by znaczyło, że Złodziej Słońca pokonał moje zabezpieczenia. Twoje zdrowie psychiczne byłoby następne w kolejce i naprawdę lepiej nie spekulować, jak to by się odbiło na twojej karierze zawodowej i jak by to potraktowała Volyova.

— Zamknij się i daj mi się skoncentrować na tym, co mówi Sylveste.

— Proszę bardzo — odparła krótko Mademoiselle, nie schodząc ze swego punktu obserwacyjnego.

Khouri dołączyła do Volyovej na polance.

— Oczywiście — zwróciła się do Khouri Volyova — mogłabym odegrać tę rozmowę z dowolnego miejsca na statku, ale ona odbyła się tutaj. — Sięgnęła do kieszeni kurtki, wyciągnęła dymne okulary ochronne i je założyła. Khouri zrozumiała: nie mając implantów, Volyova mogła oglądać playback tylko za pomocą bezpośredniej projekcji na siatkówkę. Dopóki nie włożyła okularów, w ogóle nie widziała tych postaci.

— Rozumiesz — mówił Sajaki. — Spełnienie naszych żądań leży w twoim najlepszym interesie. Wykorzystywałeś elementy Ultra w przeszłości — na przykład podczas podróży do Całunu Lascaille’a — i prawdopodobnie będziesz chciał je wykorzystywać w przyszłości.

Sylveste oparł łokcie na pieńku. Khouri uważnie przyglądała się mężczyźnie. Wcześniej widziała wiele podobizn Sylveste’a, ale ten wizerunek wyglądał od nich prawdziwiej, prawdopodobnie dlatego, że Sylveste rozmawiał akurat z parą ludzi, których znała, a nie z anonimowymi postaciami historycznymi z Yellowstone. Różnica była ogromna. Uznała go za przystojnego, niezwykle przystojnego, i sądziła, że obraz nie jest wyretuszowany. Długie włosy spływały w lokach po obu stronach wysokiego czoła; oczy miał wyraziste, zielone. Nawet jeśli tuż przed jego zabójstwem spojrzałaby mu w oczy — a tak się mogło zdarzyć, zważywszy na warunki postawione przez Mademoiselle — warto było je zobaczyć w naturze.

— To niesłychany szantaż — stwierdził Sylveste. Mówił najciszej z obecnych. — Brzmi to tak, jakbyście wy, Ultrasi, zawarli jakąś wiążącą umowę. Ktoś mógłby się na to nabrać, ale nie ja.

— Wobec tego, kiedy następnym razem spróbujesz zapewnić sobie pomoc Ultrasów, może cię spotkać niespodzianka — odparł Sajaki, bawiąc się drewnianą drzazgą. — Postawmy sprawę jasno. Jeśli nam odmówisz, to jak wpłynie to na inne twoje sprawy? A poza tym nigdy na pewno nie uda ci się opuścić rodzinnej planety.

— Raczej nie przysporzy mi to wielkich niewygód.

Volyova — jej siedząca wersja — potrząsnęła głową.

— Nie zgadza się to z tym, co mówią nasi szpiedzy. Krążą pogłoski, że próbujesz znaleźć fundusze na ekspedycję do układu Delty Pawia, doktorze Syh/este.

— Resurgam? Nie sądzę. Nic tam nie ma.

Prawdziwa Volyova powiedziała:

— Wyraźnie łże. Teraz to oczywiste, choć wtedy uznałam, że pogłoska jest fałszywa.

Sajaki mu odpowiedział. Teraz Sylveste znowu się bronił.

— Nie dbam o to, jakie słyszałeś pogłoski — lepiej je zignoruj. Nie ma żadnego powodu, by tam lecieć. Jeśli mi nie wierzysz, sprawdź dane.

— I to właśnie jest dziwne — powiedziała rzeczywista Volyova. — Zrobiłam, co sugerował, i niech mnie diabli, jeśli nie miał racji. Na podstawie ówczesnej wiedzy nie było absolutnie żadnych powodów, by myśleć o wyprawie na Resurgam.

— Ale przed chwilą powiedziałaś, że kłamał.

— Owszem kłamał. Ale to stało się jasne w retrospektywie. — Potrząsnęła głową. — Wie.sz, nigdy naprawdę się nad tym nie zastanawiałam, ale to rzeczywiście bardzo dziwne — nawet paradoksalne. Trzydzieści lat po tym spotkaniu na Resurgam wyruszyła wyprawa, więc mimo wszystko pogłoska się potwierdziła. — Wskazała głową na Sylveste’a, toczącego gorącą dyskusję z jej siedzącym wizerunkiem. — Ale wtedy nikt nie wiedział o Amarantinach! Cóż więc, do diabła, naprowadziło go na pomysł, żeby lecieć właśnie na Resurgam?

— Musiał mieć pewność, że coś tam znajdzie.

— Owszem, ale skąd pochodziła ta informacja? Przed ekspedycją latały tam zautomatyzowane zwiady, ale żaden z nich nie był szczegółowy. I, o ile wiem, żaden z nich nie zeskanował powierzchni planety z dostatecznie małej odległości, by znaleźć dowód, że na Resurgamie istniało kiedyś życie rozumne. A jednak Sylveste o tym wiedział.

— Co nie ma sensu.

— Wiem, oznajmiła Volyova. — Wierz mi, wiem o tym.

Podeszła do swej bliźniaczki przy pieńku i nachyliła się tak blisko wizerunku Sylveste’a, że Khouri widziała odbicie jego niemrugających zielonych oczu w dymnych szkłach jej okularów ochronnych.

— Co wiedziałeś? — zapytała Volyova. — A konkretnie, skąd to wiedziałeś?

— Nie odpowie ci przecież — zauważyła Khouri.

— Teraz może nie — powiedziała Volyova. Uśmiechnęła się. — Ale niedługo będzie tu siedział ten prawdziwy, a wtedy może uzyskamy odpowiedź.

W tym momencie jej bransoleta zaczęła wydawać głośne, niskie dźwięki. Nie były Khouri znajome, ale z pewnością oznaczały alarm. W górze, bez żadnych ceregieli, syntetyczne światło dzienne stało się krwistoczerwone i również zaczęło pulsować w rytm melodyjki bransolety.

— Co to? — spytała Khouri.

— Sytuacja awaryjna. — Volyova trzymała bransoletę tuż przy szczęce. Zerwała okulary projekcyjne z twarzy i patrzyła na mały displej. Również on pulsował czerwienią, doskonale zsynchronizowany z sygnałem dźwiękowym. Na displej sączyły się słowa, jednak nie dość wyraźne, by Khouri je mogła przeczytać.

— Jaka sytuacja awaryjna? — szepnęła Khouri, nie chcąc rozpraszać uwagi kobiety. Trio zniknęło gdzieś w tej samej części statkowej pamięci, która powołała je do życia.

Volyova podniosła wzrok znad bransolety. Twarz miała zupełnie bladą.

— To jedna z broni w kazamacie.

— Tak?

— Uzbraja się.

Загрузка...