TRZYDZIEŚCI DWA

W pobliżu Cerbera, 2566

Tym razem przemieszczenie trwało krócej, ale nigdy jeszcze nie był w tak dziwnym miejscu jak to, w którym się teraz znajdował.

— Schodzimy do przyczółka Cerbera — poinformował go skafander głosem przyjemnie uprzejmym, bez doniosłości, jakby cel podróży był czymś zupełnie naturalnym. Na szybie hełmu przesuwały się obrazy, ale oczy Sylveste’a nie potrafiły się odpowiednio skupić, więc polecił skafandrowi, by przekazywał mu dane bezpośrednio do mózgu. Teraz widział znacznie lepiej. Planeta była olbrzymia, wypełniała pół nieba; imitacja struktury powierzchni geologicznej z zawiłymi liniami barwy lila sprawiała, że planeta wydawała mu się teraz bardziej niż przedtem pomarszczona, pofałdowana jak mózg. Niewiele tu docierało naturalnego światła, jedynie bliźniacze bladoczerwonawe sygnały Hadesa i znacznie dalej położonej Delty Pawia. Skafander przetwarzał obraz, przesuwając bliskie podczerwieni fotony w zakres światła widzialnego.

Ponad horyzont wystawał jakiś obiekt, który Sylveste’owi ukazywał się w zieleni.

— Przyczółek — powiedział Sylveste głównie po to, by usłyszeć ludzki głos. — Widzę go.

Był maleńki; wyglądał jak czubek drzazgi szpecącej kamienny posąg Boga. Cerber miał średnicę dwóch tysięcy kilometrów — przyczółek zaledwie cztery kilometry długości, a przecież większa jego część wbiła się pod skorupę. I właśnie fakt, że wyglądał jak kruszynka w porówaniu z planetą, najlepiej świadczył o umiejętnościach Volyovej. Przyczółek, choć mały, to jednak tkwił jak cierń w ciele Cerbera. Nawet z tej odległości Sylveste widział, że skorupa wokół przyczółka jest poważnie zraniona, naprężenia przekroczyły założone tolerancje i w promieniu kilku kilometrów zniknął naturalistyczny kamuflaż. Planeta wróciła do swego pierwotnego — jak przypuszczał Sylveste — wyglądu: sześciokątnej sieci, która na obrzeżu ginęła w skale.

Za kilka minut mieli być nad otwartym jak gardziel końcem stożka. Sylveste, choć nadal zanurzony w ciekłym powietrzu skafandra, czuł, jak grawitacja szarpie mu wnętrzności. Była dość słaba — ćwierć ziemskiej — ale upadek z wysokości, na jakiej się teraz znajdował, skończyłby się śmiertelnie, gdyby nie skafander.

Teraz coś nareszcie weszło w przestrzeń bezpośrednio obok Sylveste’a. Przywołał powiększenie widoku i zobaczył jasno migoczący na tle nocnych ciemności skafander, dokładnie taki sam jak jego własny. Poruszał się przed nim, ale po tej samej trajektorii, i zmierzał do owalnego wlotu przyczółka. Dwa kęsy unoszącego się morskiego pokarmu, które za chwilę zostaną wessane w olbrzymi lej, połknięte i strawione we wnętrzu Cerbera, pomyślał Sylveste.

Nie ma już odwrotu.

Trzy kobiety biegły korytarzem zasłanym zdechłymi szczurami oraz poczerniałymi, sztywnymi skorupami — to też mogły być przedtem szczury, ale lepiej im się było nie przyglądać. Kobiety miały jeden duży karabin, jedną broń, potrafiącą unicestwić wrogie serwitory wysłane przez statek. Miały również małe pistolety, które użyte fachowo — i przy sporej dozie szczęścia — mogłyby wykonać to samo zadanie.

Od czasu do czasu podłoga usuwała im się spod nóg.

— Co to takiego? — spytała Khouri zaniepokojona. Kulała, potłuczona po eksplozji w ambulatorium.

— Złodziej Słońca eksperymentuje — wyjaśniła Volyova. Łapała oddech. Ból ją palił, wszystkie rany — pamiątki z Resurgamu — które się zagoiły, omal się teraz nie odnowiły. — Dotychczas atakował nas łagodniej, posyłał roboty i szczury. Ale wie, że jeśli zrozumie działanie napędu, jeśli nauczy się nim sterować w granicach bezpieczeństwa, może nas zmiażdżyć, zwiększając ciąg na parę sekund. — Przebiegła kilka kroków, oddychając ze świstem. — Ja w taki sposób zabiłam Nagornego. Ale Złodziej nie zna tak dobrze statku, choć nim steruje. Próbuje stopniowo manewrować napędem, uczy się, sprawdzając, jak to działa. A gdy się nauczy…

— Czy jest tu jakieś bezpieczne miejsce? — spytała Pascale. — Gdzie maszyny i szczury nie mogłyby nas dosięgnąć?

— Jest, ale dosięgnie nas tam przyśpieszenie i zmiażdży.

— Należy opuścić statek?

Volyova przystanęła, sprawdziła korytarz i doszła do wniosku, że statek ich tu nie podsłucha.

— Nie ulegaj złudzeniom — powiedziała. — Jeśli teraz opuścimy pokład, nigdy nie znajdziemy drogi powrotnej na statek. Z drugiej strony powinnyśmy powstrzymać Sylveste’a, jeśli jest choćby najmniejsza szansa. Nawet jeśli same miałybyśmy przy tym zginąć.

— Jak możemy dotrzeć do Dana? — spytała Pascale. Najwyraźniej sądziła, że powstrzymanie męża polega na złapaniu go i przekonującej rozmowie. Volyova nie o takich środkach myślała, ale na razie postanowiła nie wyprowadzać Pascale z błędu.

— Twój mąż wziął na pewno jeden z naszych skafandrów — powiedziała. — Bransoleta informuje mnie, że wszystkie promy są nadal na statku. Poza tym prawdopodobnie Sylveste nigdy nie pilotował promu.

— Chyba że pomógł mu Złodziej Słońca — rzekła Khouri. — Może byśmy ruszyły? Wiem, że nie mamy na myśli żadnego określonego celu, ale stojąc tu, czuję się dość kiepsko.

— Wziął skafander — stwierdziła Pascale. — To w jego stylu. Ale musiał mieć jakąś pomoc.

— Czy to możliwe, że przyjął ją od Złodzieja Słońca?

Pascale pokręciła głową.

— Co to to nie. Nawet nie wierzył w Złodzieja Słońca. Jeśliby zauważył, że ktoś go ciągnie lub popycha do czegoś… nie, nie zgodziłby się.

— Może nie miał wyboru — powiedziała Khouri. — Dobrze, załóżmy, że wziął skafander. Czy w jakiś sposób można go złapać?

— Nie wcześniej, niż dotrze do Cerbera. — Po co o tym teraz rozmyślać. Volyova wiedziała, jak szybko pokonuje się odleg — łość miliona kilometrów, o ile ktoś potrafi znieść przyśpieszenie dziesięciu g. — Dla nas zbyt ryzykowne jest użycie skafandrów, takich jakie włożył Dan. Musimy się tam dostać promem. Jest wolniejszy, ale istnieje mniej szans, że Złodziej przeniknął do układu sterowania.

— Dlaczego?

— Z powodu klaustrofobii. Promy są technicznie trzy wieki starsze od skafandrów.

— I to ma nam pomóc?

— Wierz mi, gdy masz do czynienia z obcymi pasożytami umysłów, zawsze lepiej, gdy urządzenie jest prymitywne — odparła i spokojnie, jakby stawiała kropkę, wycelowała miotaczem igieł i rozwaliła szczura, który nieopatrznie przemykał korytarzem.

— Pamiętam to miejsce — rzekła Pascale. — Przyprowadziłaś mnie tu, gdy…

Khouri otworzyła drzwi oznaczone ledwo widocznym symbolem pająka.

— Wejdź, rozgość się — powiedziała. — Módl się, żebym sobie przypomniała, jak się tym steruje.

— Gdzie mamy się spotkać z Ilią?

— Na zewnątrz. Mam nadzieję, że się uda.

Zamknęła już drzwi komory pajęczej i patrzyła teraz na brązowe i mosiężne przełączniki, w nadziei, że coś zaświta jej w głowie.

Загрузка...