— Kontrola lotów, tu Falcon w drodze na powierzchnię. Za trzy minuty będę przy ostatnim miejscu kontaktu z Sierrą Jeden-Jeden. Macie dla mnie coś nowego?
Kapitan Nikos Papadapolous spokojnie czekał na odpowiedź, nasłuchując dobiegających z tyłu znajomych odgłosów krzątaniny. Pomimo ciasnoty porucznik Kilgore i sierżant major Jenkins zdołali wbić prawie cały trzeci pluton w pancerze. Pozostali Marines w normalnym ekwipunku kuloodpornym sprawdzali teraz opancerzonych towarzyszy, czemu towarzyszyły stłumione komendy i metaliczny szczęk oporządzenia. Tuż za nim siedziała skulona komandor chirurg Suchon z chorobliwie szarą twarzą, przyciskając do pancernego napierśnika pojemnik z wyposażeniem medycznym.
— Falcon, tu kontrola lotów, nie mamy nowych informacji — rozległ się głos w słuchawkach.
— Kontrola lotów, tu Falcon, rozumiem: brak nowych informacji. Będę was informował o rozwoju wydarzeń.
— Dzięki Falcon. I dobrego polowania. Bez odbioru.
— Potwierdzam: bez odbioru — powiedział odruchowo Papadapolous i raz jeszcze przyjrzał się mapie wyświetlonej na znajdującym się koło łokcia ekranie.
Nie wiedzieli dokładnie, w którym miejscu lądował przymusowo patrolowiec, ale było to stosunkowo łatwe do określenia, ponieważ teren nie sprzyjał lądowaniom i miejsc nadających się do tego było niewiele. Ktoś stanął obok, toteż uniósł wzrok i zobaczył chorążego Tremaine.
— Wykryliśmy dwa źródła energii, sir — odezwał się Tremaine. — Przekazaliśmy dane do kontroli lotów.
Pochylił się, wcisnął klawisz na konsoli i na mapie zaświeciły dwa punkty oddalone od siebie o jakieś pięć kilometrów. Nie były silne, lecz jeden pulsował znacznie słabiej, i to jego właśnie wskazał po chwili zastanowienia Papadapolous.
— To Sierra Jeden-Jeden.
— Skąd ta pewność, sir?
— Proszę spojrzeć na ukształtowanie terenu, panie Tremaine. Ten sygnał jest nie dość, że słabszy, to pochodzi ze środka doliny będącej jedynym płaskim obszarem w promieniu paru kilometrów. Ten drugi jest na szczycie wzgórza. Albo w jego wnętrzu.
— We wnętrzu?
— Wygląda na odczyt śladowy, a skała dobrze ekranuje nawet przed naszymi sensorami. Ukrycie generatora pod warstwą skał to dobry i prosty sposób zamaskowania go przed wykryciem, ale ci tu spartaczyli robotę. My go zauważyliśmy i coś sprowadziło w ten rejon Sierrę, i to na tyle nisko, że tubylcy mogli ich dostać z tych pukawek. Sądzę, że zobaczyli to drugie źródło energii i postanowili mu się bliżej przyjrzeć.
— Rozumiem. — Twarz chorążego stężała, gdy przypomniał sobie inne źródło energii, którego eksplozja zakończyła się masakrą policjantów. — Sądzi pan, że to wabik, sir? Że specjalnie zostało źle zamaskowane, by ściągnąć uwagę policji?
— Jest to możliwe, choć bardziej wygląda mi to na niestaranność. Nie widzę żadnego powodu, dla którego chcieliby zacząć to całe „powstanie” na takim wygnajewie, uprzedzając nas, co się święci. Pan widzi, panie chorąży?
— Nie, sir. Ale za pańskim pozwoleniem przydzielę jednej pinasie zadanie stałej obserwacji tego rejonu. Nadal będę mógł dwoma pozostałymi wspierać pańskich ludzi, a jeśli ktoś tam rzeczywiście celowo ściągnął uwagę policji i teraz spróbuje prysnąć, dorwiemy go.
— Doskonały pomysł, panie Tremaine. Prawdę…
— Falcon, tu Agent Dwa — rozległ się w głośniku głos Isvariana.
— Agent Dwa, tu Falcon, słyszę cię czysto i wyraźnie.
— Falcon, tu Agent Dwa, jesteśmy o kwadrans lotu od celu, ale mamy dane przesłane przez flotę. Sądzę, że źródło energii na zachodzie to patrolowiec, co ty na to, Nikos?
— Agent Dwa, tu Falcon, zgadzam się.
— Co zamierzasz, Falcon?
Zapytany spojrzał na chronometr, nim odpowiedział:
— Za dziewięćdziesiąt pięć sekund desantuję pierwszą drużynę zwiadowców. Mają zabezpieczyć teren wokół prawdopodobnego miejsca lądowania i poszukać rozbitków. Reszta wyląduje dwadzieścia kilometrów na południowy wschód wzdłuż łańcucha 1-3-5, jest tam ładna, prosta dolina biegnąca z pomocy na południe, o miłych, stromych zboczach. Spróbujemy ich tam zatrzymać, a potem zmienimy ją w strzelnicę.
— Rozumiem, Falcon. Mam dwie kompanie; jedna dołączy do ciebie, drugą przerzucę na północ. Powinniśmy być w stanie zajść ich od tyłu i przygwoździć, gdyby próbowali ucieczki. — Isvarian przerwał, a Papadapolous przygotował się psychicznie na pytanie, które musiało paść. — Zauważyłeś jakiekolwiek ślady życia na dole, Nikos?
— Nie, majorze.
Isvarian westchnął ciężko.
— Postarajcie się, Nikos.
— Zrobimy, co tylko się da, Sir — odparł formalnie Papadapolous i w tym momencie rozległ się klakson, a nad drzwiami śluzy zaczęło migotać czerwone światło. — Rozpoczynam desant pierwszej drużyny. Będę informował o wszystkim. Bez odbioru.
Sierżant Tadeusz O’Brian wyszedł przez otwarte drzwi śluzy na tysiącmetrową przepaść. Pinasa przemknęła za nim, a on i reszta drużyny runęli w dół. Odczekał dwie sekundy i włączył spadochron antygrawitacyjny. Chrząknął odruchowo, gdy czasza antygrawitacyjna powstrzymała spadanie z subtelnością rozwścieczonego muła. Był do tego przyzwyczajony, co nie znaczyło, że lubił to uczucie. Włączył dysze manewrowe zbroi i okręcił się w locie, tak by mieć przed oczami wrak patrolowca Agencji. A raczej przed sensorami skafandra i wbudowaną w hełm lornetką, bo odległość była jeszcze zbyt duża, by gołym okiem dostrzec szczegóły. Nawet wyposażenie zwiadowcze nie było na tyle dobre, by dać odczyt przez kadłub rozbitej maszyny, ale to co widział wokół niej, mówiło samo za siebie.
Na poszarpanym mchu leżały ciała bądź szczątki kilkuset tubylców — na pierwszy rzut oka przynajmniej z pół tysiąca, na drugi więcej. Ocenić dokładnie było trudno, ponieważ większość zmasakrowana była pociskami z działka pulserowego, którego sprzężone lufy widoczne były w roztrzaskanej wieżyczce strzeleckiej patrolowca. Mimo wielu lat służby O’Brian zzieleniał, gdy zobaczył pierwsze ludzkie zwłoki — przynajmniej jeden z policjantów spróbował ucieczki na piechotę i został złapany na otwartej przestrzeni. Obok krwawej ruiny czegoś, co było kiedyś człowiekiem, leżała jego broń — jedyny łatwo rozpoznawalny przedmiot. O’Brian miał nadzieję, że policjant zginął od kuli, lecz gdy opadł niżej, dostrzegł noże wbite w kończyny czegoś, co wyglądało jak wynik wiwisekcji zrobionej przez maniaka, i zorientował się, że nadzieje były płonne.
Egzoszkielet skafandra zamortyzował zetknięcie z ziemią. Sierżant wyłączył spadochron i sprawdził odczyty czujników. Lądowisko wyglądało wręcz podręcznikowe, a drużyna opadała we wzorowej formacji, okrążając wrak. Z bronią gotową do strzału polecił:
— Sharon, zajmiesz się zabezpieczeniem perymetru. Wezmę Billa i jego ludzi i sprawdzimy wrak.
— Tak jest, sierżancie — w słuchawkach rozległ się głos kapral Sharon Hillyard.
Sharon była twarda i pozbawiona złudzeń po siedmiu latach służby, a mimo to w jej głosie słychać było cień ulgi.
— Stimson, Hadley — wywołała strzelców plazmówek. — Zajmijcie tę grań na północy i osłaniajcie nas. Ellen, ty i…
O’Brian przestał jej słuchać i dał znak drugiemu kapralowi. Jego sekcja rozwinęła się w tyralierę i ubezpieczonym marszem skierowała się w stronę wraku. Z bliska wszystko wyglądało gorzej niż się obawiał. Strzelec został wyciągnięty z rozłupanej w drobiazgi wieżyczki, a patrząc na zmasakrowane ciało, trudno było określić płeć — prawdę mówiąc, trudno było w ogóle się domyślić, że są to doczesne szczątki człowieka. Świadczyły o tym głównie strzępy uniformu i różnice anatomiczne między nim a tubylcami. Mech przesiąknięty był krwią, a szczątki zabitych obu ras walały się dosłownie wszędzie; technicy z dochodzeniówki nieźle się nagłowią, by zidentyfikować ciała. Starając się nie pośliznąć i rozdeptywać najmniej jak się dało, podszedł do największej dziury w burcie patrolowca. Zewnętrzne mikrofony wyłapywały trzask spięć w obwodach elektrycznych, szum wiatru i ani jednego odgłosu świadczącego, by ktoś w pobliżu żył. O’Brian wziął głęboki oddech i wsunął się do pasa w poszarpany otwór.
To, co zobaczył, cofnęło go natychmiast i omal nie wywołało torsji. Nic po tej stronie piekła nie miało prawa tak wyglądać! Przymknął na moment oczy, wmówił sobie, że to, co ogląda, to efekt specjalny, nie rzeczywistość, i zmusił do ponownego obejrzenia wnętrza. Pomogło niewiele.
Wnętrze pojazdu wyglądało jak senny koszmar — wszędzie, na podłodze, ścianach, suficie i wyposażeniu, pełno było krwi i szczątków. Tym razem rozkawałkowane i poszarpane ciała należały prawie wyłącznie do ludzi. Konsole i ekrany zostały porozbijane, fotele wybebeszone, a gdzie nie spojrzał, leżały jak nie odcięte głowy z wyłupanymi oczyma, to zmasakrowane kadłuby, z których wypłynęły wnętrzności, albo poodcinane, pokiereszowane kończyny. Wieloletni trening pomógł mu zapanować nad ciałem — trzeba było sprawdzić, czy rzeczywiście nikt nie przeżył, więc wszedł do wnętrza i przeszedł przez całą długość pojazdu, starając się nie zapamiętywać tego, co widzi. Obraz i tak rejestrowała holokamera skafandra. Nie przeżył nikt, a wracając, O’Brian wiedział, że obraz tej rzeźni będzie go prześladował po nocach. Jakaś w miarę przytomna część jego umysłu zastanawiała się nad jednym — co mogło spowodować, by ktokolwiek postępował w ten sposób wobec innych żywych istot.
Wyszedł i stanął oparty o burtę, oddychając głęboko, wdzięczny, że skafander jest hermetyczny, dzięki czemu nie czuł zapachu krwi i śmierci. Chwilę trwało, nim się uspokoił i odchrząknął.
— Nikt nie przeżył — poinformował podkomendnych głosem, który nawet dla niego samego był obcy i pusty.
Na szczęście nie padło żadne pytanie. Przełączył kanał na częstotliwość kompanii i zameldował:
— Falcon Pięć, tu Falcon Trzy-Trzy.
— Falcon Trzy-Trzy, tu Falcon Pięć — rozległ się głos sierżanta majora Jenkinsa. — Melduj.
— Falcon Trzy-Trzy melduje z wraku: nikt nie przeżył. Powtarzam: nikt nie przeżył.
— Tu Falcon Pięć, rozumiem. Falcon Trzy-Trzy, czekaj na rozkazy.
O’Brian czekał cierpliwie — tego też nauczyły go lata doświadczeń — a Jenkins przeprowadził rzeczową i zwięzłą konferencję z kapitanem Papadapolousem, w wyniku której ten ostatni nawiązał kontakt z O’Brianem.
— Falcon Trzy-Trzy, tu Falcon Leader. Czy są jakieś ślady żywych tubylców w okolicy?
— Falcon Leader, tu Falcon Trzy-Trzy, nie ma śladu żywych tubylców w okolicy. Leży ich tu ponad pół tysiąca martwych, ale ani śladu żywych, sir. Proszę poczekać — dodał, widząc na wyświetlaczu wewnątrz hełmu mrugające światełko oznaczające wezwanie od Hillyard, i zmienił kanał. — Słucham, Sharon?
— Nie wiem, czy pan zauważył, sierżancie, ale nigdzie nie ma ani jednej ich skałkówki, sir. Wygląda na to, że zabrali wszystko, co mogło im się przydać, nim ruszyli dalej.
— Dobra, Sharon. — Wrócił na częstotliwość kompanii. — Falcon Leader, tu Falcon Trzy-Trzy, na pobojowisku nie ma ani sztuki broni stiitów. Wygląda na to, że zabrali zabitym wszystko.
— Rozumiem, Falcon Trzy-Trzy. Pewnie jest ich więcej niż strzelb. Czy zabrali też broń policjantów?
— Falcon Leader, broń i wyposażenie policjantów nie ruszone. Poza tym, co zniszczyli, nie zabrali niczego, a spędzili tu dość czasu, by móc to zrobić, gdyby chcieli. Wygląda na to, że nie potrafili jej użyć.
— Byłoby to miłą niespodzianką, Falcon Trzy-Trzy. Dobrze, sierżancie, oto nowe rozkazy.
Nad pobojowiskiem przemknął pierwszy z fali patrolowców Agencji, wchodząc w czysty skręt na południe, by wyładować policjantów na tyłach tubylców zdążających ku rzece Three Forks i enklawom. Każda kolejna maszyna kładła się w głęboki skręt, mijając wrak — załogi i desant chciały najwyraźniej na własne oczy zobaczyć jak najwięcej. O’Brian, słuchając rozkazów kapitana, nie zazdrościł im tego widoku.
— Według floty o pięć koma trzy kilometra od was w namiarze 0-3-9 znajduje się drugie źródło energii. Silniejsze. Być może to ono ściągnęło tu tak nisko patrolowiec Agencji, który został zestrzelony, więc należy je zbadać. Zadanie może okazać się równie ważne co powstrzymanie tubylców. Chorąży Tremaine przydzielił pinasę do jego stałej obserwacji, a wy macie do niego najbliżej. Kryptonim pinasy to Hawk Trzy i jest gotowa do udzielenia wsparcia ogniowego, kiedy tylko będzie to potrzebne. Rozkaz jest następujący: macie sprawdzić to źródło energii i jego okolicę. O wynikach meldować natychmiast, jeśli znajdziecie tam kogoś, może się nam przydać. Jasne?
— Falcon Leader, tu Falcon Trzy-Trzy. Mamy sprawdzić źródło energii w punkcie 0-3-9, zabezpieczyć okolicę i odmeldować się. Kryptonim pinasy Hawk Trzy. Ruszamy, sir.
— Doskonale, Falcon Trzy-Trzy. Proszę informować o wszystkim na bieżąco. Bez odbioru.
— Falcon Trzy-Trzy potwierdza: bez odbioru. — O’Brian przełączył się na częstotliwość swojej drużyny i wyświetlił mapę z podanymi współrzędnymi; źródło energii musiało być pod ziemią, ale po to mieli sensory, by je wykryć. — Sharon, Bili; słyszeliście rozkazy?
— Słyszałam, sierżancie — pierwsza była Hillyard.
— Ja też, sir — dodał kapral Levine.
— Dobra, Bili. Twoja sekcja na szpicy, tylko uważaj, skoro są w to zamieszani ludzie, możemy się natknąć na normalną broń, nie tylko na zabytki. I pamiętajcie, co się przytrafiło glinom, kiedy próbowali zająć laboratorium.
— Jasne, sir.
— Sharon, daj Stimsona i Hadleya na skrzydła, żeby osłaniali Billa, a reszta twojej sekcji ma pilnować naszej dupy. Jasne?
— Ta jest, sierżancie. Mam pytanie: stary powiedział, że chce ich żywych?
— Nie powiedział, a ja nie pytałem — odparł zwięźle O’Brian.
Cisza, jaka zapadła po tych słowach, była wystarczająco wymowna.
— Dobra, zbieramy się — zarządził po paru sekundach milczenia.
Drużyna pancernych zwiadowców odwróciła się plecami do wraku i ruszyła na wschód.
— Falcon Leader, tu Falcon Trzy, Falcon Trzy-Dwa melduje zbliżający się ruch w namiarze 0-3-7 — głos porucznika Kilgore’a był stłumiony, jakby bał się, że usłyszą go tubylcy.
Papadapolous spojrzał na ekran polowego stanowiska dowodzenia i pokiwał głową. Wyglądało na to, że Barney Isvarian miał rację, opisując, jakie efekty wywołuje u tubylców mekoha. Od miejsca zestrzelenia patrolowca cała naćpana banda maszerowała prosto jak w pysk strzelił najkrótszą trasą ku enklawom, olewając całkowicie zasady ostrożności czy najprostsze choć manewry. To że zachowywali się jak bezmyślny motłoch, bynajmniej nie przeszkadzało kapitanowi Nikosowi Papadapolousowi.
— Falcon Trzy, tu Falcon Leader, wycofujcie się na pozycje, tylko nie blokujcie pól ostrzału.
— Tak jest, sir.
— Falcon Leader do wszystkich: nieprzyjaciel zbliża się z 0-3-7. Przygotujcie się do otwarcia ognia na mój rozkaz.
Z tyłu dobiegł szczęk metalu i poskrzypywanie plastiku — Papadapolous obejrzał się zaintrygowany. Kilku medyków policyjnych gorączkowo kończyło ustawiać punkt opatrunkowy, co mu o czymś przypomniało. Przywołał gestem sierżanta czwartego plutonu stojącego najbliżej i spytał:
— Gdzie jest doktor Suchon, Regiano?
— Na miejscu zrzutu, sir — odparła zwięźle zapytana, i widząc znajome, niebezpieczne pochylenie głowy kapitana, dodała pospiesznie: — Odmówiła podejścia bliżej miejsca walki, sir.
— Rozumiem… — oczy Papadapolousa stwardniały. — Sierżancie Regiano, proszę wrócić na miejsce zrzutu, przekazać pozdrowienia pani komandor Suchon i powiedzieć jej, że ma się tu natychmiast zameldować. Jeżeli odmówi towarzyszenia pani do punktu opatrunkowego, będzie pani łaskawa, sierżancie, użyć wszelkich niezbędnych środków włącznie z groźbą i użyciem siły, by ją tu dostarczyć. Zrozumiano?
— Tak jest, sir! — w oczach i głosie sierżant Regiano była niekłamana satysfakcja.
Zasalutowała niczym na paradzie, wykonała przepisowe w tył zwrot i odmaszerowała w stronę strefy zrzutu. Papadapolous zaklął cicho, acz z uczuciem, obiecując sobie solennie policzyć się z tą wredną klempą, czyli komandor Suchon. Teraz jednak miał ważniejsze sprawy na głowie. Skoncentrował się na ekranie stojącym przy prawym kolanie sierżanta majora Jenkinsa i ukazującym obraz doliny przekazywany przez jedną z pinas wiszących tak wysoko, że gołym okiem nie było ich widać.
Pierwszy raz w życiu poczuł, jak cierpnie mu skóra — wydawało się, że ziemia się rusza, tak gęsto upakowani byli zbliżający się tubylcy i tylu ich było. Nadciągali ławą szeroką na ponad dwa kilometry i głęboką na zdrowe trzy, pokonując nierówności terenu na podobieństwo fali przypływu. Musiało ich tam być grubo ponad dziesięć tysięcy, co znacznie przewyższało jego najgorsze oczekiwania i założenia. Wliczając posiłki policyjne, stosunek sił i tak wynosił trzydzieści-czterdzieści do jednego. Jedynym pozytywnym aspektem sytuacji było to, że złapali ich na otwartej przestrzeni — gdyby do walki doszło w enklawach i między nimi, nic nie byłoby w stanie zapobiec masakrze cywilów.
Na miejsce walki wybrał dolinę, ponieważ stanowiła najszersze przejście przez ciągnący się ze wschodu na zachód pokręcony łańcuch skalistych wzgórz i była najbardziej prawdopodobnym miejscem, w którym tubylcy mogli próbować go przejść. Jego przypuszczenia okazały się słuszne — tłum dotarł do północnego krańca doliny i zaczął się w nią wlewać. Papadapolous sprawdził ostatni raz rozmieszczenie sił, mając nadzieję, że aż tak bardzo nie pomylił się w założeniach. Podstawę taktyki obronnej stanowił trzeci pluton — „pancerny”. Co prawda osłabiał go brak drużyny O’Briana, ale sprawdzenie tego drugiego źródła energii było zbyt istotne, by odłożyć je na później. Przez to jednak ludzie Kilgore’a byli silnie rozciągnięci, tworząc korek na południowym krańcu doliny. Mogło okazać się, że zbyt silnie. Co prawda do pomocy mieli drużynę wsparcia sierżanta Howella i działka patrolowców Isvariana siedzących na ziemi jako nieruchome stanowiska ogniowe. Trzeci pluton dysponował olbrzymią siłą ognia, ale jego skrzydło osłaniała tylko jedna drużyna zwiadowców, a to było o wiele za mało, by móc spokojnie oczekiwać na rozpoczęcie bitwy.
Z rozmyślań na tematy taktyczne wyrwała go pyskówka za plecami. Jeden z rozgniewanych głosów bezsprzecznie należał do lekarza pokładowego krążownika, drugi do sierżant Regiano. Zamieszanie zakończył dźwięk mogący być jedynie odgłosem uderzenia i Papadapolous uśmiechnął się z mściwą satysfakcją. I natychmiast zapomniał o całym incydencie — zwiadowcy wycofywali się po obu zboczach doliny, przebiegając od osłony do osłony z szybkością zaskakującą każdego, kto wcześniej nie widział w akcji Marines w pancernych skafandrach. Powodem zmartwień kapitana nie byli opancerzeni podkomendni, praktycznie całkowicie zabezpieczeni przed ogniem wroga, lecz reszta, mająca normalne polowe oporządzenie ochronne i policjanci Isvariana, jeszcze gorzej chronieni przed ostrzałem niż Marines. Nie miał wątpliwości, że broń, jaką dysponowali jego ludzie, była w stanie zmienić dolinę w rzeźnię. Natomiast nawet wsparcie powietrzne mogło okazać się niewystarczające, by uniemożliwić stosunkowo małym grupom tubylców przebicie się poza dolinę. Było to wręcz niewiarygodne i zakrawało na absurd — każdy podręcznik czy instrukcja, każdy wykład czy artykuł, jaki znał, zgodnie twierdziły, że słabo uzbrojeni tubylcy nie mieli żadnych szans, by przebić się przez nowocześnie uzbrojonych Marines, ponieważ dysponują oni zbyt potężną siłą ognia. Żaden podręcznik czy wykład nie omawiał jednak przypadku spotkania w polu tak nielicznych sił z takim tłumem właśnie z tego prostego powodu, że różnica w sile ognia którejkolwiek ze stron oznaczała masakrę skoncentrowanej i słabo uzbrojonej masy. A to oznaczało, że ponieważ nikt przed nim nie miał podobnych doświadczeń, Papadapolous nie był w stanie przewidzieć, jaki ostrzał wytrzymają napastnicy, nim zaczną odwrót, zwłaszcza że byli pod działaniem narkotyków uśmierzających ból i wywołujących furię… Na dodatek, do osłony skrzydeł miał tylko dwie sekcje pancernych zwiadowców, a gdyby tubylcy przebili się przez nich i dopadli policjantów czy jego własnych nieopancerzonych ludzi, wynik starcia mógł być tylko jeden…
— Uważaj na skrzydła, Gunny — polecił Jenkinsowi i przełączył się na kanał marynarki. — Hawk Jeden, tu Falcon Leader, uważajcie na zbocza, żebyście jeśli nastąpi przełamanie, byli w stanie natychmiast je zlikwidować.
— Falcon Leader, tu Hawk Jeden — odpowiedział Tremaine. — Będziemy pilnowali skrzydeł.
— Dzięki, Hawk Jeden. — Papadapolous ponownie skupił się na mapie, na której pojawiły się informacje o nieprzyjacielu znajdującym się już w dolinie.
Do rozpoczęcia walki pozostał według jego oceny może z kwadrans.
Porucznik Liam Kilgore jednym okiem spoglądał na wyświetlacz skafandra, drugim sprawdzał karabin pulsacyjny. Zwiadowcy zrobili, co do nich należało, czyli wykryli stiitów i wrócili, nie zauważeni, meldując cały czas o położeniu wroga. Teraz był najwyższy czas, by dołączyli ponownie do sił głównych i przygotowali się do skopania dupy przeciwnikowi, toteż z aprobatą obserwował, jak przenikają przez jego linie i wtapiają się w tło na pozycjach, które wybierał w dużym pośpiechu. Jego pancerny pluton miał przechwycić i powstrzymać napastników przed dotarciem do reszty Marines i policji, zajmujących stanowiska z tyłu i powyżej i znacznie gorzej chronionych przed ogniem niż jego ludzie. Żałował, że nie ma O’Briana, ale nawet cała jego drużyna nie wystarczyłaby do właściwego wzmocnienia siły ogniowej, jaką dysponował. Pozostało jedynie mieć nadzieję, że będzie ona wystarczająca do powstrzymania tubylców.
Pierwsi właśnie weszli w jego pole widzenia i Kilgore zaklął pod nosem — całe dno doliny wypełnione było wyjącą masą, zbliżającą się zaskakująco szybko. W krótkim czasie mógł wyłączyć elektroniczną lornetkę skafandra, głównie dlatego, że tłum nie próbował się ukryć, co zresztą było niemożliwe. Mikrofony zewnętrzne przekazywały wysoki zaśpiew przypominający skandowanie lub litanię i wrzaski, jakie wydawali dla dodania sobie animuszu. Mniej niż połowa dosiadała jehrnów pochodzących z północnej półkuli, ale utrzymywali takie tempo jazdy, by nie wyprzedzać pieszych maszerujących szybkim krokiem i kolebiących się dziwacznie na trzech nogach. Wszyscy byli uzbrojeni, a tylko nieliczni nie posiadali broni palnej — ci wywijali dzidami, mieczami i inną bronią sieczną. Ciekawostką było, iż wszystkie karabiny zostały wyposażone w bagnety. Ogólnie rzecz biorąc, widok atakującej fali mroził krew w żyłach, głównie z powodu demonstracyjnej beztroski tubylców, którzy ignorowali wszystko, pewni, iż nic nie zdoła ich zatrzymać. Kilgore’a najbardziej deprymowała świadomość, że ma do czynienia z przeciwnikiem, który pod wpływem narkotyku nie odczuwa bólu i strachu. Z drugiej strony, tamci nigdy nie mieli do czynienia z w pełni uzbrojonymi Marines i na pewno czekał ich spory szok, a…
— Falcon Leader do wszystkich — rozmyślania przerwał mu ostry głos kapitana w słuchawkach. — Ognia!
Broń miał wycelowaną od dłuższej chwili (to jest od momentu dostrzeżenia przeciwnika), co było czynnością zupełnie automatyczną. Teraz kciukiem przestawił selektor na ogień ciągły, a małym palcem wcisnął przycisk, przełączając pulser na eksplodującą amunicję. Odczekał jedno uderzenie serca i gdy atakujący motłoch stał się jedynie celem, nacisnął spust.
To nawet nie była rzeź — to było coś znacznie gorszego. Atakujący nigdy nie słyszeli o rozproszeniu się czy szukaniu osłony w trakcie ataku, a ponieważ zajmowali całe dno doliny, idąc ramię przy ramieniu, w zasadzie nie trzeba było celować: stanowili jeden wielki cel, bo pocisk, który chybił jednego, musiał trafić innego. Pulser szarpnął lekko, gdy mały generator antygrawitacyjny wypchnął z lufy setkę eksplodujących, czteromilimetrowych pocisków w mniej niż dwadzieścia sekund. Ciała tubylców eksplodowały gejzerami krwi, kości, flaków i mięsa, gdy Kilgore przesunął półkoliście broń, kosząc ich z półobrotu. A oprócz niego do napastników strzelało prawie trzysta podobnych karabinów pulsacyjnych, z czego część z wyżej położonych na stokach stanowisk. Dodać do tego należało wielolufowe działka drużyny wsparcia, których basowy pomruk wyraźnie było słychać. A także plazmówki, których strzały na poły spopielały dziesiątki napastników. Część policjantów uzbrojona była w granatniki i wyrzutnie rakiet; nie oszczędzali amunicji. Głuche wybuchy pocisków w środku tłumu wyrzucały w powietrze kawałki mchu, ciał i skał, wywołując deszcz krwawych szczątków i pourywanych kończyn. Nawet mekoha nie zdołała otumanić tubylców na tyle, by nie dotarło do nich, że znaleźli się w przedpokoju śmierci. Wyjąc i ginąc, spróbowali się cofnąć, ale dalsze szeregi nieświadome skali rzezi nie pozwoliły im na to, a pchane przez jeszcze dalsze ruszyły do przodu. Po ciałach zastrzelonych i umierających pozostali szli dalej, a atak nawet się rozszerzał — dzięki trzem kończynom tubylcy niezwykle sprawnie poruszali się po stromych zboczach, szarżując prosto na plujące ogniem i śmiercią lufy.
Ledwie wierząc własnym oczom, porucznik Kilgore zmienił magazynek, opróżnił go jednym półkolistym ruchem, zmienił ponownie i kontynuował ostrzał. Wrzaski i huk eksplozji na zewnątrz były tak głośne, że wyłączył mikrofony, ale częstotliwość kompanii i plutonu pełna była krzyżujących się meldunków i rozkazów. Tubylców było tylu i poruszali się z taką szybkością, że mimo przewagi ognia ludzie po prostu nie nadążali ich zabijać. Ginęli masowo, ale na miejsce każdego zabitego wyrastał nowy i gnał dalej, coraz bardziej zmniejszając odległość od obrońców, nim padł. Każdy myślący przeciwnik, widząc, jakie ponosi straty, zaprzestałby ataku i zaczął uciekać z tego morderczego ognia. Ci tego nie robili. Przypominali żywą, bezmyślną falę gotową ponieść dowolne straty, byle dostać przeciwnika. Przedostawali się coraz wyżej, a jego zwiadowców było zbyt mało, by ich powstrzymać.
— Falcon Trzy, tu Falcon Leader! — rozległo się w słuchawkach. — Wycofać się! Powtarzam: Falcon Trzy, wycofać się i oczyścić zbocza dla wsparcia lotniczego.
— Tu Falcon Trzy, wykonuję — potwierdził Kilgore głosem, który nawet w jego uszach brzmiał ostro a zarazem bezbarwnie, po czym tym samym tonem przekazał polecenie odwrotu swym ludziom.
Wyskoczył z ukrycia, czując grad ołowianych pocisków rozpłaszczających się na pancerzu — tubylcy, widząc wreszcie przed sobą cele, zasypali Kilgore’a i jego ludzi lawiną ołowiu. Zupełnie zresztą bezskuteczną. Odbił się i wylądował z cichym szumem amortyzujących skok serwomechanizmów kilka metrów dalej i wyżej. Połowa jego podwładnych osłaniana ogniem drugiej połowy zrobiła to samo, po czym role się odwróciły. Widząc uciekającego przeciwnika i czując słabnący ostrzał, tubylcy na zboczach runęli do ataku, mimo że na dnie doliny masakra trwała w najlepsze.
Kolejny pocisk rozsmarował się na hełmie Kilgore’a z hukiem, od którego mu w uszach zadzwoniło, ale następny skok wyniósł go na szczyt wzniesienia. W kilka sekund później wszyscy zwiadowcy opuścili stoki wąwozu i z nieba spadły pinasy. Nurkując z wyciem dartego kadłubami powietrza, przeleciały wzdłuż ścian wąwozu, zrzucając napalm i bomby kasetowe, które w połączeniu z działkami laserowymi i pulsacyjnymi wyorały dziesięciometrowej szerokości pasy całkowitego zniszczenia i śmierci w wyjącym tłumie. Nad południowym krańcem doliny pinasy zawróciły i wykonały kolejny nalot.
A potem następny — z północy na południe.
I następny.
I trwało to aż do chwili, w której trupy leżały po pięć, sześć na kupie, a w dolinie śmierci nie pozostał nikt żywy.
Sierżant O’Brian usłyszał dochodzącą zza pleców nagłą, choć odległą kanonadę, ale to go bezpośrednio nie dotyczyło, więc pozostał skupiony na zadaniu. Jego drużyna zajęła pozycje strzeleckie wzdłuż niewysokiej, acz stromej grani. Po drugiej stronie płytkiej dolinki widać było otwór jaskini, z którego wystawał przód jakiegoś latającego pojazdu atmosferycznego. Przez lornetkę wyraźnie było widać przednie podwozie i wystające po bokach maski niczym kły drapieżnika lufy działek pulsacyjnych. Smukły pojazd nie miał żadnych oznaczeń (przynajmniej na widocznej części kadłuba). Co niczego nie zmieniało — nawet gdyby był legalnie zarejestrowany, przebywał w zakazanym rejonie, a uzbrojenie z całą pewnością było nielegalne, bowiem z uzbrojonych patrolowców na planecie miała prawo korzystać wyłącznie policja Agencji. Problem O’Briana polegał na tym, co zrobić ze znaleziskiem. Policjantem nie był, a horror pobojowiska wokół i wewnątrz wraku policyjnej maszyny miał świeżo w pamięci — to wszystko razem sprawiało, że nie miał najmniejszej ochoty bawić się w gliniarza.
Odsunął elektroniczną lornetkę na czoło i przełączył się na częstotliwość pinasy.
— Hawk Trzy, tu Falcon Trzy-Trzy, jesteście gotowi ich przygwoździć, gdyby spróbowali pryskać?
— Falcon Trzy-Trzy, tu Hawk Trzy, jesteśmy gotowi, ale jeśli do tego dojdzie, nie zostawimy za wiele dowodów.
— Rozumiem, Hawk Trzy. Spróbuję zgarnąć ich na ziemi, ale uważajcie na wszelki wypadek.
— Będziemy, Falcon Trzy-Trzy. Powodzenia.
— Dzięki. — O’Brian przełączył się na kanał drużyny. — Stimson, widzisz ten nawis skalny nad wejściem do jaskini?
— Widzę. — Stimson obsługujący karabin plazmowy jak zwykle był lakoniczny i znudzony, co nie było w stanie zwieść nikogo, kto go znał.
— Chcę, żebyś nim zatkał wylot i to z tym cackiem, które tam parkuje wewnątrz. Może to być dowód rzeczowy, więc go do końca nie zniszczymy. Możesz mu zwalić tę skałę na maskę?
— Może się uda… — w głosie Stimsona słychać było powątpiewanie. — Ale nie założyłbym się. Jest gruba, kąt strzału będzie nienajlepszy, a moja zabawka nie ma aż takiej siły przebicia…Gdybym był niżej, powinno się udać, sierżancie.
— A możesz się dostać niżej tak, żeby cię nie zauważyli?
— Niech przejdzie od północnej strony — wtrąciła Hillyard. — Tam jest sporo głazów i nierówności terenu.
— Brzmi obiecująco, sierżancie — zgodził się Stimson.
— W takim razie ruszaj.
— Już lecę.
O’Brian chrząknął zadowolony, ale mikrofony skafandrów wyłapywały jęk turbin i inne mechaniczne odgłosy dobiegające z jaskini oraz z większego otworu w skale pod nią. Mogło tam być więcej pojazdów, tak latających, jak i jeżdżących.
— Hadley, uważaj na niższą jaskinię — polecił. — Jakby coś z niej chciało wyjechać czy wylecieć, wal, i do diabła z dowodami!
— Z przyjemnością, sierżancie.
— Sharon, jak tylko Stimson zatka dziurę, weź ludzi i zajmijcie się tą mniejszą jaskinią po lewej. Bili, weź Parkera i Lovejoya i sprawdźcie tę z prawej. Hadley i Stimson zostają i będą wszystkich osłaniać. Wszyscy zrozumieli?
Odpowiedział mu bezładny chór potwierdzeń, a potem pozostało tylko czekać, aż Stimson dotrze na pozycję. Zdawało się trwać to całą wieczność, co oczywiście było tylko złudzeniem. Strzelanina na południu grzmiała głośniej niż na początku, czyli pieprzonych tubylców było więcej niż sądzili, a jedyne co O’Brian mógł zrobić, to czekać na Stimsona.
— Jestem na pozycji — odezwał się wreszcie Stimson.
— Więc bierz się do roboty — warknął O’Brian. Prawie natychmiast z dołu wystrzelił ładunek oślepiająco białej plazmy i uderzył w dolną powierzchnię skalnego nawisu. Para, dym i roztopione krople kwarcu nie zdążyły jeszcze opaść, gdy w to samo miejsce trafił drugi, powiększając dziurę, i cały nawis runął z łoskotem, tarasując wylot jaskini i demolując kadłub parkującego pojazdu na podobieństwo tępej gilotyny. Nim kamienie przestały się sypać, O’Brian był już na nogach.
— Ruszamy — polecił i pancerni zwiadowcy skoczyli do przodu.
O’Brian w trzydzieści sekund dotarł do wylotu jaskini i padł za osłoną głazu na wypadek, gdyby ktoś jednak na nich czekał z bronią gotową do strzału. Sprawdził ekran i chrząknął z zadowoleniem — wszyscy dotarli na pozycje, teraz ktoś musiał się rozejrzeć i mieć nadzieję, że nikt przy tej okazji nie odstrzeli mu głowy.
— Pilnuj mojej dupy, Turner — warknął i wyjrzał zza osłony.
Do wnętrza prowadziła nie jaskinia, lecz korytarz, w którym nie było żywej duszy. O’Brian ruszył nim ostrożnie, bardziej zwracając uwagę na odczyty sensorów niż na obraz. Po paru krokach chrząknął ponownie — z przodu znajdowały się następne źródła energii, a więc znaleźli się w bazie, której wszyscy szukali. A to znaczyło, że gdzieś tam tkwiły te skurwysyny, które dostarczyły tubylcom skałkówki. Nie przyspieszając kroku, uśmiechnął się do tej myśli szeroko. I paskudnie.
Korytarz skręcał w lewo i rozszerzał się, przechodząc w jaskinię. W następnej, położonej nieco niżej, znajdowało się z tuzin kaszlących mężczyzn skulonych za stertami pojemników i załomami skał. Całe wnętrze wypełniały kurz i dym wywołane strzałem Stimsona, a raczej wdmuchnięte przez lawinę skalną będącą efektem jego strzałów. Wyglądało to wszystko na gwałtownie przerwane pakowanie poprzedzające pospieszną ewakuację, która właśnie wzięła w łeb. O’Brian uśmiechnął się z mściwą satysfakcją, po czym spoważniał, widząc uzbrojenie kaszlących: dwa działka pulsacyjne, pulsery i broń boczna. Większość nosiła typowe nie zasilane oporządzenie kuloodporne. Z drugiej strony, jego ludzie byli w pancerzach bojowych, a na dodatek tamci nawet nie podejrzewali ich obecności.
Już miał nacisnąć spust, gdy przypomniał sobie, że kapitan mówił coś o jeńcach i dowodach.
— Strzelać tylko całymi pociskami — polecił podkomendnym. — I spróbujcie nie zniszczyć sprzętu, stary chce dowodów. Tylko mi tu głupio nie ryzykować!
Przestawił broń na zapasowy magazynek załadowany nieeksplodującą amunicją i ruszył powoli do przodu, starając się zachować ciszę. Turner równie cicho przesunęła się w prawo i zajęła pozycję umożliwiającą osłonę pleców O’Briana. Widząc, że jest gotowa, sierżant włączył zewnętrzny głośnik skafandra i warknął:
— Rzucić broń i podnieść łapy do góry!
Wzmocniony przez skafander głos odbił się echem od ścian i kaszel na dole umilkł jak nożem uciął. Wszyscy obecni spojrzeli w jego stronę, a dwóch czy trzech odruchowo posłuchało rozkazu.
— Nie, kurwa! — ryknął nagle któryś i z prawej błysnęło wyładowanie plazmowe.
Strzelec celował w O’Briana, ale się pospieszył i zrobił to niestarannie, bo ognista kula przemknęła obok sierżanta. Oczy O’Briana błysnęły twardym, ponurym blaskiem. Nie powtórzył wezwania do poddania się, przesunął lufę lekko w prawo i dwukrotnie nacisnął spust. Tadeusz O’Brian osiągnął stopień eksperta — najwyższy wśród strzelców wyborowych — w strzelaniu z karabinu pulsacyjnego. Dwa wystrzelone przez niego czteromilimetrowe pociski przemknęły przez jaskinię z prędkością dwóch tysięcy metrów na sekundę i trafiły tam, gdzie celował: centymetr poniżej pępka pułkownika Bryana Westerfeldta. Kuloodporny napierśnik spowolnił je, ale nie zdołał zatrzymać.
O’Brian spokojnie poczekał, aż ucichnie szczęk rzucanej broni, i z zimną nienawiścią słuchał przeraźliwych wrzasków trafionego, wijącego się na kamiennej podłodze. Postrzały w brzuch były z zasady śmiertelne i miał nadzieję, że duchy zmasakrowanych policjantów z patrolu Sierra także je słyszą.