ROZDZIAŁ XVII

— Proszę, proszę… panie Tremaine, zechciałby pan na to spojrzeć — operator, starszy marynarz Yammata, stuknął w ekran zestawu sensorów.

Scotty posłusznie pochylił się bliżej ekranu, na środku którego widać było niewielką plamkę. Dla niewyszkolonego obserwatora była to tylko plamka, dla niego — cel, którego szukali.

— Jak duży?

— Cóż… — Yammata sprawdził rozdzielczość i po chwili ocenił; — Mają na pewno wytłumienie energetyczne i to dobre, więc trudno powiedzieć, ale promień przesyłowy ma dwieście kilowatów. Sporo energii jak na bandę tubylców.

— Prawda? — mruknął Tremaine. — W rzeczy samej dziwne… Gdzie dokładnie to jest, Hiro?

— Sześćdziesiąt trzy kilometry na południowy zachód od Doliny Muddy Wash, sir. To jest ich stacja zasilająca, a ten słaby sygnał to przekaźnik. Stacja jest na zboczu, ale dość daleko od szczytu, i nie widzę następnej.

— Mhm — Tremaine jeszcze przez parę sekund spoglądał na ekran i przesuwający się na nim krajobraz, jako że lecieli jak na pinasę wyjątkowo nisko, po czym klepnął operatora w ramię. — Dobra robota, Hiro. Dopilnuję, żeby skipper dowiedziała się, kto ich zauważył.

— Dziękuję, sir — wyszczerzył się Yammata.

— Łącz się z krążownikiem, Chris — polecił Tremaine łącznościowcowi z Agencji. — Chyba się ucieszą…


* * *

— Wygląda na to, że miałaś rację — przyznała niezbyt uszczęśliwiona Matsuko Estelle widoczna na ekranie. — Tam faktycznie coś jest, a co by to nie było, z pewnością nie jest legalne. Całe góry Massyback są objęte zakazem zakładania enklaw i ruchu. Płaskowyż Massyback naturalnie także, skoro leży w samym ich sercu.

— Co nie oznacza, że to musi być laboratorium — wtrąciła Honor.

— Naturalnie, że nie! — prychnęła Matsuko. — Powtórz to trzy razy pod rząd bez przekonania, to cię zaproszę na pięciodaniowy obiad do „Cosmo”.

Honor roześmiała się — „Cosmo” było najbardziej ekskluzywną i najdroższą restauracją w Landing.

— Szkoda, że nie jestem dobrą aktorką — westchnęła, poważniejąc. — To oczywiste, że nawet jeśli nie jest to laboratorium, jak prywatnie podejrzewam, z pewnością jest to coś nielegalnego. Teraz powstaje pytanie, co pani ma zamiar z tym zrobić, pani gubernator?

— A jak ci się wydaje? — spytała rzeczowo Matsuko. — Barney Isvarian właśnie kompletuje grupę uderzeniową.

— Potrzebuje pani ludzi? Mogę przysłać Marines…

— Sądzę, że mamy wystarczające siły, tym niemniej dziękuję. Skonsultuję się z Barneyem: jeśli będzie uważał, że mogą się przydać, natychmiast dam ci znać.


Major Barney Isvarian z Sił Policyjnych Agencji Ochrony Tubylców prześliznął się przez sięgające pasa kępy shemaku, próbując ignorować chemiczny smród wydzielany obficie przez ten rodzaj mchu. Jego plamisty kombinezon i pancerz nie były tak dobre jak reaktywny kamuflaż używany przez Korpus, ale wystarczająco zlewały się z monotonnym tłem. Ponad mchem latały przerośnięte insekty zastępujące na Medusie ptaki, których na planecie w ogóle nie było, toteż zwolnił, by nie wzbudzić podejrzeń ewentualnego obserwatora nagłym harmiderem wśród robactwa. Choć istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by ktoś obserwował ten rejon, tym niemniej było to możliwe, a Barney nie miał ochoty stać się powodem zaalarmowania przeciwnika na chwilę przed atakiem.

Dotarł do szczytu wzniesienia i znieruchomiał, wyrównując oddech. Po paru sekundach obok znalazł się sierżant Danforth. Podobnie jak Isvarian także był ex-Marine, toteż zajął się składaniem masywnego karabinu plazmowego z wzbudzającą zaufanie wprawą. Rozłożył nóżki liczącej półtora metra broni, zamontował elektroniczną lunetę i załadował ciężki zasilacz, po czym z satysfakcją włączył kciukiem autotest, a gdy po paru sekundach okular lunety rozjarzył się delikatnie, mruknął zadowolony i przyłożył policzek do kolby, oddając się obserwacji położonego w dole celu.

Barney robił to samo przy użyciu elektronicznej lornetki i z niechętnym podziwem zmuszony był przyznać, że zdjęcia lotnicze nie miały prawa pokazać niczego ciekawego. Korpus nie byłby w stanie zamaskować lepiej budynku, który bez dwóch zdań nie pochodził z tej planety. Proste, standardowe prefabrykaty połączono w toporną ale skuteczną całość i wkopano w grunt prawie po dachy, które z kolei pokryto mchem i ziemią, a nawet paroma kępami shemaku. Gotów był się założyć, że wszystkie ściany i dach miały grubą warstwę izolacji energetycznej i cieplnej, by nie zdradzić istnienia obiektu sensorom termicznym czy elektromagnetycznym. Dwa kilometry na wschód znajdowały się wulkaniczne źródła, do których można było spokojnie odprowadzać nadmiar ciepła czy inne zanieczyszczenia i nikt nigdy nie byłby w stanie odróżnić ich od naturalnych efektów aktywności wulkanicznej.

Zmiął w ustach przekleństwo — cała ta cholerna budowla powstała pod nosem Agencji. Fakt, mieli pełne ręce roboty gdzie indziej, ale tego co widział, nie postawiono w jedną noc i jego ludzie powinni zauważyć nielegalną budowę. A nie zauważyli. Ponurą satysfakcję sprawiła mu świadomość, że właśnie mają zamiar naprawić to niedopatrzenie. Nie opuszczając lornetki, wcisnął dwukrotnie przycisk nadawania komunikatora. Zadowolony, jeszcze raz obejrzał starannie cel — cisza, spokój i bezruch. Co oznaczało taką pewność siebie (lub głupotę), na jaką on nie pozwoliłby sobie na ich miejscu. Nawet jeśli uważali kamuflaż i czujniki za doskonałe, powinni wystawić przynajmniej jednego wartownika. Skoro tego nie zrobili, tym lepiej — nie miał zamiaru narzekać, iż przeciwnik dał mu okazję do kompletnego zaskoczenia. Uniósł przymocowany do nadgarstka komunikator i powiedział cicho:

— Ruszajcie!

Pięćdziesiąt kilometrów na południe turbiny sześciu patrolowców Agencji przeszły z jałowych na maksymalne obroty, wypełniając powietrze rykiem. Sześć maszyn uniosło się na antygrawitatorach i pomknęło na północ z pełną prędkością.

Isvarian zignorował narastający za plecami dźwięk, cały czas obserwując cel. Słabe z początku brzęczenie przybierało na sile błyskawicznie, gdyż patrolowce pruły ponad dziewięćset kilometrów na godzinę, i przeszło w ryk, gdy przemknęły nad głowami majora i sierżanta. Nad celem rozdzieliły się sprawnie i zgodnie z planem — dwa zawisły nad dachem, pozostałe rozprysnęły się we wszystkich kierunkach, okrążając go i opadając na ziemię. Turbiny umilkły, a z czterech pojazdów wyskoczyło po ośmiu policjantów i biegiem, zygzakując, ruszyło ku budowli. Osłaniały ich górne wieżyczki strzeleckie — chwilowo jedynie ruchem, nie ogniem, bo nie było do czego strzelać. Atakujący rozwinęli się w tyralierę, poruszając się ostrożnie, lecz szybko — schyleni, z bronią gotową do strzału. Jak dotąd nie było żadnej reakcji i Isvarian zaczął się niepokoić — wkopane po dach czy nie, pomieszczenia raczej nie były dźwiękoszczelne (oznaczałoby to szczyt głupoty, choć nie takie rzeczy w życiu widział). Musieliby być głusi, żeby nie słyszeć ryku sześciu turbin nad głowami. Coś tu nie grało. Unosił właśnie komunikator, by nakazać przerwanie ataku, gdy coś z lewej i nieco z tyłu huknęło.

Odwrócił się, słysząc w komunikatorze pełne bólu wycie, które natychmiast przeszło w charkot i umilkło równocześnie z drugą ostrą eksplozją, która przetoczyła się między wzgórzami. Tym razem dostrzegł obłoczek siwego dymu unoszący się nad mchem, a zaraz potem ciszę przerwał wizg pulserów walących ogniem ciągłym.

Jaskrawe rozbłyski białego ognia przeorały mech w promieniu paru metrów od miejsca, z którego unosiła się smużka dymu, gdy eksplodujące pociski zmieniły roślinność i wszystko w pobliżu w miazgę.

— Przerwać ogień! — warknął, otrząsając się z odrętwienia. — Przerwać ogień, do cholery!

Pulsery kolejno milkły, a gdy ponownie zapanowała cisza, cel był nadal cichy i pozbawiony śladów życia. Grupa szturmowa ponownie „ożyła” — gdy wybuchła za nimi strzelanina, zamarli, teraz zwiększyli tempo, chcąc znaleźć się pod osłoną ścian, zanim komuś jeszcze przyjdzie ochota postrzelać. Barney przeniósł spojrzenie na zrujnowany fragment mchu, z którego unosił się śmierdzący dym shemaku zapalonego pociskami.

— Tu Leader Jeden — warknął, podnosząc komunikator. — Co się tam, do kurwy nędzy, stało. Osłona Dwa?

— Leader Jeden, tu Osłona Trzy — głos był zbyt rzeczowy i nie należał do wywołanego. — Matt nie żyje. Nie wiem, co go trafiło, jakiś pocisk, ale nie wybuchowy. Wywalił mu w klacie dziurę jak moja pięść.

— O, kurwa! — jęknął Isvarian: Matt Howard miał za dwa lata przejść na emeryturę. — Dobra, Osłona Trzy: przeszukajcie teren i dowiedzcie się, co to było, do cholery. I uważaj, nie chcę następnych mar…

Potężna eksplozja poderwała go z ziemi i cisnęła na plecy, odbierając głos. W przelocie zobaczył czerwono-białą kulę wybuchu, w który zmieniła się cała budowla.


* * *

— O jasna cho…! — Tremaine połknął resztę słowa, widząc słup dymu, ognia i ziemi strzelający w niebo z miejsca, w którym było laboratorium.

Jeden z patrolowców koziołkował, odbijając się od ziemi przez prawie pięćdziesiąt metrów, nim zmienił się w mniejszą, samodzielną kulę ognia. Inny, wiszący nad dachem, zniknął w eksplozji laboratorium, drugi, trafiony jakimś odłamkiem w silnik antygrawitacyjny spadł prosto w pożar, którym wstrząsnęła nowa eksplozja. Ostatnia z sześciu maszyn wyleciała z dymu zygzakiem, zupełnie jakby kierował nią pijany pilot, zniżyła lot i zahaczyła o ziemię, tracąc przy tym lewy silnik. Pilot stracił przytomność albo nie był w stanie zapanować nad uszkodzeniem, gdyż maszyna obróciła się i pchnięta odrzutem prawej turbiny przeskoczyła nad grzbietem wzniesienia, po czym i łupnęła o ziemię, aż zadźwięczało. Jednak jakimś cudem nie wybuchła i nie zapaliła się.

— Jest! — Warknął Hiro Yammata. — Namiar 0-6-5! Tremaine oderwał zafascynowany wzrok od chaosu i zniszczenia i w jego spokojnych zwykle oczach rozjarzyła się żądza mordu na widok smukłej maszyny, która z dużą szybkością wyskoczyła spod siatki maskującej i pomknęła, kryjąc się za grzbietem skalnym przed wzrokiem sił osłonowych Isvariana.

— Ruth, ten skurwysyn jest nasz! — warknął Tremaine. W następnej sekundzie pinasa runęła w dół niczym stęskniona za domem skała, gdy Kleinmeuller wyłączyła silnik antygrawitacyjny, a potem opuściła dziób pod ostrym kątem i celując w uciekiniera, dała pełen ciąg obu turbin. Pinasa z wyciem przecinała powietrze, a Scotty spokojnie odbezpieczył uzbrojenie pokładowe. Nigdy w życiu nie strzelał do nikogo, lecz tym razem nie wahał się nawet ułamka sekundy. Nie tracił też czasu na wezwanie do zatrzymania: nie był policjantem, a zachowanie pilota uciekającego zaraz po wybuchu na złamanie karku było jak dla niego wystarczającym dowodem udziału w masowym morderstwie. Gdy tylko uciekinier znalazł się w celowniku, nacisnął przycisk spustu na konsolecie ogniowej.

Pilot uciekającego pojazdu najprawdopodobniej nawet nie wiedział, że jest ścigany — jego maszyna była szybsza od patrolowców Agencji, ale to nie miało znaczenia: żadna jednostka przystosowana wyłącznie do lotów w atmosferze nie była w stanie uciec przed pinasą. Rozległ się brzęczyk i wiązka dwucentymetrowego działka laserowego zmieniła uciekiniera w chmurę bardzo drobnych odłamków, które spadły na spory kawał porośniętego mchem terenu na podobieństwo ognistego deszczu.


Twarz damy Estelle nawet na ekranie była śmiertelnie blada i zszokowana, czemu Honor zupełnie się nie dziwiła. Satysfakcja ze znalezienia laboratorium zmieniła się w pył i popiół w miarę poznawania wysokości strat. Honor mimo zaskoczenia była na siebie wściekła — gdyby uparła się użyć Marines, straty byłyby nieporównywalnie mniejsze. Ale nie obstawała przy tym pomyśle, prawdę mówiąc dlatego, że nie widziała potrzeby. Efektem było pięćdziesięciu pięciu zabitych i sześciu rannych w grupie uderzeniowej (ponad dziewięćdziesiąt procent) i jeden zabity w grupie osłonowej. Razem pięćdziesiąt sześć trupów i sześciu ciężko rannych. Lżej ranni zostali wszyscy ocalali z grupy uderzeniowej. A cała akcja trwała niespełna dwie minuty. Był to niezwykle poważny cios dla nielicznego i zżytego ze sobą zespołu, jaki stanowiła policja Agencji, i Honor niedobrze się robiło na myśl o własnej roli w tej masakrze, choć wynikała ona jedynie z niewiedzy.

— Jestem wstrząśnięta — wykrztusiła w końcu. — Nigdy nie przyszło mi do głowy…

— To nie twoja wina — przerwała jej Matsuko zmęczonym, choć stanowczym głosem. — Moja zresztą też nie. Barneya również, choć sądzę, że minie wiele czasu, nim przyjmie to do wiadomości. Prawda jest brutalnie prosta: mamy w szeregach zdrajcę, który przekazał im ostrzeżenie, bo w żaden inny sposób nie mogli dowiedzieć się o ataku. A wiedzieli.

Honor w milczeniu przytaknęła — pułapka, w jaką wpadł oddział Isvariana, została tak pomyślana, by zabić jak największą liczbę policjantów. Personel laboratorium został ewakuowany na długo przed przybyciem sił Agencji i budynek mógł zostać wysadzony znacznie wcześniej. Zamiast tego zamieniono go w bombę i poczekano, aż grupa naziemna znajdzie się pod murami. A potem popełniono z zimną krwią masowe morderstwo z premedytacją.

— Przynajmniej chorąży Tremaine dostał tych, którzy nacisnęli guzik — dodała z mściwą satysfakcją Matsuko. — Wolałabym co prawda jeńców, ale nie mów mu tego. Zrobił to, co sama zrobiłabym na jego miejscu.

— Ja też. I powtórzę mu, co pani powiedziała. Nie ma sensu rugać go za działanie pod wpływem całkowicie naturalnego odruchu bojowego.

— To dobrze. — Estelle Matsuko przetarła dłońmi twarz, wyprostowała się z widocznym wysiłkiem i przyznała: — Tak prawdę mówiąc, to bardziej martwi mnie to, co przytrafiło się Mattowi Howardowi niż grupie uderzeniowej.

Honor zamrugała zaskoczona tym wyznaniem, Matsuko zaś wstała i przekręciła kamerę tak, by pokazywała stojący obok biurka stolik. Leżała na nim dziwaczna broń przypominająca prymitywną wersję pulsera, tyle że nie miała ani magazynku, ani właściwej kolby. Zakończona była płaskim, poziomym dyskiem z metalu o lekko zakrzywionych końcach umocowanym w poprzek linii lufy.

— Widzisz to? — głos Matsuko dobiegł spoza kadru.

— Widzę. Tylko nie wiem, na co patrzę.

— To broń, z której zabito Matta. Moi ludzie sklasyfikowali ją jako jednostrzałową, odtylcową strzelbę skałkową. Można ją w skrócie nazwać karabinem skałkowym. Opracowanym dokładnie pod kątem cech anatomicznych tubylców zamieszkujących Medusę.

— Co?! — wymknęło się Honor, nim zdążyła ugryźć się w język.

— Też tak zareagowałam — pocieszyła ją ponuro Matsuko, unosząc broń, i zaczęła wyjaśniać, pokazując poszczególne elementy. — To płaskie na końcu to kolba. Jest metalowa, bo tu nie wytrzymałoby zbyt długo żadne drewno, a kształt ma taki dlatego, że tubylcy w zasadzie nie mają ramion. Aby więc pochłonąć siłę odrzutu, strzelec opiera ją o piersi, a kształt rozkłada odrzut na całą klatkę piersiową. Nie to jednak jest w niej najciekawsze. Popatrz…

Opuściła broń na bok i złapała za niewielki występ w osłonie spustu, a potem przekręciła całą osłonę o pół obrotu; od lufy oddzielił się kawałek metalu, odsłaniając zamek.

— To bardzo stary rodzaj zamka, stosowanego w broni palnej używającej luźnego materiału pędnego. Z tym, że w ziemskich karabinach przesuwał się on, jak rozumiem, w poziomie w stosunku do lufy, nie w pionie. Jeden z moich techników jest pasjonatem starej broni i twierdzi, że był to najlepszy sposób, by otrzymać zamek szczelny na gazy prochowe w wypadku broni, do której używano sypkiego prochu. W nazwie ma coś związanego ze śrubą, ale nie bardzo pamiętam, jak ona brzmi, a rzeczywiście jest to długa śruba o gwincie naciętym z dwóch stron, więc by go zamknąć czy otworzyć wystarczy zrobić pół obrotu. Tu wkłada się kulę z ołowiu o średnicy około osiemnastu milimetrów, za nią sypie się proch i całość zamyka… o tak. Potem odciąga się kurek, dzięki czemu otwiera się mała panewka, w którą sypie się proch, ale mniej, i kiedy nadusi się spust…

Kurek w kształcie litery S opadł do przodu na panewkę, pocierając umieszczonym na końcu uchwytu krzesiwem o pokrywę panewki. Ukazała się jasna iskra. Matsuko odłożyła broń na stolik, wróciła do biurka i przestawiła kamerę w normalne położenie. Gdy spojrzała w nią, widać było, że traktuje sprawę poważnie. Czego także dowodziły jej kolejne słowa:

— Tubylcy mogą ją załadować znacznie szybciej, i to trzymając cały czas broń gotową do strzału — mają w końcu trzy ręce… Ten karabin ma większy zasięg i celność niż można by przypuszczać, patrząc na niego. Lufa jest gwintowana, co powoduje, że wybuch czarnego prochu, bo takiego używają, rozpycha wydrążone dno kuli tak, że pasuje do średnicy lufy i wymusza jej ruch wirowy, co bardzo stabilizuje lot po opuszczeniu lufy. To nie pulser, ale ta moja hobbystka twierdzi, że karabin jest celny na dwieście do trzystu metrów, a pojęcia nie mamy, ile ich znajduje się w rękach tubylców.

— Niech to szlag! — Westchnęła odruchowo Honor, mając przed oczyma wizję tysięcy tubylców uzbrojonych w podobną broń palną.

— Dokładnie — zgodziła się ponuro Matsuko. — Jest prosta i toporna, ale tylko dlatego, że ktoś sporo się natrudził, by sprawiała takie wrażenie. Wykonana jest całkiem porządnie i biorąc pod uwagę obecny poziom rozwoju technologicznego tubylców, idealnie dopasowana: prosta, wytrzymała i mieszcząca się, choć z trudem, w granicach ich możliwości produkcyjnych. Natomiast wersja, że wymyślili ją sami i że ich rozwój cywilizacyjny przebiega w takim tempie, jest niemożliwa. Z tego co mówiła ta moja pasjonatka, na Ziemi upłynęło parę wieków między wynalezieniem gładkolufowej hakownicy odpalanej przy użyciu lontu a skonstruowaniem karabinu skałkowego. A ta broń zawiera jeszcze inne, bardziej złożone elementy konstrukcyjne i z tego co wiem, takiego rodzaju karabin nigdy nie był produkowany. Podobno wyłącznie tak zwany „karabin Fergussona” zawierał wszystkie te elementy, czyli gwintowaną lufę, odtylcowe ładowanie i zamek skałkowy. Tylko że on także nigdy nie był masowo produkowany, a więc…

— A więc co najmniej projekt konstrukcyjny tej broni pochodzi spoza planety — dokończyła równie ponuro Honor. — A najprawdopodobniej same karabiny także nie zostały tutaj wyprodukowane.

— Dokładnie tak samo uważam. Jakiś chciwy idiota za jednym zamachem przeskoczył coś z tysiąc pięćset lat standardowych w rozwoju tubylców, dając im z takim właśnie wyprzedzeniem nowoczesne narzędzie, by się nawzajem zabijali. Albo by nas pozabijali… — Gubernator pierwszy raz wyglądała na starą i zmęczoną, a jej dłoń wyraźnie drżała, gdy odgarniała sobie włosy z czoła. — Sprowadzono to ohydztwo, wykorzystując osłabienie sił Agencji, i dano nomadom. Teraz, nawet gdybyśmy winnego czy winnych jutro odkryli i zamknęli, diabła do pudełka nie da się już zagonić. Jeśli tubylcy nie zostali jeszcze przeszkoleni w wytwarzaniu tych karabinów, sami dojdą do tego dość szybko. Jak też i do tego, że można zbudować znacznie cięższą broń opartą na tej samej zasadzie działania. A to oznacza, że jeśli nie chcemy bronić państw-miast w delcie własnymi siłami i całkowicie nowoczesną bronią, musimy nauczyć ich mieszkańców, jak wytwarzać takie karabiny czy później działa, choćby po to, by mogli się sami obronić. Najgorsze zaś w tym wszystkim jest to, że według opinii specjalistów ten, kto zabił Matta, był po szczeliny oddechowe nafaszerowany nową mekohą, którą dotąd znajdowaliśmy po drugiej stronie gór.

— Powstaje pytanie: dlaczego? — powiedziała wolno Honor.

— Nie wiem. Nie przychodzi mi do głowy nic, co znajduje się na tej planecie i jest warte takich wysiłków i pieniędzy — przyznała z westchnieniem Matsuko. — I to właśnie najbardziej mnie w tej całej prawie przeraża.


Cichy dźwięk interkomu był upiornie regularny, a próbujący się połączyć niezwykle cierpliwy, gdyż Andreas Venizelos spał jak zabity i dłuższą chwilę trwało, nim natrętny odgłos zdołał wyrwać go ze snu. Siadł półprzytomny, klnąc na czym świat stoi i przecierając oczy. Gdy dotarło do niego, co tak regularnie hałasuje, ruszył przez pogrążoną w mroku kabinę ku konsolecie łączności. Naturalnie musiał w coś kopnąć po drodze, toteż drugą jej połowę pokonał, skacząc na jednej nodze i klnąc z jeszcze większym entuzjazmem. W końcu opadł na fotel i spojrzał na chronometr — było kwadrans po drugiej, co oznaczało, że spał mniej niż trzy godziny. Przeczesał palcami zwichrzone włosy i włączył fonię, nie uruchamiając obrazu z uwagi na swój całkowicie rozmamłany wygląd. Dla dobra rozmówcy miał nadzieję, że sprawa była naprawdę ważna.

— Tak? — Przy dużej dozie dobrej woli można by uznać, że nie warknął.

— Andy? — spytał ciemny ekran. — Tu Mike Reynaud.

— Słucham, panie kapitanie. — Andy wyprostował się odruchowo, błyskawicznie przy tym przytomniejąc.

— Przykro mi, że musiałem cię obudzić po paru ledwie godzinach snu, ale właśnie z terminalu wyleciała w naszą stronę ciekawostka, o której sądzę, że powinieneś się jak najszybciej dowiedzieć. — Głos Reynauda był napięty i nieco przestraszony, co otrzeźwiło Venizelosa do reszty.

— Jaka ciekawostka, sir?

— Jednostka kurierska Korony z planety Manticore zmierzająca na planetę Medusa. Naturalnie nie kontrolowaliśmy jej, ale miałem okazję obejrzeć listę pasażerów. — Jednostki kurierskie miały absolutne pierwszeństwo i swobodę lotów w całym obszarze przestrzeni kontrolowanej przez Królestwo, ale coś w głosie mówiącego spowodowało, iż Andreas ugryzł się w język i poczekał w milczeniu na ciąg dalszy. — Leci nią Klaus Hauptman we własnej osobie. Nie wiem, jak zdołał się dostać na pokład kuriera Korony. A po tym co stało się z Mondragonem, pomyślałem sobie, sam zresztą wiesz, co sobie pomyślałem…

Umilkł, a Venizelos skinął głową na znak milczącej zgody.

— Wiem, sir. I doceniam to, co pan zrobił. — Andy odetchnął głęboko. — Potrzebuję paru minut, żeby się ubrać… Czy może pan uprzedzić dyżurnego łącznościowca, że zaraz u niego będę? I poprosić o kodowane połączenie z HMS Fearless?

— Naturalnie, Andy — ulga w głosie Reynauda była naprawdę duża.

Venizelos wyłączył interkom i przez długie sekundy wpatrywał się bez ruchu w ciemny ekran, a w głowie kotłowało mu się od natłoku myśli. Cywile, nieważne jak wpływowi, oficjalnie nie mieli prawa znajdować się na pokładach kurierskich jednostek Korony, ale Klaus Hauptman nie był zwykłym cywilem i Venizelos poważnie wątpił, czy ktokolwiek w ciągu ostatnich parunastu lat czegokolwiek mu odmówił. Prawdę mówiąc zresztą, to jak zdołał dostać się do układu Basilisk było zdecydowanie mniej ważne od tego, dlaczego się tu znalazł. Andreas był w stanie znaleźć tylko jeden taki powód, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Hauptman zjawił się w tajemnicy na pokładzie jednostki rządowej, nie zaś jawnie na pokładzie frachtowca czy liniowca pasażerskiego (albo własnego jachtu). Zdenerwowany wstał i sięgnął po spodnie.

Загрузка...