Porucznik Sił Policyjnych Agencji Frances Malcolm przeciągnęła się i ziewnęła, aż zatrzeszczało. Patrolowiec leciał nad wzgórzami porośniętymi kilometrami mchu. Lot był praktycznie bezgłośny, toteż wyraźnie usłyszała, jak coś za nią łupnęło. Obejrzała się, nie wstając z fotela: kapral Truman, górny strzelec, stał na podłodze pod wieżyczką i uśmiechał się niewinnie.
— Przepraszam, Franny — bąknął i Frances omal się nie skrzywiła.
Podobnie jak Barney Isvarian, była eks-Marine, a w Agencji nie było zwyczaju przesadnego przestrzegania formalności. Na dodatek Truman był policjantem przeniesionym tu na własną prośbę z policji San Giorgio na Manticore. Wszystko to razem spowodowało, iż jakiś czas temu przestała próbować zrobić z niego żołnierza — było to tyleż bezcelowe, co niewykonalne. W końcu Agencja nie była Korpusem, a mimo to policjanci umieli dbać o siebie i nie tracili głowy w gorących sytuacjach. A że na takich nie wyglądali, no cóż…
— Zapomniałem termosu — wyjaśnił Truman, po czym zabrał zgubę i wdrapał się z powrotem do wieżyczki strzeleckiej.
Słysząc bulgot wylewanej do kubka kawy, Frances potrząsnęła smętnie głową. Nie, Truman definitywnie nie był z Korpusu.
— Zbliżamy się do granicy trzystu kilometrów, Franny — poinformował ją pilot.
Od opuszczenia delty lecieli zakosami, czyli w klasyczny sposób pozwalający przeszukać spory teren po bokach wyznaczonej trasy, i z niewielką szybkością — siedemdziesiąt pięć kilometrów na godzinę, co przypominało pełzanie, zwłaszcza że Isvarian mówił na odprawie o pośpiechu. Teraz dolatywali do granicy trzystu kilometrów od szpitala, czyli maksymalnej odległości, jaką mógł przebyć ten zaćpany nomad. I po drodze nie napotkali żadnej większej grupy uzbrojonych w skałkówki nomadów — za to Frances Malcolm gotowa była dać głowę. Tubylcy mogli być mistrzami kamuflażu, ale większa ilość ciepłokrwistych ciał i stalowych luf nie ukryłaby się przed sensorami patrolowca, a…
— A to co? — Zdziwiony głos sierżanta Hayabashiego przerwał jej rozmyślania.
Hayabashi pochylał się nad ekranem, na którym widać było jaskrawy punkt.
— Źródło energii — powiedziała niepotrzebnie Frances. — Mały generator albo spory pojazd.
— Co by nie było, nie ma prawa tutaj być, no nie? — spytał Hayabashi.
— Nie ma, ale nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Szukamy naszprycowanych tubylców, nie ciekawostek, a to może być zwykły uziemiony pojazd z awarią napędu.
— Jasne. A ja mogę być własną ciotką, dziewicą i abstynentką — zgodził się Hayabashi. — Poza tym…
Urwał nagle, ponieważ punkt zniknął z ekranu. Pochylił się nad klawiaturą, sprawdził coś i ponownie spojrzał na Frances.
— Coś go zasłoniło — wyjaśnił.
— Widziałam. Mogła to być skała, grzbiet wzgórza albo… albo to coś jest ukryte, dajmy na to, pod jakimś nawisem i przypadkiem tylko mogliśmy nań zerknąć.
— Ukryte? — spytał niewinnie sierżant.
— Nie powiedziałam, że to źródło energii nie jest podejrzane, tylko że może nie być — przypomniała mu i poleciła pilotowi: — Zawróć Jeff i zejdź na jakieś sto metrów. Jeśli ponownie na to trafimy, chcę mieć obraz, nie tylko odczyt.
— Zawracam, ma’am — zameldował Jeff i położył maszynę w ostry skręt.
Hayabashi bez słowa przełączył ekran na obraz z kamery dziobowej.
— O żesz ty! — mruknął chwilę później. — Przepraszam łaskawą panią oficer; miała pani całkowitą rację, jak widać na załączonym obrazku.
I wskazał palcem ekran; Frances zerknęła zza jego ramienia i zmrużyła z wrażenia oczy — w wylocie jaskini wyglądającej na naturalną widać było przód jakiegoś pojazdu niezbyt starannie przykryty siatką maskującą. Ani czujnik termiczny, ani magnetyczny nie rejestrowały niczego.
— Jeff, zawieś nas nad tą ciekawostką — poleciła, odwracając się i uruchamiając moduł łączności z kontrolą lotów Agencji. — A ty, Truman, uważaj. Co prawda nie spodziewam się kłopotów, ale pamiętajcie o laboratorium. To wygląda podejrzanie spoko…
Na jej konsoli nagle zawył alarm — czujnik magnetyczny ożył, a moment po nim termiczny; wskaźniki metalu i ciepła mnożyły się pod patrolowcem jak oszalałe, rozkwitając na całym ekranie zupełnie jakby wyskakiwały spod ziemi… sekundę później dotarło do niej, że tak właśnie było. Jaskinia, w której parkował zamaskowany pojazd, musiała być największym, ale na pewno nie jedynym otworem prowadzącym do olbrzymiego podziemnego systemu jaskiń znajdującego się dokładnie pod nimi. Ze wszystkich pozostałych wysypywali się właśnie tubylcy, zupełnie jakby powtórne pojawienie się patrolowca Agencji było sygnałem do rozpoczęcia akcji.
I nie tylko wysypywali się — także strzelali; mech eksplodował dymem zmieniającym się błyskawicznie w szaro-białą mgłę, a patrolowcem zatrzęsło, gdy trafiły weń setki osiemnastomilimetrowych ołowianych kuł. Ktoś za plecami porucznik Malcolm krzyknął przeraźliwie.
Patrolowce Agencji miały twarde i elastyczne kadłuby kompozytowe, ale nie były pancerne, bowiem gdy je zamawiano, nikomu nie przyszło do głowy, by opancerzenie mogło być im kiedykolwiek potrzebne. Teraz było już za późno, a coraz więcej pocisków przebijało dolne i boczne segmenty. Truman zaklął łamiącym się falsetem, ale nie zapomniał, po co jest na pokładzie — sprzężone pulsery wieżyczki plunęły ogniem, wyrzucając z siebie lawinę piętnastomilimetrowych pocisków eksplodujących. Każdy miał ceramiczny pancerz rozpryskujący się na ostre jak igły kawałki przy uderzeniu w cel, a każda z luf wypluwała ich ponad tysiąc na minutę. Serie cięły grunt niczym ogniste bicze, roznosząc w strzępy wszystko, co napotkały — mech, skały, tubylców czy ich broń. Ale Truman był w stanie strzelać tylko w jednym kierunku w danym momencie, a tubylcy wyskakiwali ze skalnych otworów wszędzie wokół.
Pilot dał pełen ciąg i turbiny zawyły, lecz nim patrolowiec zdążył nabrać prędkości, sierżant Hayabashi podskoczył z głuchym jękiem — kula trafiła go w pośladki i przeszła pionowo przez ciało, wychodząc w fontannie krwi, kości i mięsa między łopatkami. Trup podoficera jeszcze nie zdążył opaść na przyrządy, gdy w obudowie prawoburtowej turbiny pojawiły się poszarpane dziury, a silnik rozbłysł jasnym płomieniem płonącego wodoru.
Frances oglądała to wszystko niezdolna do najmniejszego ruchu — to nie mogło być realne. Ocknęła się, czując słodkawy odór krwi — automatycznie sięgnęła po radiostację, wybrała właściwy kanał i powiedziała spokojnie do trzymanego przy ustach mikrofonu:
— Kontrola lotów, tu Sierra Jeden-Jeden. Jestem trzysta kilometrów od rzeki Three Fork.
Uszkodzony silnik eksplodował, spowijając prawą burtę w płomieniach, nim Jeff odciął dopływ paliwa. W lewoburtowej turbinie coś zawyło, a ponad ten dźwięk wybił się dziwnie harmoniczny stukot setek kuł o zwoje antygrawitacyjne.
— Kontrola, tu Sierra Jeden-Jeden — powtórzyła. — Jestem trzysta kilometrów na północ od rzeki pod ciężkim ogniem tubylców. Mam rannych i zabitych, uszkodzone silniki i tracę wysokość. Powtarzam: tracę wysokość i będę musiała awaryjnie lądować. Potrzebuję wsparcia i to jak najszybciej!
Truman zawył i osunął się na podłogę, trzymając się za zakrwawiony brzuch.
— Awaryjne lądowanie! — wrzasnął Jeff, walcząc z coraz twardszymi sterami, świadom, że każda chwila lotu zwiększa odległość od strzelców.
Frances zerwała z głowy słuchawki i skoczyła ku wieżyczce, ignorując zwijającego się z bólu Trumana. Wspięła się do niej targana rozpaczliwymi podskokami maszyny i wbiła ramiona w antyurazową uprząż, czego nie zrobił Truman. Uprząż zatrzasnęła się wokół niej, amortyzując wstrząsy i ułatwiając obsługę broni. Automatycznymi ruchami odnalazła uchwyty działek, wycelowała i nacisnęła spust, posyłając ścianę ognia i śmierci prosto w wyjący tłum tubylców gnających na złamanie karku ku jedynemu płaskiemu kawałkowi terenu, na którym pilot mógł posadzić uszkodzoną maszynę.
Uderzyli o ziemię z łomotem i Frances zacisnęła zęby, czując wbijającą się w ciało uprząż. Ktoś krzyczał, ktoś inny wył, ale Jeff udowodnił, że wie, co robi — przejechali przez spory kawałek gruntu, pchając przed sobą coraz grubszą warstwę porozrywanego mchu, który w końcu zatrzymał patrolowiec. Co prawda pogubili po drodze rozmaite części i wyorali solidną bruzdę w ziemi, ale gdy chmura kurzu opadła, maszyna była cała i nikt przy okazji lądowania nie zginął.
Co było małą pociechą, ponieważ prosto na nich szarżowało tysiące wyjących potępieńczo tubylców.
Porucznik Frances Malcolm słyszała w dole jęki i krzyki swej umierającej załogi, ale słyszała też, jak z trzaskiem otwierają się strzelnice w kadłubie. Po sekundzie inne odgłosy zagłuszył wysoki wizg pulserów bijących na maksymalnej szybkostrzelności. Pomimo uprzęży musiała w coś solidnie przyłożyć, ponieważ krew zalewała jej lewe oko. Prawe było jednak czyste, a zielona kontrolka na uchwycie działek wskazywała, że broń jest sprawna. Przekręciła obie lufy pod odpowiednim kątem i otworzyła ogień, przesuwając działka półkolistym ruchem tam i z powrotem po zbliżającej się morderczej fali. Zabijała ich setkami, a oni wciąż atakowali — na miejsce zabitego natychmiast wyrastał nowy i byli coraz bliżej. Kadłub patrolowca ponownie zatrząsł się od gradu kuł. Niektóre wystrzelono zza jej pleców i rykoszetuj ąc od wewnętrznych ścianek wieżyczki, odrywały fragmenty plastiku tnące niczym brzytwa. Nie zwracała na nie uwagi, podobnie jak na pojawiające się coraz częściej przestrzelmy, cały czas strzelając.
Strzelała także, gdy kolby i maczugi wyjącej zgrai rozbiły osłonę wieżyczki. Przestała dopiero, kiedy kilkanaście rąk wyszarpnęło ją z uprzęży na zewnątrz.
Gdzie czekały noże.
Sygnał interkomu tym razem wyrwał Honor spod prysznica. Narzuciła kimono, drugą ręką trąc energicznie ręcznikiem po włosach, i wcisnęła przycisk.
— Priorytetowa wiadomość od porucznika Stromboli, ma’am — zameldował podniecony Webster.
— Proszę przełączyć, poruczniku Webster.
— Aye, aye, ma’am. — Webster zniknął z ekranu zastąpiony zaniepokojonym obliczem Maxa.
— O co chodzi, poruczniku? — Honor specjalnie mówiła wolniej i niższym niż zwykle głosem.
Stromboli przełknął ślinę i wyrzucił jednym tchem:
— Około dziesięciu minut temu dotarła wiadomość z patrolowca, którą przypadkiem usłyszałem, ma’am i sądzę, że należało o niej jak najszybciej pani zameldować. Mówili, że są pod ciężkim ostrzałem tubylców, mają rannych i będą przymusowo lądować. Potem zamilkli i kontrola lotów atmosferycznych nie zdołała dotąd nawiązać z nimi łączności.
— To był patrol wysłany przez majora Isvariana? — upewniła się już normalnym tonem.
— Tak sądzę, ma’am i… — Stromboli przerwał, spoglądając poza ekran, jakby ktoś stanął za kamerą i coś do niego mówił, po czym odwrócił się i dokończył: — Nie wiem, czy to ma jakiś związek, ma’am, ale Sirius właśnie zaczął schodzić z orbity, nie uzgadniając tego z nami.
Ostatnia informacja bardziej go zdziwiła niż zmartwiła, na co wyraźnie wskazywał wyraz jego twarzy. Reakcja Honor była dokładnie odwrotna — poczuła tę samą pewność, jaka zazwyczaj towarzyszyła jej podczas wytyczania skomplikowanego manewru, i nagle wszystkie elementy układanki znalazły się na swoim miejscu. Rozwiązanie było nieprawdopodobne ale jako jedyne pasowało do wszystkich znanych informacji i rozwiązywało wszystkie zagadki.
Stromboli aż się cofnął od ekranu, widząc, jak ściągają się rysy Honor w momencie olśnienia. Zauważyła jego reakcję i zmusiła się do uśmiechu.
— Dziękuję, poruczniku. Dobrze pan zrobił, a resztą już ja się zajmę.
Przerwała połączenie i odsunęła przezroczystą klapkę, pod którą znajdował się jeden płaski, czerwony przycisk, w jakie wyposażone są jedynie klawiatury w kabinach kapitańskich, i nacisnęła go. Cały kadłub wypełniło potępieńcze wycie alarmu bojowego — dźwięk był tak dobrany, by stawiał na nogi każdego, grając na nerwach i zgrzytając w kościach, i rzeczywiście, jedynie martwi byli w stanie go zignorować. Wszyscy inni rzucali to, co aktualnie robili, zrywali się i pędzili na wyznaczone stanowiska (o ile naturalnie byli w stanie poruszać się o własnych siłach).
Honor wywołała mostek — na ekranie pojawiła się twarz porucznika Panowskiego z wytrzeszczonymi oczami i opadniętą z lekka szczęką.
— Proszę natychmiast uruchomić napęd — poleciła. — Natychmiast, poruczniku!
— Aye, aye, ma’am! — Panowski zasalutował ekranowi, oblizał wargi i spytał: — Co robimy, ma’am?
— Wyjaśnię później. Proszę nawiązać łączność z damą Estelle, chcę z nią rozmawiać jak tylko dotrę na mostek. I proszę zająć się napędem. Natychmiast!
Przerwała połączenie i skoczyła ku szafce, w której były tylko trzy rzeczy — jej skafander próżniowy, hełm i rękawice. Jednym ruchem wyjęła skafander, pozbyła się kimona i siadła na łóżku, prawie równocześnie wbijając stopy w nogawki. Standardowe nieopancerzone skafandry Royal Manticoran Navy przypominały kombinezony płetwonurków z epoki przedkosmicznej. Pancerne używane przez górników, pracowników stoczni czy Marines do abordażu w ruchu były zupełnie inne i znacznie trudniejsze do założenia. Wprawnymi ruchami połączyła wszystko co trzeba z zamkniętym systemem cyrkulacji skafandra i naciągnęła resztę na jeszcze wilgotną po prysznicu skórę. Po włożeniu rąk w rękawy uszczelniła całość, złapała hełm i rękawice i sprawdziła kontrolki skafandra — wszystkie płonęły zielenią, czyli strój był szczelny.
Na pierwszy dźwięk alarmu Nimitz podbiegł do prostopadłościanu przytwierdzonego do ściany kabiny — dla niego postępowanie w razie alarmu bojowego było równie odruchowe co dla Honor, tyle razy to ćwiczyli. Prostopadłościan umieszczony był pod plakietą z lotnią i również nie należał do standardowego wyposażenia okrętów Jej Królewskiej Mości. Kosztował małą fortunę i był zbudowanym na zamówienie samodzielnym modułem umożliwiającym przeżycie wykonanym dla treecata. Miał własne źródło zasilania i tlenu i posiadał standardowy autonadajnik sygnału ratunkowego, w jakie wyposażano skafandry próżniowe i automatyczne, samozatrzaskowe drzwi, których nie można było otworzyć od wewnątrz. Poza bezpośrednim trafieniem był w stanie wytrzymać praktycznie wszystko, poczynając od dehermetyzacji kabiny. Nimitz wskoczył do środka, Honor zamknęła drzwi, sprawdziła szczelność pojemnika i z hełmem pod pachą wybiegła z kabiny, kierując się ku windzie.
Alarm przestał wyć, gdy znajdowała w windzie, toteż zmusiła się do szybkiego przejścia przez mostek, jako że bieg był już niewskazany. Wszystkie stanowiska miały pełną obsadę, a stłumiony pomruk w tle jednogłośnie meldował gotowość bojową, co potwierdzały zmiany barw z żółtej na czerwoną na planie okrętu widocznym na jednym z ekranów. McKeon stał obok fotela kapitańskiego z rękoma za plecami i kamienną twarzą, ale i kroplami potu u nasady włosów nad czołem, co świadczyło, że był szybszy jedynie o sekundy. Skinęła mu głową i usiadła, wieszając hełm na specjalnym wysięgniku. Ekrany i klawiatury wysunęły się ze schowków i rozwinęły wokół fotela, otaczając Honor rzeką informacji i czekając na decyzje, ale najpierw spojrzała na McKeona.
— Status? — spytała zwięźle.
— Wszystkie stanowiska obsadzone, Ma’am. Za dziesięć minut powinniśmy być zdolni do ruchu. Sirius porusza się od sześciu minut i ośmiu sekund z przyspieszeniem czterysta dziesięć g.
Przerwał, a Honor zacisnęła zęby — jak na okręt było to niewielkie przyspieszenie, jak na statek nieosiągalne. Jedynie bowiem napęd wojskowego typu pozwalał na osiąganie tej wielkości przyspieszeń, a jedynie wojskowego typu kompensatory bezwładnościowe umożliwiały załodze ich przeżycie.
— Kurier? — zapytała ostro.
— Zaczął ładowanie ekranów zaraz po nas, Ma’am.
— Doskonale — mruknęła i spytała głośniej: — Panie Webster, mamy połączenie z rezydencją gubernatora?
— Mamy, ma’am.
— Proszę przełączyć na mój ekran — poleciła i na ekranie łączności fotela pojawiła się blada twarz Matsuko, nim zdążyła się odezwać, Honor uniosła dłoń i powiedziała: — Przepraszam, ale mamy niewiele czasu. Sądzę, że wiem, o co chodzi. Czy miała pani jakieś dalsze wiadomości od patrolu?
Dama Estelle potrząsnęła przecząco głową i twarz Honor stężała jeszcze bardziej.
— Doskonale. Zaraz wysyłam Marines. — Spojrzała wymownie na McKeona, który zajął się rozkazami. — Poza tym obawiam się, że niewiele mogę dla pani zrobić. Na dodatek, jeśli się nie mylę, wkrótce będziemy mieli dość własnych problemów.
— Rozumiem, ale jest coś, o czym powinnaś wiedzieć, nim podejmiesz jakiekolwiek działanie. Przechwyciliśmy transmisję z rejonu, w którym przymusowo lądował patrol. Było to w kilka minut po utracie łączności z porucznik Malcolm, a wiadomość była kodowana. Właśnie udało się nam złamać szyfr, co prawda nadawca nie ujawnił swojej tożsamości, a mówiąc o rozmówcy użył kryptonimu, ale parę minut później Sirius otrzymał z konsulatu Haven wiadomość i opuścił orbitę, tak że nie ma wątpliwości, do kogo adresowana była transmisja.
— A jaka była jej treść?
Zamiast odpowiedzi Estelle Matsuko odtworzyła wiadomość i w głośniku rozległ się zdenerwowany męski głos:
— „Odyseusz”! „Odyseusz” się zaczął, żeby to najjaśniejsza cholera! Pierdolony szaman dostał świra do reszty! Wyłażą z jaskiń i nie jestem w stanie ich powstrzymać! Naćpali się do oporu i zaczęli, kurwa, powstanie!”
W tle słychać było ryk tysięcy gardeł i odgłosy odległej strzelaniny, które umilkły, gdy Matsuko wyłączyła nagranie.
— Dziękuję — powiedziała beznamiętnie Honor. — Teraz rzeczywiście wszystko rozumiem. Powodzenia.
Przerwała połączenie i pochyliła się nad ekranem manewrowym, ignorując McKeona. Przywołała z pamięci komputera obraz przedstawiający orbity parkingowe, dokonała błyskawicznych obliczeń kursu, a raczej paru kursów, i przyjrzała się wynikowi. Manewr był ryzykowny, lecz powinien się udać, zwłaszcza że na orbitach pozostało niewiele statków. A jeśli się uda…
— Ile zostało czasu do pełnej sprawności napędu? — spytała, nie podnosząc głowy.
— Cztery minuty dwadzieścia sekund, ma’am. Skinęła głową, dodała podany czas do symulacji i zegar na jej ekranie zaczął odliczanie.
— Dziękuję, komandorze. Marines wystartowali?
— Tak, ma’am. Razem z komandor Suchon. Porucznik Montoya zameldował się na pokładzie godzinę temu.
Tym razem uniosła głowę i uśmiechnęła się z nieudawaną wesołością. Uśmiech szybko jednak zniknął, gdy ponownie pochyliła się nad ekranem.
— Będziemy ścigać Siriusa, panie McKeon — oświadczyła. — Musimy go powstrzymać przed opuszczeniem systemu. Jaki jest jego aktualny kurs?
— Od paru minut stały, ma’am: 2-7-4 na 0-9-3, licząc od gwiazdy układu — zameldowała porucznik Brigham.
— Dokąd on prowadzi, Mercedes?
— Do nadprzestrzeni. Około jedną minutę świetlną przed falą Tellermana, ma’am — odparła po chwili Brigham i Honor zmełła w ustach przekleństwo: czegoś takiego właśnie się obawiała.
— Zdolność do ruchu za trzy minuty, ma’am — zameldował McKeon.
— Poruczniku Webster!
— Słucham, ma’am?
— Proszę przygotować się do nagrania wiadomości do porucznika Venizelosa w kontroli lotów terminalu Basilisk. Sygnał ma zostać natychmiast przesłany do sztabu floty. Kanał zabezpieczony, wiadomość nie kodowana, Priorytet Pierwszy.
Widać było, że Webster przełknął ślinę, ale odpowiedział opanowanym głosem:
— Aye, aye, ma’am. Jestem gotów do nagrywania.
— „Poruczniku Venizelos, nakaże pan pierwszej jednostce zarejestrowanej w Królestwie Manticore, jaka będzie dokonywała tranzytu do systemu Manticore, by przekazała jak najszybciej następujący meldunek do kwatery głównej Królewskiej Marynarki. Wiadomość brzmi: Kod identyfikacyjny: Lima-Mike-Echo 9-7-1. Przypadek Zulu. Powtarzam: Zulu. Koniec wiadomości”. To wszystko, panie Webster. Może pan nadawać.
McKeon wciągnął ze świstem powietrze. Webster przez chwilę milczał, następnie wdusił klawisz na pulpicie i zameldował nienaturalnie spokojnym głosem:
— Aye, aye, ma’am. Przypadek Zulu nadany, ma’am.
— Dziękuję, panie Webster.
Honor miała ochotę opaść w wygodne, dopasowane do jej ciała oparcie fotela, ale nie miała czasu. Wiadomość, jaką właśnie wysłał z jej polecenia Webster, nigdy nie była wysyłana w trakcie ćwiczeń, nawet jeśli były to jak najbardziej realistyczne manewry floty. Przypadek Zulu miał bowiem bezwzględny priorytet i tylko jedno jedyne znaczenie: „Groźba inwazji”.
— Ma’am, jest pani pewna, że…? — zaczął McKeon, ale powstrzymała go gestem.
— Ile czasu do startu, Pierwszy?
— Czterdzieści trzy sekundy, ma’am.
— Dziękuję. — Wprowadziła nowy czas do obliczeń, podświadomie prawie zauważając, że Dominica Santos bije własne rekordy, a gdy nowe wektory pojawiły się na ekranie, powiedziała cicho lecz wyraźnie: — Sternik?
— Aye, aye, ma’am? — Bosmanmat Killian nawet nie drgnął, podobnie jak i jego głos.
— Proszę wziąć kurs 3-5-7 na 1-7-1 i na moją komendę dać trzysta g przez dziesięć sekund, a potem przejść na kurs 2-7-4 na 0-9-3 i pełną szybkość.
Na mostku zapanowała pełna osłupienia cisza, głębsza niż ta sprzed parudziesięciu sekund wywołana wieścią o inwazji. A potem bosmanmat Killian odwrócił głowę i spojrzał na nią przez ramię.
— Ma’am, ten kurs…
— Wiem dokładnie, gdzie się dzięki niemu znajdziemy — przerwała mu ostro.
— Ma’am. — Tym razem Brigham odezwała się niezwykle oficjalnie. — Przepisy wymagają, bym zwróciła pani uwagę, że lecąc tym kursem, naruszymy zasady ruchu wokółplanetarnego.
— Starszy macie Braun, proszę zanotować w dzienniku pokładowym ostrzeżenie żaglomistrz Brigham oraz informację, że biorę pełną odpowiedzialność za ten manewr. — Honor nawet nie spojrzała na Brigham.
— Aye, aye, ma’am. — Głos Brauna był całkowicie wyprany z emocji, ale mina wskazywała, że spodziewa się, iż lada chwila kapitan zacznie bełkotać, ślinić się i przejawiać inne zachowania typowe dla nagłego zidiocenia.
— Napęd w pełni sprawny, ekran na miejscu, ma’am — zameldował McKeon.
— Kurs wzięty, panie Killian? — spytała Honor, nie odrywając oczu od ekranu manewrowego i odliczającego na nim ostatnie sekundy zegara.
— Aye, aye, ma’am. 3-5-7 na 1-7-1, przyspieszenie 300 g przez dziesięć sekund i zmiana kursu na 2-7-4 na 0-9-3.
— Dziękuję. — Poczuła, jak McKeon spręża się, ale nie miała teraz czasu się tym zajmować. — Status jednostki kurierskiej?
— Trzydzieści sześć sekund do możliwości ruchu, ma’am — zameldował nieśmiało Cardones.
— Doskonale. — Odczekała, aż na wyświetlaczu pojawi się zero, i rozkazała: — Sternik, wykonać!
— Aye, aye — odmeldował sternik prawie nabożnie i HMS Fearless runął przed siebie i w dół z przyspieszeniem dwóch tysięcy dziewięciuset metrów na sekundę.
Honor zacisnęła dłonie na poręczach fotela i nawet nie mrugnęła okiem, obserwując, jak jej okręt gna prosto w serce orbitalnego ruchu wokół Medusy. Kurs wzięła na oko, nie obliczając go zbyt dokładnie, i przede wszystkim nie sprawdzając wyliczeń, bo nie było na to czasu, ale jej umysł nadal pracował na najwyższych obrotach. Wiedziała, że kurs jest prawidłowy, toteż spokojnie obserwowała, jak rośnie prędkość okrętu — o trzy kilometry na sekundę.
Jednostka kurierska Haven rosła na ekranie wizualnym — jej węzły napędowe zaczynały świecić, ale jeszcze nie osiągnęły pełnej sprawności. Za to z dysz manewrowych wystrzeliły strumienie gazu, gdy jej kapitan gorączkowo próbował uniknąć szarży HMS Fearless. Silniki manewrowe były jednak o wiele za słabe, by zdążył na czas uciec przed lekkim krążownikiem spadającym nań niczym sokół.
Na mostku dało się słyszeć zbiorowe westchnienie, gdy obecni przygotowywali się na nieuchronne zderzenie, które oznaczało koniec obu jednostek. Jedynie Honor z kamienną twarzą obserwowała, jak pole napędowe HMS Fearless przecięło przestrzeń o mniej niż dwa kilometry od kuriera, czyli wewnątrz jego budującego się właśnie ekranu. Z rufy jednostki kurierskiej posypały się śmieci i wykwitł obłok gazów, gdy sprawny i potężniejszy ekran krążownika wywołał eksplozję jej rufowego pierścienia napędowego. W następnej sekundzie kurier zniknął z ekranów, gdy Fearless wykonał zwariowany zwrot, biorąc nowy kurs, i zaczął oddalać się od planety z przyspieszeniem pięciuset dwudziestu g.
— O Boże! — jęknął ktoś na mostku, gdy przemknęli w odległości mniejszej niż dziesięć kilometrów od ważącego cztery i pół miliona ton frachtowca.
Honor nawet nie odwróciła głowy — ledwie wzięli nowy kurs, poszukała wzrokiem czerwonej plamki oznaczającej uciekającego Siriusa.
— Ma’am? — spytał wstrząśnięty Webster.
— Tak, Samuelu? — odparła odruchowo.
— Mam połączenie z jednostką kurierską, ma’am. Chyba są zdenerwowani…
— Ja myślę. — Honor ocknęła się i niespodziewanie uśmiechnęła. — Przełącz proszę na mój ekran.
— Tak jest, ma’am.
Na ekranie pojawił się młodziutki oficer w zielono-szarym mundurze Ludowej Marynarki Haven z dystynkcjami porucznika. Jego twarz mieniła się dziwnymi barwami — czerwoną ze złości i białą z przerażenia.
— Kapitan Harrington, składam oficjalny protest w związku z pani wariackim i łamiącym wszelkie przepisy przelotem! — krzyknął, ledwie dostrzegł na swym ekranie twarz Honor. — Prawie zniszczyła pani mój okręt! Nasz cały rufo…
— Przepraszam, kapitanie — przerwała mu słodko. — Obawiam się, że nie patrzyłam, gdzie lecę.
— Nie patrzyła… co?! — porucznik zacharczał, zgrzytnął zębami i warknął: — Domagam się, by pani natychmiast zawróciła i pomogła mojej załodze w naprawie szkód, które pani wyrządziła!
— Z przykrością muszę pana poinformować, że jest to niemożliwe.
— Zgodnie z międzyplanetarną konwencją z… — zaczął, ale ponownie przerwała mu słodkim tonem, nadal mile się uśmiechając.
— Rozumiem, że teoretycznie rzecz biorąc, powinnam tak postąpić, kapitanie, ale jestem trochę za bardzo zajęta. Nie mam jednak wątpliwości, że urzędująca gubernator Jej Królewskiej Mości będzie w stanie udzielić panu wszelkiej potrzebnej pomocy. Do widzenia, kapitanie.
I wyłączyła porucznika w połowie protestu.
— Ale ze mnie niezdara, żeby tak lecieć na oślep, no nie? — spytała retorycznie, opadając na oparcie fotela.
Obsada mostka przyglądała się jej z osłupieniem, dopiero po paru sekundach zastąpionym wybuchem pełnego ulgi śmiechu. Honor także się uśmiechnęła. I natychmiast spoważniała, widząc McKeona, w którego minie i oczach nie było śladu wesołości.
— Zatrzymała pani jednostkę kurierską — powiedział cicho, korzystając z hałasu zrobionego przez pozostałych. — A co z frachtowcem?
— Również go zatrzymam. W każdy możliwy sposób.
— Ale dlaczego?! Powiedziała pani, że rozumie, co się dzieje, ale ja nadal nie mam zielonego pojęcia, ma’am.
— Odlot Siriusa był ostatnim fragmentem brakującym do pełnego obrazu — powiedziała tak cicho, że musiał się pochylić, by ją usłyszeć. — Widzi pan, ja wiedziałam, dokąd on leci.
— Co?! — wymknęło się McKeonowi głośniej niż zamierzał i kilku bliżej siedzących odwróciło się ku niemu.
Natychmiast zresztą odwrócili się znowu — tym razem do swoich konsolet — pod lodowatym spojrzeniem szarych oczu pierwszego oficera. Dopiero gdy to nastąpiło, McKeon spojrzał pytająco na Honor.
— Gdzieś w pobliżu, podejrzewam, że zaledwie o parę godzin lotu w nadprzestrzeni, jest eskadra Ludowej Marynarki. Albo i cała wydzielona grupa uderzeniowa. Sirius leci na uzgodnione miejsce spotkania z nimi.
McKeon pobladł i wytrzeszczył oczy.
— To jedyne sensowne rozwiązanie. Narkotyki i broń miały wywołać powstanie tubylców skierowane przeciw enklawom, czyli przeciw ludziom. Miało być całkowitym zaskoczeniem i zaowocować masakrą, w której, jak pan słusznie zauważył, zginęliby także faktorzy republikańscy z północnych enklaw. Założę się, że Sirius oficjalnie jest przydzielony do jednej z nich — dodała z twardym błyskiem w oczach. — To by idealnie wręcz pasowało do reszty, nieprawdaż?
— W jaki sposób, ma’am? — McKeon nadal nic nie rozumiał i nie ukrywał tego.
— Próbują coup de main, by zdobyć planetę. Kapitan Siriusa „ucieka w popłochu” przed masakrą, będącą wynikiem powstania tubylców. Po drodze napotyka ichnie okręty odbywające w okolicy „rutynowe ćwiczenia”. Naturalnie opowiada o wszystkim dowódcy eskadry, a ten pod wrażeniem mrożących krew w żyłach opisów spieszy z pomocą obleganym ludziom, pragnąc uratować jak najwięcej istnień ludzkich, nieważne skąd pochodzących. Wysadza desant, tłumi powstanie, a zaraz potem ogłasza Medusę i system Basilisk własnością Haven, ponieważ Manticore właśnie udowodniło swą całkowitą niezdolność do utrzymania porządku i bezpieczeństwa na planecie, a więc lada chwila podobna sytuacja może wystąpić na terminalu.
— Obłęd! — McKeon zachowywał się jak ktoś próbujący przekonać samego siebie, a nie kwestionujący usłyszane właśnie uzasadnienie. — Przecież wiedzą, że im na to nie pozwolimy!
— Naprawdę?
— Muszą zdawać sobie z tego sprawę! Cała Home Fleet jest o jeden tranzyt stąd!
— Mogą być przekonani, że im się uda — zripostowała spokojnie, choć wcale tego spokoju nie czuła. — W parlamencie cały czas istnieje silny ruch przeciwny przyłączeniu systemu. Mogą sądzić, że odpowiednia ilość trupów i krwi połączona z ich obecnością da w końcu temu ruchowi wystarczającą siłę, by anulować Akt.
— Mowy nie ma! — warknął McKeon. — W życiu!
— Prawdopodobnie w tej kwestii się mylą, ale nie zapominajmy, że patrzą na całą sytuację z zewnątrz. Mogą nie zdawać sobie sprawy, jak nikła jest ta szansa, a być może doszli do wniosku, że i tak postawią nas przed faktem dokonanym, niezależnie od reakcji ksenofobów w parlamencie. Gdyby wszystko poszło tak, jak sobie zaplanowali, zakładając naturalnie, że się nie pomyliłam w kwestii ich ostatecznego celu, nie mielibyśmy żadnych podstaw podejrzewać, że są w sprawę wmieszani. Fearless byłby zbyt zajęty powstaniem na powierzchni: wysyłaniem pomocy i przyjmowaniem uchodźców, i najprawdopodobniej w ogóle nie zwrócilibyśmy uwagi na odlot Siriusa. Gdyby nawet, to przy wyłączonym napędzie nie mielibyśmy cienia szansy, by go dogonić. W obu przypadkach nie podejrzewalibyśmy prawdziwego celu jego lotu, toteż pojawienie się okrętów Haven byłoby dla nas kompletnym zaskoczeniem. A wtedy znaleźliby się w systemie planetarnym, zanim Home Fleet w ogóle zaczęłaby reagować, — Przerwała i zajęła się obliczeniami z szybkością i precyzją, które zaskoczyły McKeona, a gdy na ekranie manewrowym wyświetlił się wynik, wskazała go palcem i ciągnęła dalej: — Proszę spojrzeć: gdyby wyszli z nadprzestrzeni na granicy wektora, po którym obecnie porusza się Sirius, byliby zaledwie dwanaście minut świetlnych od Medusy. Przy zachowaniu minimum bezpieczeństwa przy wyjściu dotarliby na orbitę po trzech i pół godzinie, nawet przy prędkości superdreadnaughta. Od terminalu byliby jedenaście i trzy dziesiąte godzin świetlnych, a więc dolecieliby tam w dwadzieścia osiem godzin czterdzieści pięć minut. Gdybyśmy o niczym nie wiedzieli do momentu ich wyjścia z nadświetlnej, mieliby dość czasu na przygotowanie się na przyjęcie innych okrętów, zanim te zaczęłyby tranzyt.
— To byłoby wypowiedzenie wojny! — zaprotestował McKeon, blednąc.
— Może. Ale tylko wówczas, gdybyśmy wiedzieli, kto wywołał powstanie na planecie, a zrobili, co mogli, byśmy byli przekonani, że to nasi rodzimi kryminaliści. Analogicznie, zajęcie terminalu byłoby wypowiedzeniem wojny tylko wówczas, gdybyśmy spróbowali tranzytu i zostali ostrzelani. Jeśli dobrze domyśliłam się ich planów, to w nadprzestrzeni nie czekają duże siły. Gdyby naprawdę byli gotowi do wojny, nie potrzebowaliby pretekstu; po prostu przylecieliby tu, zniszczyli każdy nasz napotkany w systemie okręt i siedli na terminalu. Jeżeli jest to, jak podejrzewam, eskadra czy zespół uderzeniowy, to możemy ich stąd wykopać, nawet jeśli będą nas oczekiwać. Home Fleet poniesie poważne straty, ale oni stracą dosłownie wszystkie okręty, jakie tu będą, i muszą sobie z tego zdawać sprawę.
— W takim razie co oni myślą, że robią? — spytał średnio gramatycznie.
— Uważam, że mają nadzieję — odparła Honor cicho — na to, że nie będziemy ryzykowali konfrontacji i walki, wiedząc, że poniesiemy spore straty. Że zaczniemy negocjować i odkryjemy, że nasze społeczeństwo nie ma ochoty ginąć, by odzyskać system, którego część i tak nie chciała przyłączyć w pierwszym rzędzie. I jeżeli tak jest w istocie, na pewno użyją stosunkowo niewielkich sił; Rząd zawsze może się odciąć od poczynań dowódcy eskadry, twierdząc, że dał się on ponieść zrozumiałej trosce o ludzi masakrowanych na planecie i że przekroczył swoje uprawnienia. W ten sposób mogą wycofać się z twarzą, zwłaszcza jeśli nikt nie będzie wiedział, że to oni wywołali Meduzjańską Masakrę. Jeśli się spokojnie zastanowić, to tak właśnie musi być: wydarzenia na planecie to pretekst, bo władza tylko nad planetą niczego nikomu nie daje. Posiadanie drugiego terminalu Manticore Junction daje i to bardzo wiele. Nawet gdyby istniała tylko jedna szansa na pięćdziesiąt, czy z ich punktu widzenia nie byłoby to warte ryzyka? Jak sądzisz, Alistair?
— Byłoby. — Tym razem w głosie McKeona nie było śladu wahania.
— Pamiętaj, że mogę się mylić tak co do sił, jakie przeznaczyli do tej operacji, jak i do ich woli walki — uprzedziła Honor. — Ich flota jest większa od naszej i mogą sobie pozwolić na stratę w pierwszym starciu eskadry czy nawet dwóch liniowych, jeśli zadadzą one większe straty naszej flocie. I tak to będzie wyścig, by dotrzeć tu z Manticore przed nimi, nawet przy haśle Zulu. Wiadomość dotrze do sztabu floty za trzynaście i pół godziny, a Sirius będzie w nadprzestrzeni za dwie godziny pięćdziesiąt minut, powiedzmy, że trzy dla prostszego rachunku. Do miejsca spotkania dotrze w dwie do trzech godzin, bliżej byłoby ryzykowne, dalej bez sensu traciliby czas. Zakładając przyspieszenie osiągalne dla superdreadnaughtów, dotrą tu za dwanaście godzin, a na terminal za czterdzieści jeden, co pozostawia naszej marynarce dwadzieścia siedem i pół godziny na podjęcie akcji i dotarcie tutaj. Zakładając, że admirał Webster zareaguje natychmiast i wyśle to, co ma na orbicie Manticore, zostawiając jedynie niezbędną rezerwę dla osłony systemu, i nie nastąpi żadna zwłoka, zajmie im to…
Przerwała, biorąc się za obliczenia, ale McKeon był szybszy.
— Trzydzieści cztery godziny dla superdreadnaughta i trzydzieści, jeśli nie wyślą większych jednostek niż krążowniki liniowe, co byłoby niezbyt rozsądne — wycedził przez zaciśnięte zęby.
— Właśnie — przytaknęła. — Jeżeli będą gotowi by walczyć, mają ponad trzy godziny, by zaminować terminal, zająć dogodną pozycję i zgrać plan ostrzału, zanim Home Fleet zdąży przybyć. Co z kolei oznacza, że jedynym pewnym sposobem uniknięcia poważnej bitwy, a być może i wojny, jest powstrzymanie Siriusa przed osiągnięciem ustalonego punktu spotkania.
— Jak pani zamierza go powstrzymać, ma’am?
— Jesteśmy nadal w przestrzeni Królestwa Manticore, a to, co dzieje się na Medusie, bezsprzecznie można nazwać „nagłym zagrożeniem”. W tych warunkach mam prawo nakazać każdej jednostce, by zatrzymała się do kontroli.
— Wie pani, że Haven nie akceptuje naszej interpretacji prawa międzynarodowego, ma’am?
Honor bez słowa skinęła potakująco głową, choć McKeon nie do końca miał rację. Od stuleci Haven twierdziło, że prawo do kontroli oznaczało wyłącznie prawo do wypytania kapitana statku, jeżeli nie zamierzał on lub nie miał fizycznego kontaktu z powierzchnią jakiejkolwiek planety, księżyca czy asteroidy w systemie, w którym miał zostać skontrolowany. Od dawna, czyli od rozpoczęcia podbojów, dotyczyło to jedynie postępowania wobec statków Republiki Haven na obcym terenie, bowiem we własnej przestrzeni bardzo szybko Republika przyjęła interpretację akceptowaną przez resztę galaktyki. Mianowicie, iż prawo do kontroli oznacza fizyczne zatrzymanie i przeszukanie podejrzanego statku czy okrętu w przestrzeni kontrolującego, niezależnie od zamierzeń czy ostatnich poczynań kontrolowanej jednostki. Nie ulegało kwestii, że Haven będzie zmuszone do zmiany stanowiska, ponieważ niezgodność teorii z praktyką wysoce irytowała resztę galaktyki. Co ważniejsze, irytowała również Ligę Solarną, która dysponowała rozmaitymi środkami nacisku bez uciekania się do wojny, a równie skutecznymi co ona. Na razie jednak nie zmienili stanowiska, co oznaczało, że kapitan Siriusa mógł odmówić zatrzymania się na wezwanie.
— Jeśli nie zatrzyma się dobrowolnie, użyję siły — powiedziała spokojnie i rzeczowo. — Skoro Haven może zaprzeczyć i odciąć się od poczynań admirała czy wiceadmirała, Jej Królewska Mość może zrobić to samo w stosunku do poczynań komandora.
McKeon przyglądał się jej długą chwilę w milczeniu, nim skinął głową. Wolał nie wspominać o tym, o czym wiedzieli oboje — oficer flagowy mógł przetrwać podobne oficjalne zaprzeczenie, komandor zaś nie. Jeśli Honor ostrzela Siriusa i sprowokuje międzyplanetarny incydent, nie pozostawiając Królowej wyboru, to jej kariera będzie skończona.
Nie mając nic rozsądnego do powiedzenia, odwrócił się bez słowa i skierował ku swemu stanowisku. Niespodziewanie stanął, postał może sekundę i wrócił.
— Kapitan Harrington — powiedział formalnie. — Zgadzam się całkowicie z pani oceną sytuacji i wnioskami. Za pozwoleniem, chciałbym wpisać tę zgodę do dziennika pokładowego.
Honor spojrzała na niego osłupiała. McKeon sam ledwie wierzył w to, co powiedział, gdyż oznaczało to oficjalne poparcie każdej akcji, jaką Honor podjęłaby w oparciu o te wnioski. A to z kolei oznaczało współodpowiedzialność za nie tak na dobre, jak i na złe. Wydało mu się to dziwnie nieistotne w chwili, w której spojrzał jej w oczy — pierwszy raz, odkąd Honor Harrington postawiła stopę na pokładzie krążownika, Alistair McKeon zobaczył w jej oczach pełną i bezwarunkową aprobatę.
A potem delikatnie potrząsnęła głową.
— Nie, komandorze McKeon. Ponoszę pełną odpowiedzialność za losy okrętu i swoje postępowanie. Ale dziękuję panu — powiedziała miękko i wyciągnęła ku niemu prawą dłoń. — Naprawdę bardzo ci dziękuję.
Alistair McKeon bez słowa uścisnął jej dłoń.