Widząc otwierające się drzwi gabinetu, Denver Summervale uniósł głowę znad ekranu z miną, od której stojącej w drzwiach kobiecie ciarki przeszły po plecach. Był niebezpieczny i miał na koncie wystarczającą ilość trupów, by to udowodnić, a wszyscy wiedzieli, że nie znosił, gdy mu przeszkadzano. Mimo to nie cofnęła się — nie miała zresztą wyboru. Ponieważ zajmował się rachunkami, grymas bardziej dotyczył znienawidzonego zajęcia niż jej wtargnięcie.
— Czego? — warknął lodowato; groźbę podkreślał jeszcze arystokratyczny akcent.
— Szef jest na linii i chce z tobą rozmawiać. Twarz Summervale’a wygładziła się w maskę, nim zdążył wstać, dziękując za wiadomość krótkim ruchem głowy. Kobieta cofnęła się na korytarz, gdzie minął ją z równie zwięzłym i jak zwykle nienagannym przepraszającym gestem, obserwowała, jak z kocią gracją kieruje się do pokoju łączności. Ponownie poczuła zimny dreszcz na plecach — w mężczyźnie było coś gadziego, co podkreślała dodatkowo jego instynktowna uprzejmość i akcent z wyższych sfer. Przypominał stary rodowy miecz — elegancki, ostry i śmiertelnie niebezpieczny. Znała wielu wyjętych spod prawa, ale żaden nie był aż tak groźny i nie wzbudzał w niej takiego lęku. Z niechęcią, ale zmuszona była sama to przed sobą przyznać. Gdy zamknęły się za nim drzwi, otrząsnęła się, założyła maskę przeciwpyłową i weszła do laboratorium, wracając do obowiązków.
Summervale spojrzał na twarz na ekranie i grzecznym acz zdecydowanym ruchem wyprosił z pokoju operatora, który wyszedł bez słowa. Następnie siadł w opuszczonym przez niego fotelu i odruchowo sprawdził, czy linia jest kodowana. Dopiero wtedy spojrzał na rozmówcę i spytał bez wstępów:
— O co chodzi?
— Możemy mieć problem — akcent z planety Sphinx był aż nadto poprawny, zupełnie jak w teatrze, gdy powinien maskować inny, co Summervale’owi nie przeszkadzało: był dobrze opłacany, a jeśli płacący chciał się dodatkowo zabezpieczyć, jego sprawa.
— Jaki problem?
— Agencja zauważyła różnicę w produkcie — odparł ostrożnie rozmówca.
— Jak?
— Nie jesteśmy całkiem pewni, ale prawdopodobnie jest to efekt uboczny działań Harrington. Zwolniła z dotychczasowych zajęć sporo sił Agencji, więc zwiększyli zasięg patroli.
Na dźwięk nazwiska „Harrington” oczy Summervale’a błysnęły, a przez zaciśnięte usta przewinął się grymas. Nigdy nie spotkał pani komandor, ale nienawidził jej serdecznie — reprezentowała zbyt wiele rzeczy z jego własnej przeszłości. Był jednak zawodowcem i dawno oduczył się działania pod wpływem emocji.
— Ile wiedzą? — spytał zwięźle.
— Nie jesteśmy pewni, ale przeanalizowali to, co zdobyli, a są duże szanse, że analiza wykazała, iż towar nie jest tubylczej produkcji. Dowiedziałem się też, że Harrington wycofała jedną z pinas z kontrolowania ładunków.
— Żeby przeskanować powierzchnię z orbity — dokończył Summervale.
— Prawdopodobnie.
— Nie prawdopodobnie, tylko na pewno. Mówiłem, że ryzykowne jest produkowanie tak czystego produktu.
— Stiity wolą dobrze oczyszczony.
— Pieprzyć ich — głos Summervale’a pozostał uprzejmy, lecz oczy stwardniały. — Kto płaci, ten decyduje, ale jest faktem, że kiedy któryś z nich wypali pełną fajkę naszego towaru, przypomina odbezpieczony granat.
— Nie twoje zmartwienie.
— Może. Choć założę się, że to właśnie zwróciło uwagę Agencji. A wysoka jakość potęgująca działanie jest też dowodem, że nie zrobił go żaden z tutejszych alchemików, co oznacza, że został albo przemycony, albo sporządzony przez ludzi gdzieś na planecie. Jak na ten przykład tutaj — mężczyzna na ekranie chciał coś powiedzieć, lecz Summervale uniósł uprzejmie dłoń, wymuszając milczenie, i dodał: — Dobra, nie zmienimy tego, co się stało. Co mam zrobić?
— Wzmocnić ochronę, uważać zwłaszcza na ruch powietrzny. Jeśli prowadzą obserwacje z orbity, nie możemy sobie pozwolić na zwrócenie na siebie uwagi.
— Mogę wstrzymać loty towarowe i zredukować ruch pieszy wokół kompleksu, ale nie jestem w stanie ukryć budynku przed sensorami floty. Nasz przekaźnik energetyczny będzie zwracał uwagę jak trzeźwy na weselu, a kiedy się nim zainteresują, wykryją, że mimo tarcz wycieka stamtąd mnóstwo energii; namierzą nas z dokładnością do dziesięciu metrów. Obaj to wiemy. — Zdecydował się nie dodawać, że od początku sprzeciwiał się przekaźnikowi, jako że dodatkowa strata czasu i pracy koniecznej na wkopanie kabla przesyłowego była minimalna przy już poniesionych kosztach, a bardzo zwiększyłaby bezpieczeństwo całej operacji.
Został przegłosowany i choć nie zamierzał pozwolić, by obarczono go pełną odpowiedzialnością za to zaniedbanie, uznał, że chwilowo nie ma sensu przypominać o tym przełożonemu.
— Zdajemy sobie z tego sprawę, ale nie podejrzewaliśmy, że kiedykolwiek będziemy mieli do czynienia z sensorami floty. — Było to najbardziej zbliżone do przeprosin wyznanie, na jakie mógł zdobyć się kierujący akcją. — Skoro tak się stało, nie spodziewamy się cudów, ale pamiętaj, że mamy swoich ludzi w Agencji. Nie na tyle wysoko, by mogli założyć podsłuch w biurze Matsuko czy w jej systemie łączności osobistej, lecz wystarczająco, by uprzedzić nas, jeśli zaczną się przygotowania do większej akcji przeciwko nam. Spróbujemy znaleźć kogoś wewnątrz kanałów informacyjnych Harrington i monitorować poczynania jej zwiadu, ale nawet jeśli się nie uda, zdołamy ostrzec cię co najmniej sześć do siedmiu godzin przed wyruszeniem ekspedycji.
Summervale powoli skinął głową, rozważając alternatywy — sześć godzin było aż nadto, by wszyscy zdążyli zniknąć, ale na ewakuację sprzętu potrzebował co najmniej dobę. A dochodziła do tego jeszcze księgowość, na której skrupulatne prowadzenie nalegał mocodawca. Trudno było mieć o to pretensje. Chciał wiedzieć, co dzieje się z jego towarem. Doprowadziłoby to Estelle Matsuko do furii, a na dodatek uniemożliwiało komukolwiek z pracowników kradzież i handel z tubylcami na własną rękę. Natomiast trzymanie wszystkich wydruków jako zabezpieczenia było głupotą — zwiększało niepomiernie ryzyko, dając w zamian niewiele korzyści. W tej kwestii także go nie posłuchano. Jedyne co mógł zrobić, to dopilnować, by jego nazwisko tam nie figurowało.
— Co ze sprzętem? — spytał po chwili.
— Zabierz, jeśli zdążysz, jeśli nie… — Rozmówca wzruszył ramionami. — To tylko sprzęt, możemy go bez trudu zastąpić nowym.
— Rozumiem. — Summervale przez chwilę bębnił po konsolecie palcami, po czym również wzruszył ramionami. — Coś jeszcze?
— Nie. Odezwę się, jeśli coś się zmieni.
— Rozumiem — powtórzył Summervale, zakończył transmisję i przez kilka długich minut siedział nieruchomo, wpatrując się w pusty ekran.
W całej tej operacji było kilka spraw, których do końca nie zdołał zrozumieć — całkowite lekceważenie strat związanych z utratą kompletnego laboratorium, jakie właśnie wykazał jego szef, było kolejną tego typu zagadką. Fakt, że urządzenia nie były kosztowne, gdyż proces był stosunkowo prosty, natomiast umieszczenie ich na powierzchni niezauważenie stanowiło poważną operację. Jeżeli stracą laboratorium, będą musieli przerwać produkcję do czasu uruchomienia nowego, a to automatycznie oznaczało zwiększenie ryzyka, jako że trudniej wykryć zamaskowane laboratorium na powierzchni niż nowe w trakcie instalowania. Zwłaszcza że tak flota, jak i Agencja będą przygotowane na próbę przeniknięcia na planetę i to na tak dużą skalę. Tylko czy aby na pewno.
Zaczął spacerować po niewielkim pomieszczeniu i nagle zamarł z uniesionymi brwiami. A gdyby zapasowe laboratorium już znajdowało się na planecie? Nie dość, że było to logiczne, to wyjaśniałoby pewne zagadkowe kwestie. Jak na przykład to, dlaczego tak sprawna organizacja marnowała czas i pieniądze, by sprzedawać mekohę bandzie prymitywnych tubylców. W to, że Medusa kryje jakieś nieznane skarby, którymi tubylcy płacą za narkotyk, jakoś nigdy nie zdołał uwierzyć, a reszta dostępnych dóbr pochodzących z niej mogła być uzyskana mniejszym kosztem (o ryzyku nie wspominając), w zamian za legalne towary. Z oczywistych powodów nie znał zasad handlu i nigdy nie brał udziału w dystrybucji, jeśli nie liczyć niewielkich ilości przekazywanych lokalnym wodzom i szamanom w zamian za siatkę wartowników i zwiadowców, ale nadal mu to nie pasowało. Kolejna kwestia — zakładając, że skarby są prawdziwe i dostępne jedynie za narkotyki, dlaczego zdecydowali się właśnie na mekohę?
Istniało z pół tuzina innych, równie wśród tubylców popularnych. Może nie osiągnięto by za nie równie korzystnej ceny, ale dałoby się je produkować jeszcze taniej, a żaden nie wywołałby takiego zainteresowania Agencji. Żaden nie był w stanie do tego stopnia wściec pani gubernator i to nie dlatego, że święcie wierzyła w swą misję ochrony tubylców, ale także, a może głównie z tego powodu, iż jedynie kompletny dureń nie przejmowałby się masową dystrybucją substancji mogącej zmienić najspokojniejszego stiita w żądnego krwi maniaka.
To jednak był problem organizacji, nie jego. Poza tym, wszystko co denerwowało gubernatora, Agencję czy Królewską Marynarkę, było warte ryzyka. Gdy doszedł do tego wniosku, podjął dalszą wędrówkę po pokoju i przestał wykrzywiać usta w grymasie odsłaniającym zęby, choć oczy miał mroczne od wspomnień. I to niemiłych wspomnień. Był bowiem czas, że próbowałby problem rozwiązać z drugiej strony — wtedy, gdy urodzony Denver Summervale pełnił obowiązki kapitana Royal Manticoran Marine Corps. Dziś był w swoim żywiole, po stronie, po której winien się znaleźć od samego początku, a nie dopiero gdy Korpus uznał, że popełniono błąd, przyjmując jego przysięgę lata temu. Naprawili tę pomyłkę formalnym dramatem pełnego sądu polowego.
Ponownie grymas wściekłości wykrzywił mu twarz, gdy przypomniał sobie tę chwilę. Szepty na sali, gdy wszedł i zobaczył swą szpadę zwróconą ostrzem ku sobie, leżącą na pokrytym suknem stole, za którym zasiadali starsi oficerowie Korpusu w strojach galowych. Przewodniczący odczytał werdykt z uzasadnieniem i przy wtórze werbli wyprowadzono go na plac apelowy, gdzie czekał jego pułk. Tam ostatni raz wykonał rozkaz — stał na baczność z kamienną twarzą, podczas gdy najmłodszy stażem żołnierz z jego własnego batalionu odrywał mu guziki, dystynkcje i ordery z galowego, zielono-czarnego munduru przy wtórze powolnego, ponurego werbla. Pamiętał wyraz twarzy pułkownika, gdy epolety zachrzęściły pod obcasem podkutego buta, i metaliczny trzask łamiącego się w jego dłoniach ostrza archaicznej ceremonialnej szpady. Pamiętał wszystko; mimo wściekłości i nienawiści wiedział, że to oni mieli rację, bowiem to oni byli owcami, a on wilkiem, który robił z nimi, co chciał.
Opadł na fotel przed konsolą łączności, nadal groźnie szczerząc zęby. Jego świątobliwy, szlachetny i durny ojciec też tam był. Ojciec zadowalający się resztkami sławy rodowej mimo ubóstwa. Summervale nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ma postępować zgodnie z zasadami przodków, skoro gałąź jego rodu od dawna nie posiadała bogactw czy władzy głównej linii, z której wywodził się książę Cromarty. Na wspomnienie premiera dłonie same zacisnęły mu się w pięści: krew z jego krwi, wówczas był Lordem Skarbnikiem, drugą co do ważności personą w rządzie Jej Królewskiej Mości. I był łaskaw nie kiwnąć palcem, by pomóc swemu kuzynowi Denverowi Summervale’owi. Taki gest zupełnie nie leżał w naturze szlachetnego, uczciwego i praworządnego skurwysyna.
No i dobrze. Sporo satysfakcji w późniejszych dniach sprawiła mu świadomość, że część hańby, jaka go spotkała, musiała też spaść na szlachetnego księcia — wszak byli kuzynami! Cenił także sobie inne wspomnienie — wyraz twarzy ojca, gdy szpada pękła. Całe życie stary pieprzył o odpowiedzialności, obowiązkach i sławnej roli rodu w dziejach Gwiezdnego Królestwa Manticore. Tylko nie wspomniał, że żadna z tych cech nie spłaca długów, a historia nie dała jego linii szacunku i strachu, jaki zyskała „główna” linia rodu. To wszystko sam wywalczył na „polu honorowym”, śmiejąc się w duchu z pretensjonalności i głupoty ich wszystkich.
Otworzył oczy i przyjrzał się swemu odbiciu w ekranie. Ten ranek także doskonale pamiętał — ciszę i wagę pistoletu w dłoni. Sekundantów i poważną minę arbitrów. I bladą twarz przeciwnika oddalonego o trzydzieści metrów porośniętych krótko strzyżoną trawą. To był… Bullard? Nie! Pierwszym był Scott; uczucie, gdy poczuł odrzut broni i zobaczył, jak na białej koszuli Scotta rozkwita czerwień, a zaraz potem przeciwnik pada, było niezapomniane. Otrząsnął się z trudem, mówiąc sobie, że była to tylko transakcja handlowa, i wiedząc, że sam się okłamuje. Fakt, był to interes i pieniądze wręczone przez tajemniczego sponsora wystarczyłyby na spłatę długów (starych długów). Ale prawdziwą nagrodą był dreszcz podniecenia, gdy uświadomił sobie, że to jego kula rozstrzelała arystokratyczne serce przeciwnika. I to właśnie był powód, dla którego tak łatwo przyjął następne zadanie. A potem następne.
I wiele, wiele innych.
A przecież w końcu wygrali ci, których nienawidził z całej duszy. Z prostego powodu: było ich zbyt wielu. Nazwali go „zawodowym rewolwerowcem”, mimo że do pojedynków używano pistoletów. „Zawodowy rewolwerowiec” znaczyło tyle co „płatny zabójca”. I mieli rację — mógł im to przyznać teraz i tutaj. Zabił zbyt wielu; zabijał nawet, gdy sponsorzy chcieli tylko zranienia. Krew miała zbyt słodki smak, a strach zbyt długo uderzał do głowy. I w końcu Korpus miał dosyć. Nie mogli skazać go za morderstwo, ponieważ pojedynki były zgodne z prawem. Ale ciągnął się za nim zbyt długi łańcuch trupów, poczekali więc, aż zastrzeli innego oficera. To, że nie był to pierwszy Marine zabity w pojedynku, nie miało znaczenia, podobnie jak to, że tamten strzelił pierwszy, czy to, że nie mogli udowodnić zwycięzcy, że wziął za to pieniądze. Wszyscy wiedzieli, że tak było, a sąd mógł wykorzystać cały przebieg jego służby i zrobił to: hazard, kobiety, arogancja w stosunku do dowódców rosnąca wraz ze wzrostem reputacji, fałszywe powody, którymi prowokował swoje ofiary do wyzwania go na pojedynek. Wystarczyło, by uznali go za „niegodnego nosić królewski uniform” i wyprowadzili na gorący ranek i upokarzającą ceremonię, po której znienawidził werble.
I doprowadzili tutaj. Tu, gdzie płacono dobrze, ale pieniądze były jedynie częścią i to mniejszą powodów, dla których podjął się tego zadania. Mógł się dzięki temu mścić i mścił się na szlachetnym i świętoszkowatym społeczeństwie, nawet jeśli nie zdawało sobie ono z tego sprawy. Prychnął i wstał — ślicznie: ostrzegano go, że operacja może być niebezpieczna, a bezpieczeństwo laboratorium leżało w jego gestii. Dobrze. Laboratorium, jak usłyszał przed chwilą, to był tylko sprzęt, który można zastąpić. Zapisów księgowych zastąpić się nie da, ale też można je uznać za sprzęt, a w dodatku jest ich stanowczo zbyt dużo. A ewakuację można przeprowadzić na wiele różnych sposobów…
Jeden z nich wywołał pełen zadowolenia uśmiech na jego twarzy. Skoro nie ma możliwości zabrania sprzętu, to go zostawi. I przeprowadzi ewakuację tak, by sprawiła mu osobistą satysfakcję. Uśmiechnął się ostatni raz niczym głodny drapieżnik, przybrał zwyczajowy, czyli obojętny wyraz twarzy i żwawo wyszedł na korytarz. Musiał poczynić stosowne przygotowania, a coś mu mówiło, że nie miał na nie zbyt wiele czasu.