— Żadnej pomocy. Skoro więc na flotę nie mogliśmy liczyć, zrobiliśmy co było można samodzielnie — zakończył major Barney Isvarian, szef sił policyjnych Agencji zwanej w skrócie NPA.
Niewysoki, krępy i muskularny, siedział wyprostowany w wygodnym w sumie fotelu i nawet gdyby Honor nie wiedziała wcześniej, kim był, domyśliłaby się tego po jego zachowaniu. Tylko zawodowi podoficerowie (zwłaszcza Marines) czuli się tak nieswojo, siedząc w obecności kapitana okrętu wojennego. Twarz miał jednak spokojną, a w głosie nie było śladu przepraszającego tonu.
— Rozumiem, majorze — dała znak McGuinessowi, by ponownie napełnił kawą filiżankę gościa, i upiła łyk kakao, obserwując spod oka McKeona.
Pierwszy oficer prawie się nie odzywał, gdy Isvarian wyliczał, jakich obowiązków wobec planety i zarządzającej nią (przynajmniej w teorii) Agencji Marynarka Królewska nie wypełniła. Bez trudu można było zgadnąć, co kryje się za kamienną twarzą. Nie były to miłe uczucia — dominował wśród nich wstyd.
— Dobrze — Honor odstawiła kubek. — Jeśli dobrze rozumiem to, co usłyszałam od pani gubernator i od pana, majorze, najbardziej potrzebujecie pomocy w kontrolowaniu ładunków przeładowywanych na orbicie i dostarczanych na powierzchnię. Zgadza się?
— Tak, ma’am. Robimy co możemy, jak już mówiłem, ale większość moich ludzi nie wie tak naprawdę, czego szukać… a zwłaszcza gdzie szukać. Większość ma za sobą służbę wojskową, ale w niewłaściwych do takiego zadania formacjach.
Honor skinęła potakująco — większość oficerów i agentów NPA stanowili byli żołnierze, policjanci i członkowie Royal Manticoran Marine Corps. Niewielu wywodziło się z Królewskiej Marynarki, a gdyby rzeczona marynarka wykonała swoje zadania, to umiejętności, o których mówili, nie byłyby potrzebne żadnemu z podwładnych damy Estelle.
— Dobrze wiemy, że ten cholerny… przepraszam ma’am… że przemycają towary, ale nie posiadamy wystarczającej wiedzy o promach i przemycie, by temu zaradzić. Na statkach jest jeszcze gorzej.
— Sądzę, że w tej kwestii będziemy w stanie pomóc — obiecała Honor. — Problem w tym, że mam za mało ludzi; jeśli grupy przeszukujące złożone będą z marynarzy, to czy Agencja może dać załogi do obu kutrów?
— Możemy zrobić coś lepszego, ma’am. Dama Estelle jakiś rok temu zdołała znaleźć trzy pinasy, a oprócz nich mamy dwa promy desantowe na liście oficjalnego wyposażenia. Możemy te jednostki oddać do pani dyspozycji z wystarczającą ilością personelu, by uzupełnić braki w załogach czy grupach poszukiwawczych.
— A to, majorze, jest naprawdę dobra wiadomość! — ucieszyła się Honor, zastanawiając się przelotnie, gdzie też udało się znaleźć pięć sprawnych i uzbrojonych jednostek floty, małych, ale jednostek.
Nie miała zresztą zamiaru głębiej się tym interesować — jak to mówią: darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. W ten sposób Fearless nie będzie musiał holować powolnych kutrów czy też w jakikolwiek sposób uczestniczyć w kontrolowaniu ładunków. Potarła z namysłem czubek nosa i po chwili skinęła potakująco do własnych myśli.
— Sądzę, że będziemy mogli zapewnić pilotów, dowódców i obsady grup przeszukujących, majorze. Od pana potrzebowalibyśmy oficerów łączności, mechaników pokładowych i personelu naziemnego do obsługi. Wykonalne?
— Da się zrobić, ma’am! — Isvarian uśmiechnął się szeroko, cytując motto Marine Corps.
— Doskonale. W takim razie została nam tylko sprawa kontroli ruchu. Jak sobie z tym radzicie?
— Niezbyt dobrze, ma’am. W pałacu gubernatora mamy centrum kontroli lotów, ale zostało ono zaprojektowane wyłącznie z myślą o lotach atmosferycznych, a i tak projektanci nie przewidzieli takiego ruchu, jaki panuje obecnie. Brak nam kontrolerów i radarów, a ponieważ musieliśmy zająć się kontrolą ruchu orbitalnego, spora część planety w ogóle nie jest objęta kontrolą ruchu powietrznego.
— Rozumiem… — Honor spojrzała na pierwszego oficera. — Panie McKeon, gdybyśmy tak zrekonfigurowali dziesięć czy piętnaście satelitów kartograficznych i pogodowych i sprzęgli je z siecią kontroli ruchu na planecie?
— Jest to wykonalne. — Tym razem McKeon podrapał się z namysłem po nosie. — Ale poważnie uszczupli to nasze zapasy sprzętowe, ma’am.
— Wiem, ale innej możliwości nie widzę… a sprzęt jest po to, żeby go używać.
McKeon przytaknął, a Honor zastanowiło, czy użył formy „my” odruchowo czy z rozmysłem.
— W takim razie możemy to zrobić, tylko że ich radary nie są tak dobre jak naziemne do wykrywania ruchomych obiektów. I nie mają dopplerów, bo chmury nie poruszają się tak szybko… — pierwszy oficer umilkł, zastanawiając się nad czymś głęboko. — Sądzę, że w ciągu powiedzmy dwóch dni wraz z Santos i Cardonesem zdołam je przekalibrować i zmienić priorytet celów. Może uda się dodać dopplery, a na pewno funkcje określania odległości, zwłaszcza jeśli sprzęgniemy je parami: kartograficzna i pogodowa. Będzie to prymitywne, ale zadziała, ma’am.
— Doskonale — pochwaliła Honor.
Satelity kartograficzne i pogodowe stanowiły standardowe wyposażenie okrętów RMN i były nader rzadko używane, jako że rozpoznaniem nieznanych planet zajmowały się jednostki zwiadu kartograficznego, a planety miały własne sieci łączności. Były to urządzenia proste i skuteczne tylko na niewielkich odległościach, ale do tego celu powinny się nadawać. McKeon miał naturalnie zupełną rację, mówiąc o kosztach spustoszenia magazynów. Sama sieć kosztowała Królewską Marynarkę co najmniej dwieście milionów dolarów, a ona własnoręcznie podpisała wydanie każdego centa. Innego sposobu wykonania zadania jednak nie było. Jeśli Admiralicji nie spodobają się koszty, może nauczy się przy okazji, że należy albo wyznaczać więcej okrętów, albo ograniczać parametry zadań na wydzielonych placówkach. Satelity kosztowały ledwie po pół miliona od sztuki, więc przy dotychczasowej była to śmieszna kwota.
— W takim razie wolałabym w rękach pańskich ludzi, majorze, pozostawić kontrolę lotów atmosferycznych i zorganizować kontrolę lotów orbitalnych obsadzoną przez mój personel — zaproponowała. — Lepiej byłoby po sąsiedzku w stosunku do kontroli powietrznej, bo wówczas koordynacja będzie ułatwiona. Co pan o tym sądzi, komandorze McKeon?
— Sądzę, że będziemy mieli wiele szczęścia, dysponując połową załogi, gdy skończymy obejmowanie obowiązków w tym systemie — odparł zapytany, zamykając notes, na którym coś obliczał. — Obsada pinas i promów to kolejne czterdzieści osób. Możemy użyć do kontroli Marines, co zwolni nam sporo marynarzy, ale i tak niewiele to zmieni, gdyż następnych trzeba będzie oddelegować do obsługi kontroli lotów orbitalnych…
Przerwał i wymownie wzruszył ramionami.
— Zgadzam się z panem, że nie jest to miłe, lecz niestety niezbędne — powiedziała cicho, nie spuszczając wzroku z jego twarzy i na moment przenosząc wzrok na Isvariana. McKeon leciutko skinął głową.
Nie było to entuzjastyczne czy też dobrowolne przytaknięcie, ale jednak przytaknięcie.
— Poza tym nadal dysponujemy platformą zarezerwowaną dla planety na wypadek, gdybyśmy musieli stąd odlecieć. Mając do niej stały, łatwy dostęp, możemy ją naprawić, jeśli coś pójdzie nie tak, a więc ograniczony czas eksploatacji nie będzie stanowił problemu. Możemy umieścić ją na wysokiej orbicie, tak by obejmowała drugą półkulę, i przy pomocy instrumentów pokładowych krążownika przesyłać uzyskane przez nią dane do centrum kontroli. Jeśli będziemy zmuszeni odlecieć, nasz sektor może przejąć odciążony przez satelity radar naziemny.
— Kogo pani planuje mianować dowódcą naziemnego stanowiska kontroli, ma’am? — spytał McKeon.
— Hmm — Honor przez moment bębniła palcami po stole, zadowolona, że zaangażował się w problem, robiąc kolejny krok na drodze powrotu do swego pełnego zakresu obowiązków.
Powinien był kogoś zaproponować — znał wszystkich oficerów znacznie dłużej niż ona, ale zdecydowała się nie wymagać od niego zbyt wiele, biorąc pod uwagę mało obiecujący początek ich współpracy.
— Sądzę, że albo Webstera, albo Stromboli — powiedziała po chwili i natychmiast wyczuła, że chciał zaprotestować, lecz ugryzł się w język, rozważając w myślach możliwe kandydatury, toteż dodała. — Wolałabym Webstera; jest co prawda młodszy, lecz bardziej agresywny i pewny siebie. Niestety, potrzebujemy tam kogoś mającego doświadczenie tak w astrogacji, jak i w kierowaniu ruchem, a to znaczy, że musi to być Stromboli.
— A chorąży Tremaine? — spytał McKeon. Tremaine kierował ruchem na pokładzie hangarowym, toteż kontrolował przyloty i odloty wszystkich pokładowych jednostek, jak też mniejszych jednostek spoza okrętu, przylatujących na krążownik.
— Na głównego kontrolera jeszcze się nie nadaje — sprzeciwiła się Honor. — Musimy pamiętać, że przejmie on dowodzenie naszymi ludźmi na planecie i na orbicie, jeśli będziemy musieli odlecieć. Poza tym sądzę, że Tremaine przyda się do dowodzenia kontrolami celnymi.
— To awansuje Panowskiego na pełniącego obowiązki astrogatora — mruknął McKeon, sprawdzając coś na wyświetlaczu notesu, po czym zaskoczył Honor i samego siebie: uśmiechnął się. — W sumie sądzę, że mu to dobrze zrobi, ma’am. Ma skłonność do unikania pracy, jeśli tylko się przy tym nie narazi, a Max był dla niego ostatnimi czasy zbyt miękki.
— W takim razie na pewno Stromboli — zdecydowała Honor. — A Tremaine będzie jego zastępcą. Będą potrzebowali kilku dobrych podoficerów na dowódców jednostek i dobrze byłoby, gdyby choć część z nich posiadała jakieś doświadczenie w pracy celnej. Mamy takich?
McKeon obrócił się do wmontowanej w stół klawiatury, wcisnął serię klawiszy i po chwili potrząsnął przecząco głową.
— Przykro mi, ma’am. Najbliższy ideałowi jest bosmanmat Killian, który miał kiedyś przydział na sternika grupy abordażowej superdreadnaughta.
— To zbyt odległa dziedzina, a Killiana z pokładu się nie pozbędę. — Honor zmarszczyła brwi i niespodziewanie uśmiechnęła się, sięgając do guzika interkomu. — Sądzę, że jest inny sposób…
— Oficer wachtowy — rozległ się z głośnika głos porucznika Stromboli.
— Mówi kapitan, poruczniku Stromboli. Proszę poprosić bosmana, by zjawiła się w sali odpraw.
— Aye, aye, ma’am.
Honor zakończyła połączenie i siadła wygodniej, ukrywając pod poważną miną rozbawienie na widok zaskoczenia obu oficerów, którzy najpierw spojrzeli zdumieni na nią, potem na siebie. Nie odezwała się słowem, pozwalając im gubić się w domysłach, nim drzwi nie otworzyły się i do kabiny nie wmaszerowała bosman Sally Mac Bride — najstarszy stopniem podoficer na pokładzie. Zgodnie z tradycją Royal Manticoran Navy, tylko jeden bosman mógł być na okręcie. Mac Bride zasalutowała, ukazując przy okazji wyraźnie pięć złotych naszywek na lewym rękawie — każda oznaczała trzy lata (czyli pięć standardowych) służby.
— Kapitan mnie wzywała? — spytała głębokim, poważnym głosem o miłym brzmieniu.
— Tak. Dziękuję za szybkie przybycie, bosmanie. — Honor odsalutowała. — Potrzebuję ludzi o raczej specyficznych talentach i pomyślałam sobie, że może mi pani pomóc ich znaleźć.
— Według rozkazu, ma’am. — Mac Bride jak wszyscy pochodzący z planety Gryphon była rzeczowa.
A wywodziła się z niej większość podoficerów RMN, co było nieco zaskakujące, jako że planeta nie była gęsto zaludniona. Jedyna nadająca się do zamieszkania planeta gwiazdy Manticore B i tak miała najgorsze warunki i zasiedlona została jako ostatnia w całym systemie. Mieszkańcy pozostałych złośliwie twierdzili, iż urodzeni na Gryphonie zaciągali się do Royal Manticoran Navy tylko dlatego, by uciec przed fatalną pogodą. Mieszkańcy zaś Gryphona zdawali się natomiast być przekonani, iż ich życiową misją jest opiekowanie się mięczakami z planet obiegających Manticore A, którzy bez łaski boskiej i ich opieki dawno zginęliby w rozmaitych dziwnych okolicznościach, na przykład bohaterską śmiercią pilota przytrzaśniętego drzwiami od hangaru. Owa rozbieżność opinii częstokroć prowadziła do dyskusji w czasie wolnym od służby, w których wymieniano tak ważkie argumenty, iż uczestnicy najczęściej lądowali na izbie przyjęć najbliższego szpitala.
Honor była wdzięczna losowi za takiego bosmana jak Mac Bride — bosman na każdym okręcie stanowił niezastąpione ogniwo łączące oficerów i podoficerów z załogą. A Mac Bride miała za sobą lata doświadczeń, dawno pozbyła się złudzeń i była profesjonalistką w każdym calu.
— Nie żądam zdradzania żadnych tajemnic — uprzedziła Honor. — Natomiast potrzebuję ludzi, którzy… z własnego doświadczenia znaliby najlepsze kryjówki i sposoby ukrywania kontrabandy na pokładzie promu i statku kosmicznego.
Jedyną reakcją bosmana było nieznaczne uniesienie lewej brwi.
— Potrzebuję ich jako specjalistów do zespołów zwalczających przemyt, które będą kontrolowały dostarczane na Medusę ładunki. Dobrze byłoby, gdyby cechowała ich inicjatywa i dyskrecja. Może pani mi takich znaleźć?
— Ilu pani potrzebuje, ma’am?
— Około piętnastu — odparła Honor, ignorując nietypowe rozbawienie widoczne w szarych oczach McKeona. — Będziemy korzystali z trzech pinas i dwóch promów i chciałabym na każdej wachcie mieć jednego takiego człowieka na pokładzie każdej jednostki.
— Rozumiem — Mac Bride zamyśliła się i odparła po chwili. — Mogę ich znaleźć, ma’am. Czy potrzebuje pani jeszcze czegoś?
— Nie, bosmanie. Proszę dać listę pierwszemu oficerowi do końca wachty.
— Aye, aye, ma’am. — Mac Bride zasalutowała, zrobiła przepisowe w tył zwrot i wymaszerowała.
— Przepraszam, pani kapitan — odezwał się bardzo ostrożnie major Isvarian, gdy za bosmanem zamknęły się drzwi. — Czyżbym właśnie usłyszał, jak kazała pani bosmanowi znaleźć piętnastu przemytników do służby celnej?
— Oczywiście, że nie, majorze: to królewski okręt, więc co robiliby na jego pokładzie przemytnicy? — odparła Honor z kamienną twarzą i błyskiem wesołości w oczach. — Jestem natomiast pewna, że przez lata służby część mojej załogi miała okazję obserwować rozmaite osoby próbujące ukryć zakazane towary na okrętach czy też wnieść je na nie niepostrzeżenie. Przykro mi to mówić, ale mogą nawet znać osobników zajmujących się czarnorynkową działalnością na pokładach okrętów Jej Królewskiej Mości. Po prostu poprosiłam bosmana, by znalazła co bardziej spostrzegawczych.
— Rozumiem. — Isvarian z nieprzeniknioną miną upił łyk kawy i odstawił filiżankę. — W rzeczy samej rozumiem.
— Kapitanie?
Honor uniosła głowę — chirurg komandor Suchon wsadziła głowę przez otwarte drzwi sali odpraw. Wyglądała na bardziej skruszoną niż zwykle, a w dłoni trzymała elektrokartę z takim obrzydzeniem, jakby było to cuchnące zwierzęce ścierwo. Na ten widok Honor poczuła silniejszą niż zwykle falę niechęci.
— Słucham — powiedziała, starając się ukryć to uczucie.
— Mogę z panią minutkę porozmawiać? — ton pytania dziwnie przypominał skomlenie.
— Proszę wejść — Honor zamknęła drzwi przyciskiem na blacie.
Suchon podeszła do stołu i siadła bez zaproszenia w najbliższym wolnym fotelu — zachowanie to zirytowało Honor zdecydowanie ponad miarę, ale nie dała tego po sobie poznać. Lekarka siedziała cicho, a po jej minie widać było, że nie bardzo wie, jak zacząć. Honor odczekała dłuższą chwilę, po czym uniosła pytająco brwi, a gdy i to nie odniosło skutku, spytała:
— O co chodzi, pani doktor?
— O… o te rozkazy — Suchon uniosła dłoń z elektrokartą.
— A konkretnie?
— Kapitanie, nie sądzę, żeby dobrym pomysłem… chodzi mi o to, że oddelegowała pani porucznika Montoyę i wszystkich czterech sanitariuszy do ekip celnych, a ja potrzebuję ich na okręcie. Bez nich nie mogę gwarantować, że zdołam wywiązać się z ciążących na mnie medycznych obowiązków względem okrętu i załogi — oznajmiła i rozsiadła się wygodniej, najwyraźniej zadowolona z siebie, uważając, że właśnie postawiła dowódcy ultimatum. Honor przyglądała się jej bez mrugnięcia okiem przez kilka długich sekund.
— Obawiam się, że będzie pani musiała sobie bez nich poradzić — oświadczyła w końcu.
Suchon podskoczyła, jakby ją coś ugryzło.
— Przecież mówiłam! Jeśli będę musiała ich oddelegować, praca w izbie chorych stanie się niewykonalna, a Montoya to mój jedyny asystent!
— Zdaję sobie z tego sprawę — odparła rzeczowo Honor, nie siląc się na uprzejmość. — Podobnie jak zdaję sobie sprawę z obowiązków spoczywających na Królewskiej Marynarce. Należy do nich między innymi dostarczenie personelu medycznego do grup celnych w celu przeprowadzania kontroli świadectw zdrowia i danych osób odwiedzających Medusę. Wszystkie pozostałe działy dały ludzi do tych grup i nie widzę powodów, dla których służba medyczna miałaby być uprzywilejowana.
— Mówię przecież, że to niemożliwe! — warknęła Suchon. — Może pani nie całkiem rozumie, jakie ciążą na mnie obowiązki. Służba medyczna to nie jakiś zwykły dział…
— Wystarczy — Honor nie podniosła głosu, przestała jedynie silić się na obojętność, i Suchon odskoczyła, zaskoczona tak pogardą, jak i błyskiem oczu wyraźnie kontrastujących z pobladłą twarzą. — Chodzi pani o to, że jeśli pani pomocnicy, a zwłaszcza Montoya, zostaną oddelegowani, będzie pani zmuszona ruszyć tyłek z wygodnego fotela i zabrać się za robienie tego, co do pani należy, a co w dwóch trzecich robi porucznik Montoya i to od chwili mojego przybycia na pokład.
Twarz Suchon poczerwieniała, ale nim otrząsnęła się z szoku na tyle, by coś powiedzieć, Honor uniosła dłoń i dodała z zimnym uśmiechem:
— Zanim zacznie mi pani wyjaśniać, że nie znam tajników profesji medycznej, powinnam chyba poinformować panią, że moi rodzice byli lekarzami. Ojciec odszedł na emeryturę w randze pełnego komandora, a miał specjalizację chirurga. Doktor Alfred Harrington, być może słyszała pani o nim.
Mówiła dziwnie miękko i to jeszcze potęgowało groźbę zawartą w jej słowach — Suchon ponownie zbladła, słysząc nazwisko: Alfred Harrington był ordynatorem na oddziale neurochirurgii w Basingford, głównym szpitalu Królewskiej Marynarki na planecie Manticore.
— Sądzę więc, że mam całkiem dobrą orientację, jeśli chodzi o pani obowiązki na tym okręcie. A skoro już o tym mowa, to jestem całkowicie nieusatysfakcjonowana tym, w jaki sposób je pani wykonuje od chwili przejęcia przeze mnie dowództwa. — Honor przestała się uśmiechać, a Suchon z trudem przełknęła ślinę. — Jeśli jednak te pięć osób, o których pani wspominała, jest rzeczywiście niezbędnych dla funkcjonowania służby medycznej HMS Fearless, to jestem pewna, że da się coś zrobić w tej materii. Mogą pozostać na pokładzie, jeśli znajdziemy kogoś, kto ich zastąpi w grupach celnych, czyli kogoś o takim doświadczeniu medycznym jak ich. Kogoś takiego jak pani, doktor Suchon.
Przez długą chwilę spoglądała wymownie w oczy lekarki, aż ta odwróciła wzrok.
— Jeszcze coś, pani doktor? — spytała cicho Honor, a gdy lekarka potrząsnęła przecząco głową, dodała: — W takim razie może pani odejść.
I wróciła do ekranu komputerowego.
Chirurg komandor Suchon wstała sztywno i bez słowa wyszła z kabiny.
Porucznik Andreas Venizelos stał spokojnie, trzymając pod pachą elektrokartę i uśmiechając się uprzejmie do purpurowego kapitana frachtowca należącego do Ludowej Republiki Haven.
— …więc może się pan zabierać razem z tą zasraną grupą celną do diabła! — kapitan zakończył tyradę i spojrzał na niego wściekle.
— Obawiam się, że to nie będzie możliwe, kapitanie Merker — odparł z nienaganną uprzejmością Venizelos. — Według danych kontroli lotów przeładował pan jakiś ładunek w orbitalnym magazynie Baker Tango 1-4. Jak pan na pewno zdaje sobie sprawę, kapitanie, jest to uznane za transfer towarów w przestrzeni należącej do Królestwa Manticore, zgodnie z Przepisami Handlowymi paragraf 10, punkt 3, uchwalonymi przez parlament w 278 roku Po Lądowaniu. W związku z tym, oficer celny ma obowiązek sprawdzić pański ładunek przed dopuszczeniem statku do terminalu, toteż zmuszony jestem nalegać, by umożliwił mi pan wykonanie obowiązków. Przepraszam naturalnie za związane z tym problemy i utrudnienia.
Twarz kapitana Merkera przybrała alarmujący odcień purpury i jej właściciel coś niezrozumiale zabełkotał. Venizelos przekrzywił głowę i przyglądał mu się spokojnie, czekając nadal z nieskazitelną uprzejmością, aż rozmówca odzyska zdolność posługiwania się mową artykułowaną.
— Kurwa! Od pięciu standardowych lat tu latam! — ryknął w końcu Merker. — I pierwszy raz jakiś zasraniec w ładnym mundurku włazi mi na pokład i żąda poddania się kontroli. Najpierw cię cholera weźmie, zanim to nastąpi!
— Być może, kapitanie. — Venizelos przestał się uśmiechać. — Ale jeśli odmówi pan poddania się kontroli celnej, nie będzie pan mógł skorzystać z terminalu.
— Tak?! A jak do kurwy nędzy masz zamiar mnie powstrzymać, chłopaczku?
— Strzelając w maszynownię pańskiego statku, jeśli spróbuje pan dokonać tranzytu — poinformował go rzeczowo i lodowato Venizelos.
Kapitan zamarł z otwartą gębą i przyjrzał mu się niedowierzająco.
— To będzie wojna! — wrzasnął.
— To będzie zwyczajne użycie siły niezbędne do zapewnienia ładu i porządku w przestrzeni Królestwa zgodnie z ustaleniami prawa międzyplanetarnego.
— Nie odważysz się pan! — Merker spuścił nieco z tonu. — To zwykła groźba bez pokrycia!
— Jestem oficerem Royal Manticoran Navy, kapitanie — warknął Venizelos, czując nagły przypływ adrenaliny i radości. — A Królewska Marynarka, jak powinien pan wiedzieć, nigdy nie rzuca słów na wiatr.
Przez moment obaj spoglądali na siebie wymownie i widać było, jak kapitańska wściekłość opada. Merker opuścił wzrok na pokład, wzruszył ramionami i burknął:
— A rób pan, co chcesz.
— Tego… panie kapitanie… — bąknął nagle płatnik przysłuchujący się dotąd bez słowa pyskówce.
— Czego?! — warknął Merker.
— Cóż… sądzę, że… obawiam się, że w naszym manifeście może być… hm, kilka błędów — wydusił nagle spocony oficer. — Jestem… no, jestem pewien, że zdołam, to jest moi ludzie i ja zdołamy je usunąć i być gotowi na kontrolę za… dwie albo trzy godziny.
Oblicze Merkera zaczęło ponownie przybierać barwę purpury, co Venizelos obserwował z zainteresowaniem. Nim jednak kapitan zdążył ryknąć, odchrząknął znacząco, a gdy Merker odwrócił się ku niemu z zaciśniętymi pięściami, poinformował go spokojnie:
— Rozumiem, że wypadki i błędy mają prawo się zdarzyć, i gotów jestem, ma się rozumieć, dać panu, kapitanie, czas na uporządkowanie papierów. Chciałbym jedynie przypomnieć, że zwłoka oznacza utratę miejsca w kolejce. Obawiam się również, że nie będziemy w stanie umieścić w niej pańskiego statku wcześniej niż jutro rano.
— Jutro rano! Chcesz pan powiedzieć, że mam tkwić na tym zasranym zadupiu… — Merker umilkł z widocznym wysiłkiem, spojrzał wymownie na płatnika i dodał spokojniej: — Niech będzie! Jak muszę, to muszę, ale moja ambasada o tym usłyszy, jak tylko dotrę na Manticore, poruczniku!
— To pańskie prawo, kapitanie — Venizelos zasalutował, zrobił przepisowe w tył zwrot i odmaszerował do śluzy, przy której cumowała pinasa.
Kiedy znalazł się na jej pokładzie, zwolniono magnetyczne cumy i pilot wycofał jednostkę poza zasięg ekranu frachtowca, używając klasycznego napędu, nim włączył impellery.
Venizelos rozsiadł się wygodnie w fotelu i pogwizdując, obserwował, jak pinasa kieruje się ku następnemu statkowi na liście — był to stary, ale w dobrym stanie silesiański frachtowiec. Druga pinasa odczekała w pewnej odległości od frachtowca Merkera, nim ten nie zawrócił posłusznie i nie skierował się ku stacji kontroli lotów.
— Jezu, Andreas! — Hayne Duvalier, oficer łącznikowy ACS spojrzał na Venizelosa z osłupieniem. — Nie strzeliłbyś do niego… strzeliłbyś?
— Strzeliłbym.
— Ale…
— Wykonuję tylko swoje zadania, Hayne.
— Wiem! Ale, na litość boską, nie egzekwowaliśmy tych przepisów od… nigdy ich nie egzekwowaliśmy! Nie mieliśmy dość ludzi do tego.
— Wiem. — Venizelos odwrócił się ku niemu wraz z fotelem. — Prawdę mówiąc, odkąd się tu znalazłem, zacząłem rozumieć, ile rzeczy, które powinny tu być robione, nigdy robione nie były. Nie winię za to kapitana Reynauda, nie należą one do obowiązków ACS, ale do obowiązków floty, i to myśmy nie spełniali należycie naszej roli. No to przynajmniej zaczęliśmy to robić teraz.
— Jakoś nie mogę uwierzyć, żeby twój kapitan podziękował ci za to całe zamieszanie, jakiego narobiłeś, a zwłaszcza to, jakiego dopiero narobisz — zaprorokował Duvalier.
— Może nie, ale otrzymałem takie rozkazy i jedno co wiem na pewno o komandor Harrington to to, że kiedy wydaje rozkaz, oczekuje, że zostaje on wykonany.
— Wygląda na ciężki przypadek — ocenił Duvalier.
— Bo takim jest — uśmiechnął się Venizelos. — Prawdę mówiąc, dopiero zaczynam rozumieć jak ciężkim. I wiesz, co ci powiem? Podoba mi się to.