OSIEM

Argent Reivich.

Trudno mi w to teraz uwierzyć, ale chyba kiedyś to nazwisko nic dla mnie nie znaczyło. Zbyt długo ten człowiek — jego ciągłe istnienie — był determinantem mojego świata. Jednak dobrze pamiętałem moment, gdy po raz pierwszy o nim usłyszałem. Było to w Gadziarni, gdy pewnej nocy uczyłem Gittę posługiwania się pistoletem — podczas treningu z Amelią wróciłem wspomnieniem do tamtego dnia.

Pałac Cahuelli na Skraju Nieba — długi, niski H-kształtny budynek — stał w dżungli. Z dachu wyrastała nieco mniejsza H-kształtna nadbudówka, ze wszystkich stron otaczał ją płaski, obwiedziony murkiem taras. Dookoła Gadziarni oczyszczono w dżungli krąg terenu o średnicy stu metrów. Jednak z tarasu nie było widać tej polany, chyba żeby weszło się na murek i spojrzało w dół. Dlatego miało się wrażenie, że dżungla wlewa się na taras niczym ciemnozielony przypływ. Dżungla nocą, czarna, wyprana z barw, rozbrzmiewała obcymi dźwiękami tysiąca gatunków miejscowych zwierząt. W promieniu setek kilometrów nie istniała tam żadna ludzka siedziba.

Powietrze było wyjątkowo przejrzyste, niebo od czubków drzew do zenitu upstrzone gwiazdami. Skraj Nieba nie miał większych księżyców, a kilka jasnych habitatów, orbitujących wokół planety, znajdowało się poniżej horyzontu, taras jednak oświetlało mnóstwo pochodni zatkniętych w wargi złotych posągów hamadriad, stojących na kamiennych postumentach wzdłuż balustrady. Cahuella namiętnie polował. Miał ambicję złowienia niemal dorosłej hamadriady i nie zadowalała go pojedyncza, niedojrzała sztuka schwytana przez niego w ubiegłym roku, która teraz żyła głęboko pod Gadziarnią.

Podczas tamtej wyprawy łowieckiej byłem świeżo zatrudniony u Cahuelli i wtedy po raz pierwszy widziałem jego żonę. Raz czy dwa posługiwała się strzelbami męża, ale nie było oznak, że w ogóle używała broni kiedyś wcześniej. Cahuella poprosił mnie, bym dał jej kilka zaimprowizowanych lekcji strzelania w terenie. Gitta zrobiła postępy, choć widziałem, że nigdy nie zostanie wytrawnym strzelcem. Zupełnie nie interesowały ją polowania i wprawdzie ze stoickim spokojem znosiła trudy wyprawy, to jednak nie podzielała pierwotnego zapału Cahuelli do zabijania.

Cahuella szybko doszedł do wniosku, że traci czas, próbując zrobić z Gitty myśliwego, ale chciał, by przynajmniej umiała posługiwać się bronią — teraz już mniejszą — dla własnego bezpieczeństwa.

— Ale po co? — spytałem. — Przecież wynajmujesz kogoś takiego jak ja, by ktoś taki jak Gitta nie musiał się obawiać o swe bezpieczeństwo.

Byliśmy wtedy sami w jednym z pustych wiwariów na dole.

— Bo mamy wrogów. Jesteś dobry, Tanner, i twoi ludzie też są dobrzy, ale nie niezawodni. Pojedynczy zabójca mógłby się przedostać przez nasze systemy obronne.

— Owszem — przyznałem. — Ale ktoś tak sprawny potrafiłby również zabić ciebie lub żonę i nawet byście się nie zorientowali.

— Ktoś tak dobry jak ty?

Pomyślałem o całym systemie obrony, jaki zorganizowałem wokół i wewnątrz domu.

— Nie — odparłem. — Musiałby być znacznie, znacznie lepszy ode mnie.

— A tacy w ogóle istnieją?

— Zawsze istnieją lepsi od ciebie. Chodzi tylko o to, czy ktoś jest gotów zapłacić im za usługi.

Cahuella oparł rękę na pustej skrzyni po plażach.

— Więc tym bardziej Gitcie jest potrzebny trening. Lepiej mieć jakąkolwiek szansę samoobrony niż żadnej.

Dostrzegłem w tym pewną logikę.

— Jeśli nalegasz, pokażę jej…

— Dlaczego się tak opierasz?

— Pistolety są niebezpieczne.

Lampy w pustych skrzyniach oświetlały Cahuellę żółtawym niezdrowym światłem.

— Chyba właśnie o to chodzi. — Uśmiechnął się.

Zaraz zaczęliśmy z Gittą ćwiczenia. Kobieta okazała się bardzo chętną uczennicą, choć nie tak pojętną jak Amelia. Nie wiązało się to z jej inteligencją, ale z niedostatkami motoryki, z zasadniczym brakiem koordynacji psychoruchowej. Nigdy by się to nie ujawniło, gdyby nie te lekcje. Nie była beznadziejna, ale to, co Amelia potrafiła świetnie opanować w godzinę, Gitta trenowała mozolnie cały dzień, i to na znacznie bardziej podstawowym poziomie. Gdyby ktoś taki należał do jednostki szkoleniowej za moich żołnierskich czasów, nigdy bym się nie zgodził na całą tę mordęgę. Takiej osobie należałoby przydzielić odpowiedniejsze zadanie, choćby wywiad wojskowy.

Ale Cahuella chciał, by Gitta umiała posługiwać się pistoletem.

Wypełniałem więc rozkazy. Bez problemu. Cahuella decydował, jak mnie wykorzystać. Ponadto spędzanie czasu z Gittą nie należało do zadań uciążliwych. Żona Cahuelli, nadzwyczaj piękna kobieta o wysoko zarysowanych kościach policzkowych, mająca przodków z Północy, była smukła, zgrabna, zbudowana jak tancerka. Dotychczas nigdy jej nie dotknąłem i nie miałem nawet okazji z nią rozmawiać, choć dość często na jej temat fantazjowałem.

Teraz, gdy musiałem korygować jej postawę, dotykając lekko ramion i pleców albo krzyża, odczuwałem śmieszne przyśpieszone bicie serca. Gdy się do niej zwracałem, usiłowałem mówić cicho i spokojnie, ale, słysząc samego siebie, wiedziałem, że mój głos zdradzał napięcie i sztubackie zakłopotanie. Jeśli nawet coś zauważyła w moim zachowaniu, nie okazała tego, całkowicie skupiona na treningu.

Wokół tej części tarasu zainstalowałem generator pola elektromagnetycznego o częstotliwościach radiowych, które kontaktowało się z procesorem w antyrozbłyskowych goglach Gitty. Było to standardowe wyposażenie treningowe, należało do bogatego arsenału, jaki Cahuella zdołał przez lata ukraść lub kupić na czarnym rynku. Duchy, odwzorowane w goglach Gitty, wchodziły w jej pole widzenia, dając wrażenie postaci skradających się po tarasie. Nie wszystkie były wrogie i Gitta w ułamku sekundy musiała sama decydować, kogo należy zastrzelić.

W zasadzie był to żart. Tylko bardzo wprawny zabójca potrafiłby dostać się do Gadziarni, a jeśli by mu się to udało, z pewnością nie zostawiłby Gitcie tych kilku cennych chwil na decyzję.

Gitta nieźle spisywała się do piątej lekcji. W dziewięćdziesięciu procentach potrafiła przynajmniej wymierzyć i strzelić we właściwy cel. Z takim marginesem błędu mogłem się pogodzić, mając nadzieję, że nigdy nie znajdę się wśród tych niewłaściwych dziesięciu procent.

Nadal jednak Gitta nie zabijała efektywnie. Używaliśmy prawdziwej amunicji wojskowej, gdyż bronie promieniowe, do jakich mieliśmy dostęp, były nieporęczne i ciężkie. Dla bezpieczeństwa mógłbym tak to wszystko ustawić, że broń strzelałaby tylko wówczas, gdy ani ja, ani Gitta nie znajdowaliśmy się na linii ognia — nie wspominając o cennych posągach hamadriad. Doszedłem jednak do wniosku, że chwile niefunkcjonowania broni odbierałyby treningowi autentyczność, czyniąc całe szkolenie nieprzydatnym. Załadowałem wobec tego inteligentną amunicję: w każdej kuli znajdował się procesor sprzężony z tym samym polem magnetycznym co gogle Gitty. Procesor sterował maleńkimi wytryskami gazu, które zmieniłyby trajektorię pocisku, gdyby się okazało, że jest nieodpowiednia. Jeśli zmiana kursu miałaby nastąpić pod zbyt ostrym kątem, kula ulegała samozniszczeniu — rozpylała się na pędzącą chmurę gorących par metalu, nie można powiedzieć, że nieszkodliwą, ale znacznie mniej niebezpieczną od naboju zmierzającego prosto w twarz.

— Jak mi idzie? — spytała Gitta w przerwie, gdy musieliśmy przeładować broń.

— Lepiej wybierasz cele, ale musisz niżej celować, w pierś, nie w głowę.

— Dlaczego w pierś? Mąż mi mówił, że ty potrafisz zabić człowieka jednym strzałem w głowę.

— Mam więcej doświadczenia od ciebie.

— Ale to prawda… to co o tobie mówią? Że gdy strzelasz do kogoś…

— Wybieram konkretny obszar mózgu — dokończyłem za nią. — Nie powinnaś wierzyć wszystkiemu, co ci mówią. Potrafię prawdopodobnie wpakować pocisk w wybraną półkulę, ale poza tym…

— A jednak dobrze jest żyć z taką reputacją.

— Przypuszczam, że tak. Ale to tylko reputacja.

— Gdyby takie pogłoski dotyczyły mojego męża, wydusiłby z tego, co się da. — Z niepokojem spojrzała na nadbudówkę domu. — Ale ty zawsze starasz się umniejszyć swoje umiejętności… przez to bardziej w nie wierzę.

— Umniejszam, bo nie chcę, byś uważała mnie za kogoś innego, niż jestem.

— Nie ma obaw, Tanner. — Spojrzała na mnie. — Wiem dokładnie, kim jesteś. Facetem o czystym sumieniu, pracującym dla człowieka, który nie zawsze spokojnie śpi.

— Uwierz, że moje sumienie nie jest dziewiczo czyste.

— Powinieneś zobaczyć sumienie Cahuelli. — Przez chwilę patrzyła mi prosto w oczy. Spuściłem wzrok i zająłem się pistoletem. — O wilku mowa — powiedziała Gitta, podnosząc głos.

— Znów o mnie rozmawialiście? — Cahuella zszedł na taras z nadbudówki, w dłoni trzymał pobłyskujący kieliszek pisco. Nie mogę mieć wam tego za złe. No więc, jak minął trening?

— Robimy sensowne postępy — odparłem.

— Nie wierz mu — powiedziała Gitta. — Jestem denna, a Tanner jest zbyt uprzejmy, by to potwierdzić.

— Rzeczy warte zachodu nigdy nie są łatwe — rzekłem. — Gitta potrafi strzelać i w większości przypadków odróżni swojego od wroga. Nie ma w tym nic magicznego: pracowała ciężko i zasługuje na pochwałę. Ale jeśli chcesz, byśmy osiągnęli więcej, nie będzie łatwo.

— Niech nadal trenuje. Jesteś przecież mistrzem. — Wskazał pistolet, w którym właśnie wymieniłem magazynek. — Pokaż jej swoją sztuczkę.

— Którą? — Usiłowałem się opanować. Zwykle Cahuella nie był taki głupi, by moje z trudem zdobyte umiejętności nazywać sztuczkami.

Cahuella pociągnął z kieliszka.

— Wiesz, o czym myślę.

— Doskonale. Spróbuję zgadnąć.

Przeprogramowałem pistolet — teraz kule nie zmienią toru, gdy znajdą się na ryzykownej trajektorii. Chciał sztuczki — będzie ją miał. A koszty to jego problem.

Normalnie, strzelając z małej broni, przyjmowałem klasyczną postawę snajpera: nogi lekko rozstawione, dla równowagi; kolba pistoletu w jednej dłoni, podpieranej od dołu drugą ręką; ramiona rozsunięte na poziomie oczu, usztywnione, by zamortyzować odrzut, jeśli broń strzelała kulami, a nie energią. Teraz miałem pistolet w jednej ręce na biodrze, jak kiedyś rewolwerowcy strzelający z colta. Dokładnie przećwiczyłem tę pozycję, więc wiedziałem, gdzie poleci kula.

Nacisnąłem spust i… wpakowałem pocisk w posąg hamadriady.

Podszedłem, by obejrzeć zniszczenia: pozłota posągu rozmazała się jak masło, w pięknej symetrii lotosu wokół wlotu kuli. A pocisk umieściłem z piękną symetrią: w matematycznym środku czoła węża, rzekłbym: między oczami, gdyby jego oczy nie tkwiły wewnątrz szczęki.

— Bardzo dobrze — powiedział Cahuella. — No, tak. Zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje taki posąg?

— Mniej, niż płacisz mi za usługi — odparłem. Żeby nie zapomnieć, zaraz przeprogramowałem pistolet na tryb bezpieczny.

Cahuella przez chwilę przyglądał się hamadriadzie. Potrząsnął głową i zaśmiał się krótko.

— Chyba masz rację — stwierdził. — Widzę, Tanner, że nie straciłeś wprawy. — Pstryknął palcami na żonę. — Koniec lekcji, Gitta. Muszę z Tannerem coś omówić, po to tu zszedłem.

— Ale przecież dopiero zaczęliśmy.

— Potrenujecie kiedy indziej. Nie chcesz chyba od razu wszystkiego się nauczyć?

Nie, pomyślałem, mam nadzieję, że nigdy się te lekcje nie skończą, bo inaczej zniknie pretekst, bym się z nią spotykał. Niebezpieczne myśli: czy serio zamierzałem z nią zaczynać, gdy Cahuella był tuż obok w domu? Myśli szalone: dotychczas Gitta nie okazywała mi, że jestem dla niej atrakcyjny, ale niektóre jej słowa dały mi do myślenia. Może po prostu odczuwa samotność tu, na tym zadupiu, w sercu dżungli?

Zszedł Dieterling, który odprowadził Gittę do domu, a inny człowiek Cahuelli rozmontował generator pola. Podszedłem z Cahuellą do muru okalającego taras. W ciągu dnia w dżungli bywało nieznośnie wilgotno, nie to co w Nuevo Iquique — tam spędziłem dzieciństwo — gdzie panował rześki morski klimat. Wysoki, barczysty Cahuellą nosił czarne kimono z rysunkiem splecionych delfinów na plecach. Boso stąpał po ułożonych w jodełkę płytach. Twarz miał szeroką, usta — jak mi się zawsze wydawało — wyrażały lekkie poirytowanie. Miał wygląd człowieka, który nie akceptuje łatwo porażki. Gęste czarne, sczesane do tyłu włosy, w blasku pochodni hamadriad połyskiwały kutym złotem. Przesunął palcami po uszkodzonym posągu węża, potem pochylił się, by zebrać z ziemi złote łuski — cieniutkie listki folii; dawni iluminatorzy ozdabiali taką folią święte księgi. Roztarł je ze smutkiem między palcami i próbował nałożyć złoto na ranę driady. Owinięty wokół pnia wąż został przedstawiony w ostatniej fazie ruchu — za chwilę miał się stopić z drzewem.

— Przepraszam za szkody, ale prosiłeś o demonstrację — powiedziałem.

Cahuellą potrząsnął głową.

— Nic nie szkodzi. W piwnicy mam kilkadziesiąt sztuk. Może zostawić to jako ciekawostkę?

— Dla odstraszenia?

— Jest chyba tego warte? — Potem dodał ciszej: — Coś się wydarzyło. Musisz dziś ze mną pójść.

— Dziś wieczór? — Było już późno, ale Cahuella działał w dziwnych porach dnia. — Co planujesz? Nocne polowanie?

— Miałbym na to ochotę, ale to coś zupełnie innego. Mamy gości. Musimy ich powitać. Przy starej drodze, dwadzieścia klików stąd, jest polanka. Zawieź mnie tam.

Starannie to przemyślałem.

— Jacy goście? — spytałem.

Niemal z czułością pogłaskał przedziurawioną głowę hamadriady.

— Nie tacy jak zawsze.


* * *

Po półgodzinie wyruszyliśmy terenowcem z Gadziarni. Cahuella zdążył się przebrać w spodnie, koszulę khaki i skórzaną kurtkę myśliwską z mnóstwem kieszeni. Przeciskałem się pojazdem między otaczającymi dom, opuszczonymi budynkami, obrośniętymi gałęźmi pnączy. Wreszcie znalazłem dawny szlak, który właśnie znikał w dżungli. Za kilka miesięcy podróż w ogóle nie byłaby możliwa — las całkowicie zaleczyłby tę ranę i żeby odtworzyć drogę, trzeba by użyć miotaczy ognia.

Gadziarnia wraz z otoczeniem stanowiła kiedyś część ogrodu zoologicznego, stworzonego podczas jednego z okresów zawieszenia broni, które utrzymało się tylko dekadę, ale wówczas wydawało się, że istnieje szansa na trwały pokój i ludzie stworzyli coś tak zbędnego militarnie — a cywilnie pożytecznego — jak zoo. Zamierzano w nim umieścić ziemskie i miejscowe okazy, eksponując podobieństwa i różnice między Ziemią a Skrajem Nieba. Zoo nie zostało jednak nigdy ukończone, a teraz jedynym zachowanym budynkiem była Gadziarnia; tu Cahuella stworzył swoją prywatną rezydencję. Znakomitą, odizolowaną, łatwą do obrony. Wiwaria w piwnicy pragnął zapełnić własną kolekcją schwytanych zwierząt; najważniejsza byłaby niemal dorosła hamadriada, którą jeszcze musiał złowić. Dorosły zajmował już znaczną część pomieszczenia; potrzebowałby nowej piwnicy oraz fachowej opieki, koniecznej w przypadku istoty o biochemii całkowicie odmiennej od biochemii stworzenia w fazie młodej. W domu było pełno skór, zębów i kości zabitych zwierząt. Cahuella nie pałał miłością do istot żywych, a chciał mieć żywego osobnika tylko dla gości — wszyscy wiedzieli, że pochwycenie żywego osobnika wymagało więcej umiejętności niż zabicie go w dżungli.

Gałęzie i zwisające pnącza smagały karoserię pojazdu, wycie turbin zagłuszało dźwięki zwierząt w promieniu wielu mil.

— Co to za goście? — Mówiłem przez mikrofon na krtani, a Cahuella odbierał to w swoich słuchawkach nasadzonych na uszy.

— Wkrótce zobaczysz.

— Zaproponowali tę polankę na miejsce spotkania?

— Nie… to mój pomysł.

— Wiedzieli, o którą polanę chodzi?

— Nie musieli. — Głową wskazał niebo. Spojrzałem przelotnie na baldachim lasu i nad naszymi głowami, gdzie zieleń nieco się przerzedziła, zobaczyłem coś niezwykle jasnego w kształcie klina. — Podążają za nami od naszego wyjazdu z domu.

— To nie jest tutejszy samolot — stwierdziłem.

— To nie samolot, Tanner. To statek kosmiczny.

Po godzinie jazdy przez gęstniejącą dżunglę dotarliśmy do polany prawdopodobnie wypalonej parę lat temu przez jakiś zabłąkany pocisk — mógł być nawet przeznaczony dla Gadziarni, bo Cahuelli nie brakowało wrogów. Na szczęście większość z nich nie wiedziała, gdzie on mieszka. Polanka zarastała, ale teren, dość równy, nadawał się do lądowania.

Statek zawisł nad nami, deltokształtny, cichy jak nietoperz. Gdy się zniżył, zobaczyłem, że od spodu jest wyłożony tysiącem oślepiająco jasnych elementów grzewczych. Miał pięćdziesiąt metrów szerokości, a polana miała ze sto. Dotarło do mnie pierwsze uderzenie ciepła, a potem, na granicy słyszalności, wrażenie poddźwiękowego buczenia.

Dżungla ucichła.

Deltoid zniżał się, z jego końca wystawały trzy odwrócone półkule. Teraz był poniżej linii drzew. Pociłem się od żaru. Zasłoniłem dłonią oczy przed oślepiającym blaskiem.

Blask przygasł do matowej ceglastej czerwieni i statek opuścił się pod własnym ciężarem, osiadając na półkulach, które zamortyzowały uderzenie z gładkością mięśni. Przez kilka chwil panowała cisza, potem z przodu pojazdu jak język wysunęła się rampa. Otaczająca polanę dżungla stała się wyrazistą rzeźbą, oblana niebieskawobiałym światłem padającym z drzwi u szczytu rampy. Kątem oka dostrzegłem, że coś szybko umyka w cień.

Dwie długie wrzecionowate postacie wkroczyły w światło na szczycie rampy.

Cahuella ruszył w stronę rampy.

— Chcesz tam wejść?

— A żebyś wiedział. — Jego sylwetka rysowała się wyraźnie w świetle. — Ty pójdziesz ze mną.

— Nigdy nie miałem do czynienia z Ultrasami.

— Teraz nadarza ci się wspaniała okazja.

Zostawiłem terenowca i poszedłem za nim. W dłoni trzymałem pistolet, ale wydało mi się to niepoważne. Wsunąłem broń za pas i już jej potem nie wydobyłem. Dwaj Ultrasi czekali na rampie spokojnie, w lekko znudzonych pozach; jeden z nich opierał się o framugę drzwi. W pól drogi do statku Cahuella przyklęknął i palcami rozsunął niskie rośliny. Wydawało mi się, że dostrzegłem na ziemi lekko wypukłą warstwę zniszczonego metalu, ale nie zdążyłem się dokładniej przyjrzeć, bo Cahuella mnie ponaglił.

— Pośpiesz się. Oni nie słyną z nadmiernej cierpliwości.

— Nawet nie wiedziałem, że na orbicie jest jakiś statek Ultra-sów — rzekłem cicho.

— Prawie nikt nie wiedział. — Cahuella wchodził już po rampie. — Trzymają wszystko w sekrecie, bo chcą prowadzić interesy, które byłyby niemożliwe przy większym rozgłosie.

Ultrasi — mężczyzna i kobieta — byli bardzo szczupli. Ich szkieletalne postacie tkwiły w krosnach zewnętrznej maszynerii i protez. Oboje bladzi, o wysoko zarysowanych kościach policzkowych, usta i oczy mieli czarne, jakby obwiedzione węglem. Nadawało im to lalkowy, niemal trupi wygląd. Czarne sztywne loki tworzyły na głowie gniazda węży. Ramiona mężczyzny były zbudowane z dymnego szkła inkrustowanego świecącymi maszynami i pulsującymi liniami zasilania, a kobieta miała w brzuchu owalną dziurę na przestrzał.

— Niech cię nie zaszokuje ich wygląd — szepnął Cahuella. — Szokowanie ludzi to ich technika robienia interesów. Mogę się założyć, że kapitan wysłał dwóch najbardziej niesamowitych osobników, by nas zbić z tropu.

— No to mu się udało.

— Wierz mi: miałem do czynienia z Ultrasami. To kociaki. Wchodziliśmy powoli po rampie. Kobieta oparta o framugę wyprostowała się i obserwowała nas uważnie z obojętnie zaciśniętymi ustami.

— Ty jesteś Cahuella? — spytała.

— Tak. A to Tanner. Idzie ze mną i to nie podlega negocjacji. Spojrzała na mnie.

— Masz broń — stwierdziła.

— Tak. — Byłem odrobinę wytrącony z równowagi, gdyż kobieta przez warstwę ubrań dostrzegła u mnie pistolet. — A wy nie macie?

— Mamy swoje środki. Proszę na pokład.

— A pistolet?

Kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie, po raz pierwszy okazując jakieś emocje.

— To drobiazg.

Gdy weszliśmy na pokład, wciągnęli rampę i zamknęli drzwi. Wnętrze statku przypominało ambulatorium — pastelowe barwy i błyszczące urządzenia. Dwaj inni Ultrasi na wpół leżeli w wielkich sterowniczych fotelach, niemal całkowicie schowani pod displejami i delikatnymi dźwigniami. Pilot i kopilot, obaj nadzy, mieli fioletową skórę i niezwykle sprawne palce oraz — jak tamta para — sztywne dredy, choć nieco gęstsze.

Kobieta z dziurą w brzuchu powiedziała:

— Pellegrino, wystartuj gładko i spokojnie. Niech nam goście nie zemdleją.

— Lecimy? — spytałem Cahuellę bezgłośnie. Skinął głową.

— Baw się dobrze, Tanner. Tak jak ja. Dotarły do mnie słuchy, że niedługo nie będę już mógł opuszczać powierzchni planety, nawet Ultrasi nie zechcą mieć ze mną do czynienia.

Wskazano nam dwie wolne kanapy. Gdy tylko zapięliśmy pasy, statek wzniósł się pionowo. Przez przezroczyste łaty rozmieszczone w ścianach widziałem, jak polana w dżungli maleje, staje się plamą wielkości stopy, skąpaną w smudze światła. Daleko na horyzoncie pojedyncza świetlna plama znaczyła Gadziarnię. Reszta dżungli tonęła w oceanie czerni.

— Dlaczego wybrałeś tę polanę na nasze spotkanie? — spytała kobieta.

— Statek zaparkowany na szczycie drzewa przedstawiałby dość głupi widok.

— Nie o to mi chodzi. Bez wysiłku moglibyśmy sporządzić własne lądowisko. Ale dla ciebie ważna była ta polana. — Kobieta mówiła takim tonem, jakby wyjaśnienie tej kwestii miało dla niej marginalne znaczenie. — Przeprowadziliśmy skanowanie. Odkryliśmy podziemną komorę o regularnych kształtach, pełną maszyn.

— Wszyscy mamy swoje drobne sekrety — odparł Cahuella.

Kobieta uważnie na niego spojrzała. Machnęła dłonią i zakończyła sprawę.

Statek wznosił się coraz wyżej, przyśpieszenie wdusiło mnie w fotel. Wrażenie było nieprzyjemne, ale stoicko nie okazywałem, że jest mi niewygodnie. Ultrasi, chłodni jak lód, cicho rozmawiali w technicznym żargonie: prędkość wzlotu, wektor wzlotu. Tych dwoje, którzy powitali nas przed statkiem, siedziało zatopionych w fotelach z grubymi srebrnymi pępowinami, które prawdopodobnie wspomagały oddychanie i krążenie. Opuściwszy atmosferę planety, nadal się wznosiliśmy. Byliśmy po stronie dziennej planety. Niebieskozielony Skraj Nieba wyglądał z pozoru tak spokojnie, jak musiał wyglądać wówczas, gdy „Santiago” dotarł tu na orbitę. Z góry nie widziało się żadnych śladów wojny i dopiero daleko na horyzoncie dostrzegłem smugi czarnego dymu — to płonęły pola naftowe.

Pierwszy raz w życiu oglądałem taki widok. Nigdy przedtem nie byłem w kosmosie.

— Podejście do lądowania na „Orvieto” — zameldował pilot Pellegrino.

Szybko zbliżał się ich główny statek: ciemny, wielki jak uśpiony wulkan. Wymodelowany stożek, długi na cztery kilometry. Światłowiec — tak Ultrasi nazywali swoje statki. Smukłe nocne lokomotywy, zdolne pruć przez kosmiczną pustkę z prędkością niewiele mniejszą od prędkości światła. To robiło wrażenie. Żadne urządzenie na Skraju Nieba nie było tak zaawansowane technicznie jak mechanizmy utrzymujące ten statek w ruchu. Nie byłem w stanie sobie wyobrazić czegoś równie wyrafinowanego.

Ultrasom planeta musiała się wydawać eksperymentem inżynierii społecznej, kapsułą czasu przechowującą przestarzałe techniki i ideologie sprzed trzystu, czterystu lat. Oczywiście nie wszystko było naszą winą. Gdy pod koniec dwudziestego pierwszego wieku statki Flotylli opuściły Merkurego, miały na pokładzie najnowsze rozwiązania techniczne. Dotarcie do układu Łabędzia zajęło im półtora wieku. W tym czasie w Układzie Słonecznym technika gwałtownie przyśpieszyła, a we Flotylli pozostawała w zawieszeniu.

Nim wylądowaliśmy, inne planety zdołały rozwinąć technikę podróży podświetlnych i cała nasza wyprawa nabrała cech żałosnego purytańskiego gestu samobiczowania.

W końcu na Skraj Nieba dotarły szybkie statki, przywiozły pamięci danych, pełne wzorców technicznych, dzięki którym moglibyśmy dokonać skoku cywilizacyjnego. Gdybyśmy chcieli.

Ale wtedy już toczyliśmy wojnę.

Wiedzieliśmy, co dałoby się osiągnąć, ale nie mieliśmy czasu ani środków, by powielić tamte zdobycze, ani też zasobów finansowych, by nabyć gotowe wyroby od odwiedzających nas handlarzy. Nowe technologie kupowaliśmy jedynie wówczas, gdy miały bezpośrednie zastosowanie militarne, a i to doprowadzało nas na skraj bankructwa. Przez całe wieki prowadzono więc wojny, wykorzystując piechotę, czołgi, myśliwce, bomby chemiczne, prymitywne bomby atomowe i tylko z rzadka stosowano fantastyczne środki, takie jak bronie cząsteczkowe czy cudeńka nanotechniki.

Nie dziwota, że Ultrasi traktowali nas ze źle skrywaną pogardą. W porównaniu z nimi byliśmy dzikusami i co gorsza, wiedzieliśmy, że to prawda.

Statek zadokował w „Orvieto”.

W środku wszystko przypominało większą wersję promu — skręcające pastelowe korytarze, cuchnące antyseptyczną higieną. Tutejsza grawitacja, wywołana rotacją wewnętrznych części statku w zewnętrznym kadłubie, była nieco większa niż na Skraju Nieba, ale wysiłek przy poruszaniu się nie był bardziej przykry niż chodzenie z ciężkim plecakiem. Światłowiec pełnił również rolę ramlinera: statku transportującego ludzi z tysiącami koi zimnego snu w ładowniach. Część ludzi przeniesiono już na pokład — nieuśpieni jeszcze arystokraci uskarżali się, że ich źle traktowano. Ultrasi się tym nie przejmowali. Arystokraci musieli słono zapłacić za przejażdżkę na „Orvieto”, ale dla Ultrasów i tak pozostawali dzikusami, tylko nieco bogatszymi i bardziej czystymi.

Zaprowadzono nas do kapitana.

Siedział na wielkim królewskim tronie, zawieszonym na długim bomie, umożliwiającym trójwymiarowe ruchy po wielkim mostku. Inni oficerowie mieli podobne fotele, ale gdy weszliśmy, przezornie odjechali na nich w stronę ściennych displejów wypełnionych skomplikowanymi diagramami. Stałem z Cahuellą na niskim wysuwalnym podeście, dochodzącym mniej więcej do środka kopuły mostku.

— Pan… Cahuella — odezwał się mężczyzna na tronie. — Witam na pokładzie. Jestem kapitan Orcagna.

Kapitan robił takie samo wrażenie jak jego statek. Ubrany od stóp do głów w błyszczącą czarną skórę, na nogach miał wysokie do kolan, czarne spiczaste buty. Dłonie w czarnych rękawiczkach złożył w piramidkę pod brodą. Z czarnego kołnierza tuniki wystawała głowa jak jajo. W przeciwieństwie do reszty załogantów czaszkę miał zupełnie łysą. Charakterystyczna twarz pozbawiona zmarszczek mogłaby należeć do dziecka… albo do trupa.

— A pan? — spytał wysokim, niemal kobiecym głosem, skinąwszy ku mnie.

— Tanner Mirabel — odparł Cahuella, nim zdążyłem otworzyć usta. — Mój osobisty spec od bezpieczeństwa. Idzie tam, gdzie ja. To nie…

— …podlega negocjacji. Tak, słyszałem. — Nieobecnym wzrokiem Orcagna wpatrywał się w jakiś tylko jemu widoczny obiekt zawieszony w powietrzu. — Tak, rozumiem… Tanner Mirabel. Były żołnierz, potem zatrudniony u Cahuelli. Powiedz mi, Mirabel: jesteś całkowicie pozbawiony moralności czy zupełnie nie wiesz, dla jakiego człowiek pracujesz?

Cahuella również teraz pośpieszył z odpowiedzią.

— Wyrzuty sumienia to nie jego sprawa.

— Ale czy miałby je, gdyby wiedział? — Orcagna znowu spojrzał na mnie, ale z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Tak jakbyśmy rozmawiali o kukiełce poruszanej przez niecielesną inteligencję działającą w statkowej sieci komputerowej.

— Powiedz mi, Mirabel, czy zdajesz sobie sprawę, że twój pracodawca jest uznany gdzieniegdzie za przestępcę wojennego?

— Tylko przez hipokrytów, chętnie kupujących od niego broń, o ile nie sprzedaje jej innym.

— Płaskie pole bitwy jest o wiele lepsze od każdego innego — przytoczył Cahuella swe ulubione powiedzonko.

— Ale ty nie tylko handlujesz bronią — stwierdził Orcagna. Znów oglądał niewidoczny dla innych obiekt. — Kradniesz i zabijasz. Są dowody na twój udział przynajmniej w trzydziestu morderstwach związanych z czarnym rynkiem broni. W trzech przypadkach byłeś odpowiedzialny za redystrybucję broni, która powinna być wycofana na mocy układów pokojowych. Można udowodnić, że pośrednio przyczyniłeś się do przedłużenia, a nawet do ponownego wzniecenia czterech lub pięciu konfliktów terytorialnych, bliskich wówczas ugody. Twoje działanie spowodowało śmierć dziesiątków tysięcy ludzi. — Cahuella chciał zaprotestować, ale Orcagna nie zwracał na to uwagi. — Dla ciebie liczy się tylko zysk. Jesteś zupełnie pozbawiony moralności i poczucia dobra i zła. Fascynują cię gady, bo może widzisz w nich własną osobowość, a w istocie jesteś bezgranicznie próżny. — Kapitan podrapał się po brodzie. — Krótko mówiąc — kontynuował z lekkim uśmieszkiem — jesteś bardzo do mnie podobny. Z kimś takim mogę chyba robić interesy. — Spojrzał na mnie. — Ale powiedz mi, Mirabel, dlaczego dla niego pracujesz. W waszych życiorysach nie dostrzegam żadnych wspólnych elementów.

— Płaci mi.

— To wszystko?

— Nigdy nie prosi mnie o coś, czego bym się nie zgodził zrobić. Jestem specjalistą od bezpieczeństwa. Ochraniam go wraz z jego otoczeniem. Własnym ciałem osłaniam przed kulami i uderzenia mi lasera. Czasami załatwiam sprawy i spotykam się z potencjalnymi dostawcami. Też niebezpieczna robota. A co się dzieje z karabinami, gdy zmienią właściciela, to mnie nie obchodzi.

— Hmm. — Orcagna dotknął małym palcem kącika ust. — Może powinno.

— Czy całe spotkanie ma jakiś konkretny cel? — spytałem Cahuellę.

— Jak zawsze — Orcagna. — Oczywiście idzie o handel, ty męczący człowieku. Po cóż bym ryzykował skażenie statku waszym planetarnym brudem?

A więc jednak interesy.

— Co sprzedajesz? — spytałem.

— Jak zwykle broń. Twój szef zawsze tego od nas chce. To normalna tutejsza postawa. Od czasu do czasu moi przedstawiciele proponują wam dostęp do technik długowieczności, powszechnych już na innych planetach, ale za każdym razem oferta jest odrzucana na korzyść brudnych militariów.

— Bo każecie sobie za to płacić tyle, że pół Półwyspu poszłoby z torbami — rzekł Cahuella. — A w moich zasobach też zrobiłoby to poważny uszczerbek.

— Nie taki jak śmierć — stwierdził filozoficznie Orcagna. — No cóż, w końcu to twój pogrzeb. Muszę ci coś powiedzieć: strzeż tego, co od nas dostaniesz. Byłoby to wielce niefortunne, gdyby to ponownie wpadło w niepowołane ręce.

Cahuella westchnął.

— Nie moja wina, że terroryści rabują moich klientów.

Aluzja do tego, co wydarzyło się przed miesiącem. Jeszcze teraz mówili o tym ci, co znali czarnorynkowe powiązania na Skraju Nieba. Zorganizowałem transakcję z legalną, przestrzegającą układów frakcją wojskową. Wymiany dokonano w łańcuszku podstawionych osób; Cahuella — dyskretnie ukryty — był na jego końcu. Dokonałem również samej wymiany broni — odbyło się to na polanie podobnej do tej, na której spotkaliśmy się z Ultrasami. Tam skończyła się moja rola. Ktoś jednak doniósł o wszystkim jakiejś mniej legalnej frakcji — ta zorganizowała zasadzkę i przechwyciła dostawę.

Cahuella nazwał ich terrorystami, ale nie było zbyt wielkiej różnicy między nimi a tamtą legalną grupą. Podczas wojny, w której co tydzień zmieniała się definicja przestępstwa, legalne od nielegalnego różniło się jedynie jakością fachowej porady prawnej. Koalicje się zmieniały, minione wydarzenia na nowo interpretowano, przedstawiając uczestników w nowym świetle. Istotnie, obecnie wielu obserwatorów uważało Cahuellę za przestępcę wojennego. Za sto lat mogą go czcić jako bohatera… a mnie uznać za jego prawą rękę.

Zdarzały się dziwniejsze rzeczy.

Jednak to, co wydarzyło się po odbiciu dostawy, trudno byłoby przedstawić pozytywnie: tydzień po zasadzce terroryści za pomocą kradzionej broni wymordowali większość członków pewnej arystokratycznej rodziny w Nueva Santiago.

— Nie pamiętam nazwiska.

— Reivich czy coś takiego — odparł Cahuella. — Zrozum, ci terroryści to zwierzęta, przyznaję. Gdybym mógł, wytapetowałbym ściany ich skórą, a z kości zrobił meble. Ale to nie znaczy, że pałam sympatią do klanu Reivicha. Byli na tyle bogaci, że mogli się wynieść. Ta planeta to kloaka. Jeśli chcą bezpiecznego miejsca, mają do dyspozycji całą galaktykę.

— Mamy pewne dane wywiadowcze, które mogą was zainteresować — powiedział Orcagna. — Argent Reivich, najmłodszy z synów, który przeżył, przysiągł zemstę na tobie.

— Przysiągł zemstę. Co to, sztuka umoralniająca? — Cahuella wyciągnął przed nim dłoń. — Zobacz, drżę ze strachu!

— To nic nie znaczy — stwierdziłem. — Gdybym uznał, że warto ci zawracać głowę, już byś o tym wiedział. Między innymi za to mi płacisz. Więc nie musisz się przejmować każdym świrem, który żywi do nas urazę.

— Według nas ten facet nie jest świrem. — Orcagna obejrzał swoje palce w czarnych rękawiczkach, zdejmując jedną po drugiej. — Z naszych danych wywiadowczych wynika, że ten dżentelmen zdobył broń u tych samych oddziałów, które wymordowały mu rodzinę. Broń ciężkocząsteczkowa, nadaje się do totalnego ataku na fortece. Przechwyciliśmy sygnatury tych urządzeń. Są w pełni sprawne. — Ultras zamilkł na chwilę. — Może cię zainteresuje wiadomość — kontynuował — że sygnatury przesuwają się na południe Półwyspu, w kierunku Gadziarni.

— Podaj mi pozycję — powiedziałem. — Wyjdę dzieciakowi na spotkanie i dowiem się, o co mu chodzi. Może chce wynegocjować więcej broni…? Mógł się nie zorientować, że jesteś dostawcą.

— Taaak, a ja jestem producentem wykwintnego szampana — powiedział Cahuella. — Daj spokój, Tanner. Myślisz, że potrzebny mi ktoś taki jak ty, żeby załatwić taką gnidę jak Reivich? Nie wysyła się zawodowca przeciwko amatorom. — Zwrócił się do kapitana: — Mówisz, że jak daleko zaszedł? Na jakim typie terenu?

— Oczywiście możemy dostarczyć te informacje.

— Cholerny krwiopijca. — Po chwili na obojętnej dotąd twarzy Cahuelli pojawił się uśmiech. — Ja cię naprawdę lubię. Jesteś pieprzoną pijawką. — Wskazał Orcagnę. — Podaj cenę. Nie muszę precyzyjnie wiedzieć, gdzie jest. Podaj mi pozycje z dokładnością do… paru kilometrów, bo inaczej nie będzie zabawy.

— Co sobie myślisz, do cholery? — spytałem, nim zdążyłem sam się ocenzurować. — Nawet jeśli Reivich jest niedoświadczony, to może być niebezpieczny. Zwłaszcza jeśli dysponuje taką bronią, jaką milicja zlikwidowała mu rodzinę.

— Więc będzie sport. Prawdziwe safari. Może przy okazji złowimy hamadriadę.

— Lubisz sporty — stwierdził Orcagna.

Wtedy zrozumiałem: Cahuella robił to tylko dlatego, że miał audytorium. W Gadziarni postąpiłby logicznie: kazałby mi lub któremuś z moich ludzi zabić Reivicha, bez ceregieli, jak spłukuje się toaletę. Tracić czas na takiego Reivicha to poniżej jego poziomu. Jednak przed Ultrasami musiał grać myśliwego.

Potem, gdy było po wszystkim, gdy nie udała się nasza zasadzka na Reivicha, Gitta i Cahuella zostali zamordowani, a ja i Dieterling odnieśliśmy rany, jedno stało się dla mnie jasne.

To była moja wina.

Przez głupotę dopuściłem do śmierci Gitty. Pozwoliłem, by równocześnie zginął Cahuella. Przerażające śmiertelne zaślubiny. A Reivich, z rękami umazanymi krwią żony człowieka, któremu poprzysiągł zemstę, odszedł cało i mężnie. Sądził chyba, że Cahuella przeżył, a jego rany wydawały się mniej niebezpieczne od moich. Gdyby Cahuella przeżył, długo by cierpiał, i dla Reivicha byłoby to niebanalne zwycięstwo. Zgodnie z jego planem Cahuella miał do końca życia boleśnie tęsknić za Gittą — jedyną istotą, którą był zdolny kochać.

Ale zamiast tego Reivich odebrał Gittę mnie.

Przypomniałem sobie, jak Cahuella śmiał się z zemsty Reivicha.

Między absurdem a rycerskością istnieje cienka granica. A co ja zrobiłem? Przysiągłem, że pomszczę Gittę i zabiję Reivicha. Gdyby ktoś mi powiedział, że pierwej umrę, uznałbym to za część targu.

W Nueva Valparaiso wymknął mi się. Wtedy musiałem podjąć najważniejszą decyzję: zrezygnować albo nadal gonić go poza układ. Patrząc z perspektywy, decyzja nie była trudna.


* * *

— Nie przypominam sobie specjalnych problemów z panem Reivichem — powiedziała Amelia. — Miał amnezję, ale nie tak ciężką jak ty. Trwała zaledwie parę godzin, potem się pozbierał. Duscha proponowała, by został, byśmy się zajęli jego implantami, ale się śpieszył.

— Naprawdę? — spytałem.

— Tak. Bóg jeden wie, czym go obraziliśmy.

— Jestem pewien, że niczym. — Zastanawiałem się, co takiego w jego implantach wymagało naprawy, ale to pytanie mogło poczekać. — Przypuszczam, że jest już na Yellowstone albo prawie tam dotarł. Nie chciałbym się spóźnić. Przecież nie może mieć całej zabawy tylko dla siebie.

Spojrzała na mnie przenikliwie.

— Jesteście przyjaciółmi?

— Tak to można określić.

— Razem podróżujecie?

— Do tego się to sprowadza.

— Rozumiem. — Nic po sobie nie pokazała, ale wyobrażałem sobie, co myśli: że Reivich nie wspominał o żadnym towarzyszu podróży i nasza przyjaźń musiała być bardzo jednostronna, o ile w ogóle istniała.

— W zasadzie miałem nadzieję, że na mnie poczeka.

— Chyba nie chciał obarczać kliniki swoją osobą, skoro nie wymagał dalszej opieki. Albo mimo wszystko miał amnezję. Oczywiście możemy się z nim skontaktować. To nie jest łatwe, ale zawsze się staramy mieć namiary osób, które ożywiamy. Na wypadek jakichś komplikacji.

A poza tym, pomyślałem, niektórzy mogą odwdzięczyć się za gościnę, gdy na Yellowstone będą bogaci i bezpieczni, i przy pomocy Lodowych Żebraków zechcą uzyskać wpływ na nowych przybyszy.

Powiedziałem tylko:

— To bardzo uprzejme z waszej strony, ale najlepiej, żebym spotkał się z nim osobiście. Patrzyła na mnie uważnie.

— Potrzebny ci więc jego adres na planecie.

— Sądzę, że trzeba wziąć pod uwagę kwestię poufności, ale…

— Będzie w Chasm City — powiedziała Amelia takim tonem, jakby sama nazwa miasta była herezją, jakby to miejsce było najbardziej obrzydliwą dziuplą degeneracji. — To nasze największe miasto. Najstarsze.

— Tak, słyszałem o Chasm City. Możesz mi nieco zawęzić obszar? Podać dzielnicę?

Nie bardzo ci mogę pomóc — odparła. — Nie powiedział nam, gdzie dokładnie zmierza. Najlepiej chyba zacznij od Baldachimu.

— Baldachimu?

— Nigdy tam nie byłam. Ale mówią, że tego nie da się przeoczyć.


* * *

Następnego dnia odmeldowałem się.

Wiedziałem, że nie jestem całkiem zdrów, ale bałem się, że w razie dalszej zwłoki nie uda mi się ponownie wpaść na trop Reivicha. Moja pamięć nie była jeszcze ostra, choć dało się z nią funkcjonować. Wystarczyła do wykonania zadania.

Poszedłem do chaty po swoje rzeczy: dokumenty, ubrania, które mi tu dali, oraz części diamentowej broni. Znowu moją uwagę zwróciła wnęka w ścianie, ta która tak mnie niepokoiła tuż po obudzeniu. W nocy miewałem w tej chacie niezbyt spokojne sny, nawiedzały mnie obrazy i myśli dotyczące Skya Haussmanna. Krew na prześcieradle dawała świadectwo. Gdy się budziłem, nadal coś mnie nieracjonalnie przerażało w widoku tej alkowy. Duscha wspominała o wirusie indoktrynacji. Czyżby infekcja powodowała bezpodstawne fobie? Może struktury wirusowe łączyły się z nieodpowiednimi ośrodkami mózgu? Z drugiej strony może te dwie sprawy w ogóle nie miały ze sobą związku.

Amelia odprowadziła mnie długim, meandrującym szlakiem do nieba. Wspinaliśmy się coraz wyżej ku wierzchołkowi stożka. Nachylenie było tak łagodne, że drogą szło się prawie bez wysiłku i odnosiło wrażenie euforycznej ulgi, gdy ciężar malał, a każdy krok pchał nas wyżej i dalej. Kilkanaście minut szliśmy w milczeniu.

— Czy to prawda, Amelio, że kiedyś byłaś jedną z nas? — spytałem wreszcie.

— Pasażerką? Tak, ale jeszcze jako dziecko. Prawie nie umiałam mówić. Statek, który nas tu przywiózł, został uszkodzony, utracono większość zapisów tożsamości śpiących ludzi. Zabierano podróżnych z kilku układów, więc nie dało się nawet określić, skąd pochodzę.

— Czyli nie wiesz, gdzie się urodziłaś?

— Mogę się domyślać, choć teraz mnie to nie interesuje. — Ścieżka stała się teraz stroma i Amelia nagle odepchnęła się ode mnie, by sforsować podejście. — To mój świat, Tanner. Strasznie mały, ale według mnie nie jest zły. Gdzie indziej zobaczyłabym wszystko, co ma do zaoferowania świat, w którym żyję?

— To chyba bardzo nudne?

— Wcale nie. Wszystko się zmienia. — Wskazała zakrzywienie habitatu. — Ten wodospad nie zawsze tu istniał. Tam była mała wioska, a teraz jest jezioro. I tak cały czas. Zmieniamy stale tę ścieżkę, by powstrzymać erozję. Każdego roku muszę na nowo uczyć się tych miejsc. Zdarzają się lata, gdy plony nie są zbyt dobre, ale miewamy również pory obfitości, dzięki Bogu. I zawsze jest coś nowego, przewijają się tu coraz to nowi ludzie, niektórzy z nich wstępują do zakonu. — Ściszyła głos. — Na szczęście nie wszyscy są tacy jak brat Aleksiej.

— Wszędzie zdarzają się czarne owce.

— Wiem. Nie powinnam tak mówić… ale po treningach z tobą, niemal mam nadzieję, że Aleksiej spróbuje mnie podejść.

Rozumiałem, co czuje.

— Raczej w to wątpię, ale nie chciałbym być na jego miejscu, gdyby zaatakował.

— Potraktuję go łagodnie.

Zapadło niezręczne milczenie. Wchodziliśmy po ostatnim odcinku drogi, prowadzącym ku wierzchołkowi stożka. Mój ciężar stanowił teraz jedną dziesiątą tego, jaki miałem w chacie, ale mogłem nadal iść; tylko wydawało mi się, że przy każdym kroku grunt usuwa mi się spod nóg. Przed nami, dyskretnie zasłonięte przez niesforny zagajnik rosnący w niskiej grawitacji, znajdowały się opancerzone drzwi wychodzące z tego świata.

— Naprawdę chcesz wyjechać? — spytała Amelia.

— Im szybciej dotrę do Chasm City, tym lepiej.

— Nie zaspokoi ono wszystkich twoich oczekiwań. Wolałabym, żebyś jeszcze został z nami i doszedł do pełnej formy… — przerwała, świadoma, że nie zdoła mnie przekonać.

— Nie martw się o mnie. Dogonię swą przeszłość. — Uśmiechnąłem się, czując niesmak, że muszę ją okłamywać, choć wiedziałem, że nie mam innego wyjścia. — Dziękuję, że okazałaś mi tyle dobroci, Amelio.

— Nie ma za co.

— Właśnie… — Rozejrzałem się, sprawdzając, czy nikt nas nie obserwuje. — Chciałbym, żebyś coś ode mnie przyjęła. — Wyjąłem z kieszeni spodni kompletnie złożony nakręcany pistolet. — Lepiej nie pytaj, po co to nosiłem, ale teraz już mi się raczej nie przyda.

— Chyba nie powinnam ci tego zabierać. Wetknąłem jej pistolet w dłoń.

— Więc mi go skonfiskuj.

— To powinnam zrobić. Tak sądzę. Działa? Skinąłem głową. Nie potrzeba szczegółów.

— Na pewno ci się przyda, gdy kiedyś znajdziesz się w prawdziwych tarapatach.

Schowała pistolet.

— Konfiskuję go, i tyle.

— Rozumiem. Podała mi rękę.

— Niech Bóg będzie z tobą, Tanner. Życzę ci, żebyś odnalazł przyjaciela.

Odwróciłem się, by nie zobaczyła mojej twarzy.

Загрузка...