DWANAŚCIE

— Jak to rozumieć?

— Co takiego, Tanner?

— Tę niedbałą wzmiankę o nieistnieniu Migotliwej Wstęgi. Chcesz ją zostawić bez komentarza, zagadkowo zawieszoną?

Razem z Quirrenbachem przeciskaliśmy się przez trzewia „Strelnikova” do kryjówki Vadima. Opóźniałem marsz, bo zabrałem ze sobą teczkę. Byliśmy sami — gdy Vadim już nam zdradził, gdzie ma swą koję, zamknęliśmy go w mojej kwaterze. Zakładałem, że jeśli przeszukamy jego kabinę, znajdziemy to, co skradł innym pasażerom. Odebrałem mu płaszcz i nie planowałem szybkiego zwrotu.

— Powiedzmy po prostu, że zaszły pewne zmiany. — Quirrenbach niezgrabnie pełzł za mną jak pies goniący coś w norze.

— O niczym nie słyszałem.

— Nie mogłeś. Zmiany zaszły ostatnio, kiedy byłeś już w drodze. To chyba normalne ryzyko związane z podróżami międzygwiezdnymi.

— Jedna z wielu niedogodności — powiedziałem, myśląc o swej posiniaczonej twarzy. — Więc jakież to zmiany?

— Dość drastyczne. — Przerwał, dysząc ciężko i chrapliwie. — Posłuchaj, przykro mi kruszyć wszystkie twoje wyobrażenia, ale lepiej zaakceptuj fakt, że Yellowstone w niczym nie przypomina świata, którym było. A to i tak stwierdzenie bardzo oględne.

Wspomniałem, co Amelia mówiła o miejscu pobytu Reivicha.

— Czy Chasm City istnieje?

— Tak… tak. Nie aż tak drastyczne. Ciągle stoi. Nadal zamieszkane. Wciąż nieźle prosperuje, na miarę układu.

— Podejrzewam, że za chwilę uzupełnisz to stwierdzenie o coś przykrego.

Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem, że rura rozszerza się w cylindryczny korytarz z owalnymi drzwiami rozmieszczonymi po jednej stronie. Korytarz nadal był ciemny, wywoływał klaustrofobię. Całe to przeżycie wydawało mi się nieprzyjemnie znajome.

— Niestety… owszem — potwierdził Quirrenbach. — Miasto stało się zupełnie inne. Prawie nie do poznania, i przypuszczam że to samo dotyczy Migotliwej Wstęgi. Dawniej wokół Yellowstone orbitowało dziesięć tysięcy habitatów, niczym — tutaj pozwolę sobie na bezwstydną mieszaninę metafor — wianek baśniowo rzadkich i artystycznie oszlifowanych klejnotów, z których każdy płonął własną poświatą. — Quirrenbach zatrzymał się i dyszał przez chwilę. — Teraz może znajdzie się ze sto, w których ciśnienie wystarczy do podtrzymania życia. Reszta to wraki, puste łupiny nawiedzane przez rozległe i zabójcze ławice orbitalnego śmiecia, ciche i martwe jak dryfujące drewno. Nazywają to Pasem Złomu.

Kiedy przyswoiłem sobie tę informację, zadałem następne pytanie.

— Co zaszło? Wojna? Ktoś doszedł do wniosku, że konstrukcje niektórych habitatów obrażają jego smak architektoniczny?

— Nie, żadna wojna. Choć może byłoby lepiej, gdyby to właśnie wojna była przyczyną. Z wojny mimo wszystko zawsze można się wyplątać. Wojny nie są takie złe, jak ludzie gadają…

— Quirrenbach… — Zaczynałem tracić cierpliwość.

— To zaraza — powiedział pośpiesznie. — Bardzo brzydka, nie mniej jednak zaraza. Ale nim zaczniesz zadawać szczegółowe pytania, pamiętaj, że wiem niewiele więcej od ciebie. — Ja również dopiero co tutaj przyleciałem.

— Jesteś znacznie lepiej poinformowany ode mnie. — Minąłem dwoje drzwi i zatrzymałem się przed trzecimi, porównawszy ich numer z kluczem Vadima. — W jaki sposób zaraza zdołała wyrządzić aż takie szkody?

— To nie była po prostu zaraza. To znaczy nie w zwykłym sensie. Była bardziej… chyba płodna. Pełna wyobraźni. Artystyczna. Czasami w dość pokrętny i chytry sposób. Hm, czy dotarliśmy na miejsce?

— Tak, to chyba jego kabina.

— Ostrożnie, Tanner. Mogą tam być pułapki, czy coś takiego.

— Wątpię. Vadim nie wyglądał na typa lubiącego zajmować się długookresowym planowaniem. Do tego są potrzebne rozwinięte przednie zwoje mózgowe.

Wsunąłem przepustkę Vadima do zamka i poczułem satysfakcję gdy drzwi się otworzyły. Kiedy wchodziłem, słabe, obrosłe brudem lampy zapalały się kolejno, odsłaniając cylindryczną komórkę, trzy czy cztery razy obszerniejszą od przydzielonej mi kwatery. Quirrenbach ruszył za mną, ale zatrzymał się na progu kabiny, jak człowiek nie w pełni gotowy do zejścia do kanału ściekowego.

Rozumiałem te opory.

Miejsce śmierdziało nagromadzonymi przez miesiące wydzielinami ciała. Każdą wolną powierzchnię pożółkłego plastiku pokrywała przyklejona tłusta warstwa zniszczonej skóry. Po naszym wejściu na ścianach ożywiły się pornograficzne hologramy: dwanaście nagich kobiet wyginało się w anatomicznie nieprawdopodobne figury. Zaczęły mówić — tuzin subtelnie różniących się kontraltów entuzjastycznie wychwalał sprawność seksualną Vadima. Teraz leży spętany i zakneblowany w mojej kabinie i nic nie wie o tych pochlebstwach, pomyślałem. Kobiety nie przestawały mówić, lecz po pewnym czasie ich gesty i obscena zaczęły się powtarzać, więc łatwo je było ignorować.

— Wedle wszelkich oznak trafiliśmy do właściwego pomieszczenia — oznajmił Quirrenbach.

— Nie będzie nagród z architektury wnętrz, prawda? — powiedziałem.

— Och, nie wiem. Niektóre z plam rozmieszczono tak interesująco. Szkoda tylko, że wybrał ten styl rozmazanych ekskrementów, to takie zeszłowieczne. — Odciągnął zasuwaną osłonę w swoim końcu kabiny — dotykał jej samymi koniuszkami palców. Ukazał się brudny i porysowany przez mikrometeoryty iluminator.

— Proszę, pokój z widokiem. Choć nie wiem, czy ten widok jest wiele wart.

Przez kilka chwil również oceniałem widok: część powłoki statku, migawkowo oświetlaną błyskami jasnego fioletu; choć prom leciał, na jego kadłubie pracowała brygada robotników, spawających wszystko do kupy.

— Nie zostawajmy tu dłużej, niż jest to absolutnie niezbędne, przeszukam ten koniec. Ty zacznij tam. Zobaczymy, czy natrafimy na coś użytecznego.

— Niezła myśl — powiedział Quirrenbach.

Rozpocząłem przeszukiwanie. Pokój, obudowany od ściany do ściany szafkami, musiał kiedyś służyć za pomieszczenie magazynowe. Było tu za wiele gratów, by przeszukiwać wszystko metodycznie, ale wypełniłem teczkę i głębokie kieszenie płaszcza Vadima przedmiotami mającymi choćby znikomą wartość. Garście biżuterii, monokle z danymi, miniaturowe holokamery i brosze tłumaczące. Dokładnie takich rzeczy się spodziewałem — Vadim skradł je nieco bogatszym pasażerom „Strelnikova”. Musiałem dołożyć trochę starań, by znaleźć zegarek — kosmiczni podróżnicy nie biorą ich na przelot między układami. W końcu znalazłem zegarek skalibrowany w czasie Yellowstone. Na jego tarczy, wokół zestawu koncentrycznych pasków, krążyły drobne szmaragdowe planety, tykaniem odmierzając czas.

Wsunąłem zegarek na przegub. Był przyjemnie ciężki.

— Nie możesz przecież kraść jego własności — powiedział łagodnie Quirrenbach.

— Niech złoży skargę.

— Nie o to chodzi. To, co robisz, nie jest wcale lepsze od…

— Posłuchaj, czy naprawdę sądzisz, że Vadim coś z tego kupił? To wszystko jest kradzione, a właścicieli prawdopodobnie nie ma już na pokładzie.

— Ale pewne rzeczy mógł ukraść niedawno. Powinniśmy zrobić wszystko, by je zwrócić prawowitym właścicielom. Zgadzasz się?

— Owszem, na jakimś odległym poziomie teoretycznym. — Nie przerywałem poszukiwań. — Ale jak się dowiemy, kim są właściciele? Nie zauważyłem, by w jadalni ktoś się zgłaszał. A w ogóle, czemu się tym przejmujesz?

— Nazywają to zachowaniem śladowych resztek sumienia, Tanner.

— Przecież ten zbir omal cię nie zabił?

— Zasada nadal obowiązuje.

— Cóż… jeśli zapewni ci to spokojny sen, nie mam nic przeciwko temu, byś pozostawił mnie samego, gdy będę przeszukiwał jego rzeczy. A kiedy już o tym mówimy, czy rzeczywiście cię tu zapraszałem?

— Nie bezpośrednio, nie… — Twarz wykrzywiła mu rozterka, kiedy przeglądał zawartość jednej z szuflad. Wyciągnął skarpetkę, smętnie ją studiował przez kilka chwil. — Niech cię diabli, Tanner. Mam nadzieję, że miałeś rację, kiedy mówiłeś, że jego wpływy to fikcja.

— Och, nie sadzę, byśmy musieli się tym przejmować.

— Jesteś całkowicie pewny?

— Wierz mi, znam się nieźle na hołocie.

— Tak, cóż… załóżmy wstępnie, że masz rację.

Powoli, ale z rosnącym entuzjazmem, Quirrenbach zaczął wypychać kieszenie łupami Vadima bez jakiejkolwiek selekcji, głównie zwitkami stonerskiej waluty. Również wpakowałem sobie do kieszeni dwie paczki gotówki, zanim Quirrenbach zdążył ją zachomikować.

— Dzięki, przydadzą się.

— Właśnie chciałem ci trochę dać.

— Oczywiście, że chciałeś. — Przejrzałem banknoty. — Czy są nadal coś warte?

— Tak — powiedział po zastanowieniu. — W każdym razie w Baldachimie. Nie mam pojęcia, co uchodzi za środek płatniczy w Mierzwie, ale sądzę, że gotówka tam też nie zawadzi.

Wziąłem jeszcze porcję.

— Lepiej chuchać niż dmuchać, oto moja dewiza.

Nadal szukałem — przekopywałem się przez takie same śmiecie i biżuterię — aż znalazłem coś, co wyglądało na odgrywarkę eksperientali. Tak płaskiej i opływowej nie widziałem na Skraju Nieba; sprytnie skonstruowana, zajmowała nie więcej miejsca niż Biblia.

Znalazłem pustą kieszeń i wsunąłem tam odgrywarkę, razem z pudełkiem eksperientali, które, jak przypuszczałem, mogły być same w sobie coś warte.

— Zaraza, o której mówiłeś… — zacząłem.

— Tak?

— Nie rozumiem, w jaki sposób wyrządziła tyle szkód?

— To dlatego że nie była biologiczna — w takim sensie, jak na ogół rozumiemy to pojęcie. — Zrobił pauzę, przerwał również swe czynności. — Zajęła się maszynami. Spowodowała, że wszystkie maszyny powyżej pewnego stopnia złożoności przestały funkcjonować lub zaczęły funkcjonować w sposób zupełnie inny niż ten do którego je przeznaczono. Wzruszyłem ramionami.

— To nie wygląda na wielkie nieszczęście.

— Nie jest, jeśli maszyny są po prostu robotami lub systemami środowiskowymi, tak jak tu na statku. Ale na Yellowstone większość maszyn stanowiły mikroskopijne urządzenia wewnątrz istot ludzkich, ściśle powiązane z umysłem i ciałem. Wydarzenia w Migotliwej Wstędze to tylko symptom bardziej przerażających zjawisk, zachodzących w skali całej ludzkości. Tak jak zmniejszenie liczby świateł w całej Europie w końcu czternastego wieku wskazywało na przybycie Czarnej Śmierci.

— Muszę wiedzieć więcej.

— Masz system kwerendowy w swojej kabinie. A nawet tu, w kabinie Vadima.

— Albo mógłbyś mi po prostu teraz to opowiedzieć. Pokręcił głową.

— Nie, Tanner. Wiem nie więcej niż ty. Przylecieliśmy w tym samym czasie. Owszem, na różnych statkach, ale podczas wybuchu zarazy przemierzaliśmy przestrzeń międzygwiezdną. Miałem trochę więcej czasu od ciebie, by przyzwyczaić się do tej wiadomości.

— Skąd tu przyleciałeś? — zapytałem cicho, spokojnie.

— Z Grand Teton.

To był jeszcze jeden świat z pierwotnych kolonii Americano, tak jak Yellowstone, Yosemite, Glacier i jeszcze dwa lub trzy. Cztery wieki temu zostały zasiedlone przez roboty — samoreplikujące się maszyny, zawierające wzorce potrzebne do skonstruowania żywych ludzi po przybyciu na miejsce. Żadna z tych kolonii nie odniosła sukcesu, wszystkie upadły w drugim czy trzecim pokoleniu kolonistów. Niektórzy mieszkańcy mogli wyprowadzić swą linię genealogiczną od oryginalnych osadników Americano, ale były to przypadki bardzo rzadkie. Większość ludności mieszkającej na tych światach pochodziła z późniejszych fal kolonizatorów, transportowanych światłowcami. Koloniści tworzyli na ogół państwa Demarchistów, jak Yellowstone.

Oczywiście Skraj Nieba to przypadek odmienny, jedyny świat zasiedlony przez statek pokoleniowy. Niektórych błędów po prostu się nie powtarza.

— Podobno Grand Teton to jedno z przyjemniejszych miejsc do życia — zauważyłem.

— Owszem. I przypuszczam, że zastanawiasz się, co mnie tutaj przyniosło?

— W zasadzie nie. To nie moja sprawa.

Wolniej przeszukiwał łupy Vadima. Widziałem, że nie jest przyzwyczajony do takiego braku zainteresowania. W duchu liczyłem sekundy, po których przerwie milczenie. Jestem artystą — wyjaśnił w końcu. — Kompozytorem. Pracuję nad cyklem symfonii, dziełem swego życia. To mnie tutaj sprowadziło.

— Muzyka?

— Tak, muzyka; choć to żałosne słówko, nie oddaje dobrze tego, co mam na myśli. Moja następna symfonia będzie dziełem zainspirowanym przez samo Chasm City. — Uśmiechnął się. — Miał to być wspaniały, wzniosły utwór, głoszący chwałę miasta w całym jego splendorze Belle Epoque. Kompozycja wrząca witalnością i energią. Teraz mam wrażenie, że powstanie utwór ciemny, odmienny w nastroju. Szostakowiczowsko poważny. Dzieło obciążone świadomością, że koło historii w końcu się obróciło i zgniotło na pył nasze śmiertelnicze sny. Symfonia zarazy.

— Dlatego przebyłeś całą tę drogę? Żeby nabazgrać kilka nut?

— Żeby nabazgrać kilka nut, tak jest. Ktoś przecież musi to zrobić.

— Ale powrót do domu zabierze ci dekady.

— Rzeczywiście, fakt ten dotarł do mej świadomości, zanim uprzejmie zwróciłeś mi na niego uwagę. Lecz moja podróż to jedynie preludium. Trwała niedługo… jeśli się ten czas porówna z kilkoma wiekami, które upłyną, nim dzieło zbliży się do końca. Będę sobie wtedy liczył prawie setkę — to odpowiednik dwóch lub trzech okresów twórczych wielkich kompozytorów. Odwiedzę oczywiście kilkadziesiąt układów — i włączę inne do swojej marszruty, jeśli okażą się znaczące. Na pewno wybuchną nowe wojny, zarazy, nastaną okresy ciemności. A także okresy cudów i wspaniałości. Wszystko to będzie wodą na młyn mego wielkiego dzieła. A kiedy je wygładzę — i jeśli nie będę nim całkowicie rozczarowany — dociągnę do zmierzchu. Widzisz, nie zostanie mi czasu, by śledzić najnowsze techniki przedłużania życia, gdyż całą energię wleję w me dzieło. Po prostu będę brał to, co jest łatwo dostępne, i wierzył, że wystarczy mi życia na dokończenie magnum opus. Po uporządkowaniu dzieła, gdy pogodzę obecną prowizoryczną bazgraninę i mistrzowskie utwory, które z pewnością stworzę pod koniec życia, wsiądę na statek i wrócę na Grand Teton — zakładając, że kolonia nadal będzie istniała — gdzie zaanonsuję swe arcydzieło. Sama premiera odbędzie się później, za jakieś pięćdziesiąt lat, zależnie od ówczesnych rozmiarów ludzkiego kosmosu. Wiadomość zdąży dotrzeć do najodleglejszych kolonii i ludzie zaczną zjeżdżać na Grand Teton, na wykonanie utworu. Będę spał podczas budowy sali koncertowej — mam już koncepcję czegoś zbytkownego — i podczas kompletowania, hodowania czy klonowania orkiestry godnej dzieła. A gdy upłynie pięćdziesiąt lat, powstanę ze snu, wejdę w krąg świateł, poprowadzę orkiestrę i w krótkim czasie, który mi pozostanie, będę się pławił w sławie, jakiej nie zaznał ani nie zazna żaden żyjący muzyk. Imiona dawnych mistrzów zostaną zredukowane do komentarzy w przypisach — ledwie migające embriony gwiazd na tle diamentowego blasku mej własnej gwiezdnej łuny. Moje imię będzie dźwięczało przez stulecia jak pojedyncza, niemilknąca fraza.

Odpowiedziałem dopiero po dłuższej chwili.

— Cóż, musisz mieć jakiś cel, do którego byś dążył.

— Chyba sądzisz, że przepełnia mnie monstrualna pycha.

— Taka myśl w ogóle nie przemknęła mi przez mózg.

Za szufladami wymacałem jakiś przedmiot. Miałem nadzieję, że znajdę broń — coś groźniejszego od nakręcanego pistoletu — ale Vadim chyba radził sobie bez niej. A jednak coś wyczuwałem. Ciekawe.

— Co znalazłeś?

Wydostałem matowoczarne metalowe pudełko, wielkości cygarnicy. W środku, w mieszkach, leżało sześć szkarłatnych fiolek, a obok obiekt przypominający zdobną stalową strzykawkę. Na uchwycie pistoletu widniała delikatnie malowana reliefowa kobra.

— Nie mam pojęcia. Masz jakiś pomysł?

— Niezupełnie, nie… — Oglądał pudełko z fiolkami chyba ze szczerym zaciekawieniem. — Ale powiem ci jedno: nie wygląda to na rzecz legalną.

— Myślałem mniej więcej to samo.

— Czemu cię to tak interesuje? — spytał Quirrenbach, gdy znowu sięgnąłem po pudełko.

Wspomniałem strzykawkę u mnicha w jaskini Amelii. Nie mogłem stwierdzić tego z pewnością, ale substancja, którą widziałem w tamtej strzykawce — choć w przyćmionym świetle jaskini — wyglądała bardzo podobnie do chemikaliów w pudełku Vadima. Przypomniałem sobie również, co powiedziała mi Amelia, gdy spytałem ją o tę strzykawkę: że tego mnich na Idlewild w żadnym przypadku nie powinien nosić przy sobie. Więc to jakiś rodzaj narkotyku, może zabroniony nie tylko w Hospicjum Żebraków, ale w całym układzie.

— Zakładam, że pomoże mi to otworzyć niektóre drzwi.

— Albo coś znacznie więcej — powiedział Quirrenbach. — Poczynając od wrót piekieł. Coś słyszałem w roju parkingowym o krążących bardzo brzydkich substancjach. — Wskazał głową szkarłatne fiolki. — Jedną z nich nazywają Paliwem Snów.

— To może być Paliwo?

— Nie wiem, ale dilerki spodziewałbym się po naszym przyjacielu Vadimie.

— Skąd by to dostawał?

— Nie powiedziałem, że jestem ekspertem, Tanner. Wiem tylko, że ta substancja daje pewne nieprzyjemne skutki uboczne i że tutejsze władze — czy co tam mają w tym układzie — nie zachęcają do jej używania. Nawet do posiadania.

— Ale ma jakieś zastosowania?

— Owszem, ale nie wiem dokładnie, co się z tym robi. A propos, to urządzenie to pistolet ślubny.

Nie rozumiałem.

— To dawny lokalny zwyczaj — wyjaśnił, widząc moją minę. — Mąż i żona wymieniają w pewien sposób prawdziwe komórki nerwowe wyhodowane ze swoich mózgów. Używają tej rzeczy — pistoletu ślubnego — żeby implantować sobie wzajemnie tę materię.

— Już się tego nie praktykuje?

— Przestano, po zarazie. — Spojrzał smętnie. — Po zarazie przestano robić całe mnóstwo rzeczy.


* * *

Kiedy Quirrenbach odszedł z łupami — zapewne myśląc o swym cyklu symfonicznym — stanąłem przy konsoli sieciowej Vadima. Odzyskałem wagę ciała, gdyż „Strelnikov” przyśpieszał, przestrajając nieznacznie parametry spadania na Pas Złomu. Skądś dobiegały niskie gadzie jęki. Protestowała konstrukcja statku i zastanawiałem się, czy w tej podróży jego powłoka w końcu nie wyzionie ducha. Jednak wkrótce jęki ucichły do zwykłego statkowego hałasu.

Konsola wyglądała na urządzenie starożytne, z jakich śmieją się dzieci w muzeum. Nad klawiaturą alfanumeryczną wznosił się płaski ekran, inkrustowany ikonami wytartymi od wielokrotnego dotykania. Nie wiedziałem, jak wygląda nowoczesność wokół Yellowstone, ale ta rzecz nie była nowoczesna, nawet według standardów Skraju Nieba.

Musi wystarczyć.

Znalazłem włącznik. Ekran zająknął się serią wstępnych komunikatów i reklam, po czym pokazał skomplikowane drzewo opcji. Pokładowe usługi danych. Sieci czasu rzeczywistego: pajęczyna strumieni danych w zasięgu sekundy świetlnej od „Strelnikova”. Przy tej opcji rozmowę prowadziło się w sposób normalny. Sieci głębokoukładowe, z typowymi opóźnieniami w zakresie od kilku sekund do kilkudziesięciu godzin, zależnie od złożoności pytania. Bezpośredniego dostępu do sieci z dłuższymi czasami odpowiedzi nie przewidziano. Miało to sens: odpowiedzi na wszelkie zapytania wysłane do habitatów w układowych pasach Kuipera nie zastałyby nadawcy na promie — dawno już zakończyłby swą podróż.

Wszedłem w opcję sieci głebokoukładowych. Ekran kipiał reklamami. Po kilku sekundach pojawiło się drzewo podmenu. Wiadomości o statkach przylatujących i odlatujących, łącznie z pozycją „Orvieto”. Układ Yellowstone nadał stanowił ruchliwe centrum międzygwiezdne, co miało swoje uzasadnienie. Jeżeli zaraza uderzyła w ostatniej dekadzie, wiele statków już tutaj zmierzało. Upłyną dziesięciolecia, zanim wiadomości o zarazie rozprzestrzenia się w większości zasiedlonego przez ludzi kosmosu.

Przejrzałem opcje.

Sieci głębokoukładowe przenosiły dwustronny ruch komunikacyjny do habitatów na orbitach wokół gazowych gigantów — zwykle do stacji górniczych i placówek bardziej samotniczych frakcji. Były tam gniazda Hybrydowcow, enklawy Porywaczy oraz na wpół zautomatyzowane stacje militarne lub naukowe. Na próżno szukałem jakiejkolwiek wzmianki o zarazie. Od czasu do czasu mówiło się o procedurze izolacji czy zarządzaniu kryzysowym, ale odniosłem wrażenie, że zaraza oraz jej konsekwencje stały się na tyle fundamentalnym aspektem życia, że rzadko występowała potrzeba odwoływania się do samego obiektu.

Lokalne sieci powiedziały mi niewiele więcej. Raz czy dwa znalazłem odwołania do kryzysu przez jego nazwę i dowiedziałem się, że nazwę nadali mu specyficzną i mrożącą krew w żyłach: Parchowa Zaraza. Jednak większość wiadomości zakładała całkowitą znajomość podstawowych faktów o samej zarazie. Były odnośniki do Hermetyków, do Baldachimu i Mierzwy, a czasami do czegoś nazywanego Grą, ale nie omawiano szerzej żadnego z tych terminów.

O Baldachimie — dzielnicy Chasm City, jak sądziłem — słyszałem. To właśnie tam, według słów Amelii, miałem szanse na znalezienie Reivicha. Ale Amelia chyba powiedziała mi nie wszystko.

Przestawiłem konsolę na tryb wysyłania i ułożyłem kwerendę dotyczącą zarazy — prośbę o ogólne informacje dla przybyszy. Nie wierzyłem, że jestem pierwszą osoba, która chce je otrzymać przed zanurkowaniem w Pas Złomu. Możliwe, że nikt się nie potrudzi, by mi odpowiedzieć, lub że nie działa zautomatyzowany system załatwiania napływających zapytań.

Wysłałem kwerendę, po czym wpatrywałem się w konsolę przez kilka sekund. Ekran również wpatrywał się we mnie, niezmienny.

Nic nie nadeszło.

Rozczarowany i nie bliższy prawdy niż przedtem, sięgnąłem do kieszeni płaszcza Vadima i wyciągnąłem starannie złożoną odgrywarkę. Urządzenie złożyło się niemal samo — cienkie, metalowe fragmenty wślizgiwały się na właściwe miejsca z miłą precyzją części karabinu. Wynikiem tych działań okazał się szkieletowy czarny hełm z guzami generatorów pola i portów wejściowych, ozdobiony opalizującą zielenią i czerwonymi kobrami. Z czoła hełmu odwijała się para stereoskopowych wizjerów, o brzegach z materiału automatycznie dostosowującego się do skóry wokół oczu. Para zatyczek usznych funkcjonowała podobnie. Nie brakowało nawet zatyczek do nosa — wejścia węchowego.

Włożyłem hełm.

Objął mą czaszkę silnie, jak imadło do tortur. Małe wizjery przesunęły się na pozycję i przykleiły mi się wokół oczodołów. Każdy z nich zawierał wysokorozdzielczy system obrazowy, który obecnie ukazywał widok, jaki bym widział, gdybym nie miał na głowie hełmu, jeśli pominąć słabo widoczną i prawdopodobnie zamierzoną ziarnistość obrazu. Aby polepszyć znacząco jakość, potrzebne by mi były implanty nerwowe i znacznie bardziej złożona odgrywarka — mogły wywoływać i modyfikować sygnały mózgowe z subtelnością militarnego trału.

Otworzyłem teczkę.

Znalazłem w niej pudełko eksperientali przywiezionych ze Skraju Nieba, nadal zawinięte w czysty plastik. Odwinąłem plastik i obejrzałem sześć pióropodobnych patyczków. Nie miały żadnych napisów sugerujących zawartość. Czy był to zwykły towar wymienny, czy też może pałeczki zawierały przesłanie dla mnie, od mojej preamnezyjnej tożsamości?

W czole hełmu znajdował się port do wsuwania metalicznego zakończenia eksperientala, tak że sterczał on niczym róg. Wziąłem pierwszy z mej szóstki i wepchnąłem na miejsce.

Przede mną pojawiło się menu z nicości, proponujące opcje wejścia do symulacji w rozmaitych punktach i w rozmaitych układach artystycznych. Przyjąłem wartości domyślne i zanurzyłem się w eksperiental na chybił trafił: decyzje podejmowałem ruchami dłoni. Hełm wygenerował słabe pole elektryczne. Moje ciało zmodyfikowało je, co pozwoliło systemowi odczytywać każdy makroskopowy ruch.

Pokój Vadima stopniowo poszarzał. Usłyszałem syczenie. Hałas ucichł i zapadła zupełna cisza, takiej ciszy nie doświadczyłem na pokładzie tego statku. Szarość zblakła, kształty i barwy pojawiły się niczym widma wynurzające się z mgły.

Stałem na polanie w dżungli i strzelałem do wrogich żołnierzy.

Byłem obnażony do pasa, bardzo umięśniony, nawet jak na żołnierza, pierś miałem zapaćkaną farbą, w jednej ręce trzymałem stary model karabinu strzelającego promieniem cząstek, w drugiej mniejszy pistolet maszynowy na pociski. Miałem już wcześniej do czynienia z podobnym sprzętem i wiedziałem, że z żadnej z tych broni nie można strzelać, trzymając ją jedną dłonią, nie mówiąc już o tym, by mieć przy tym niemal wyprostowane ramiona. Obie bronie potrzaskiwały, gdy kropiłem z nich lawinę wrogich wrzeszczących żołnierzy, którzy, jak się wydawało, postanowili pędzić na mnie z zarośli, mimo że każdy z nich mógł mnie skosić z ukrycia jednym, dobrze wymierzonym strzałem. Ja wrzeszczałem również. Może z wysiłku, związanego z trzymaniem obu broni.

Śmiechu warte, ale nie wątpiłem, że takie rzeczy znajdą nabywców. Mimo wszystko istniał na nie rynek na Skraju Nieba — a my już mieliśmy wcześniej prawdziwą wojnę.

Spróbowałem następnej.

Tym razem siedziałem w jednosiedzeniowym kołowcu, pędząc nim przez błotnistą płaszczyznę, a kilkanaście innych kołowców usiłowało przemknąć po obu mych stronach. Tu wszedłem z ekperientalem ustawionym na tryb interakcyjny, tak że mogłem kierować kołowcem oraz przyśpieszać i zwalniać jego turbinę. Bawiłem się tym kilka minut, utrzymując się wciąż na przedzie stada, aż fatalnie oceniłem nachylenie łachy piasku i straciłem panowanie nad kierownicą. Uderzył we mnie drugi samochód. Chwila bezbolesnej rzezi i znowu znalazłem się na unii startowej; zapalałem silnik. Trudno powiedzieć, jak by się sprzedawało. Czy uznano by całą rzecz za beznadziejnie staroświecką, czy też przyjęto by ją z entuzjazmem jako unikalny Produkt Skraju Nieba?

Przejrzałem pozostałe cztery eksperientale — równie rozczarowujące. Dwa z nich były sfabularyzowanymi wydarzeniami z przeszłości mojej planety: jeden to melodramat o życiu Skya Haussmanna na pokładzie „Santiago” — doprawdy, ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałem. Drugi — historia miłosna tocząca się w czasie uwięzienia, procesu i egzekucji Skya, ale w której Sky był postacią drugoplanową. Pozostałe dwa eksperientale okazały się przygodówkami, obie na temat polowania na węże, choć autor scenariusza miał jedynie bardzo powierzchowną wiedzę o biologii hamadriad.

Spodziewałem się jakiegoś przesłania z mojej przeszłości. Chociaż pamiętałem teraz znacznie więcej niż bezpośrednio po pierwszym przebudzeniu na Idlewild, nadal przeszłość zawierała wiele niejasnych aspektów, elementów, które w żaden sposób nie chciały trafić na swe miejsce w łamigłówce. Mogłem żyć z tymi lukami, jeślibym tropił Reivicha na znajomym terenie, ale niewiele również wiedziałem o mieście, do którego zmierzałem.

Otworzyłem pudełko z eksperientalami zabrane Vadimowi. Nie miały innych oznaczeń prócz drobnego srebrnego motywu tuż przy końcu. Nie dowiem się niczego o sobie, lecz przynajmniej zobaczę, co w Chasm City uchodzi za rozrywkę. Wsunąłem jeden z eksperientali do portu.

To był błąd.

Oczekiwałem pornografii lub bezmyślnej przemocy — jakichś ekstremalnych ludzkich doświadczeń, ale nadal rozpoznawalnych jako ludzkie. Otrzymane wrażenia okazały się tak dziwne, że z początku nie potrafiłem określić, czego właściwie doświadczam, i zacząłem się zastanawiać, czy nie ma problemów z kompatybilnością między eksperientalem i hełmem, wskutek czego pobudzone zostały niewłaściwe partie mózgu. Nie, wszystko pochodziło z tego samego źródła — z pokoju Vadima.

Wyglądało to tak, jak powinno.

Było ciemno, zimno, wilgotno i brudno i towarzyszyło temu uczucie przytłaczającej miażdżącej klaustrofobii — uczucie bardzo intensywne, miałem wrażenie, że czaszka powoli ściska mi mózg. Moje ciało było absolutnie niewłaściwe: wydłużone i pozbawione członków, blade, miękkie i całkowicie bezbronne. Nie miałem pojęcia, skąd się biorą te wrażenia, chyba że urządzenie stymulowało jakieś stare partie mózgu, pamiętające raczej, co znaczy przeciekać i przepływać, niż co znaczy chodzić. A jednak w gruncie rzeczy nie byłem sam; również ciemność nie była tak zupełna, jak się wydawało na początku. Moje ciało zajmowało ciepłą, wilgotną próżnię w przestrzeni, w której powycinano labiryntowate czarne tunele i komory. I byli tam ze mną inni — inne blade, wydłużone obecności. Nie widziałem ich — musiały znajdować się w sąsiednich komorach — lecz smakowałem ich bliskość, wchłaniałem zupowaty chemiczny strumień ich uczuć i myśli. I w jakimś sensie one były również oderwanym awatarem mnie samego. Poruszały się i wibrowały, jak chciałem, i odczuwały to, co ja odczuwałem.

Totalna klaustrofobia miażdżyła, ale również dodawała otuchy. Za twardym niczym skała obszarem, gdzie spoczywaliśmy zamknięci, znajdowała się absolutna pustka, przed którą wzdrygały się myśli. Ta pustka była gorsza od klaustrofobii, a jeszcze bardziej pogarszał ją fakt, że coś tam jednak było: pustka skrywała okropnych, milczących, nieskończenie cierpliwych wrogów.

Którzy się zbliżali.

Poczułem skurcz trwogi tak absolutnej, że wrzasnąłem i zerwałem hełm. Przez chwilę unosiłem się w kabinie Vadima, ciężko dysząc, i zastanawiałem się, czego właściwie doświadczyłem. Trwało we mnie uczucie ogromnej klaustrofobii nałożonej na jeszcze gorszą agorafobię; trwało niczym dźwięk ogromnego dzwonu.

Dłonie mi drżały — choć zacząłem odzyskiwać panowanie nad sobą. Wyjąłem eksperiental i przyjrzałem mu się dokładniej, tym razem zwracając należytą uwagę na niewielki motyw przy końcu pałeczki.

Bardzo przypominał robaka.


* * *

Przez okno obserwacyjne w kabinie Vadima śledziłem podchodzenie do Pasa Złomu. Teraz coś wiedziałem o tym, co nas czeka. Wkrótce po spróbowaniu niepokojącego eksperientala — prawdę mówiąc, ciągle kręciło mi się w głowie — konsola zagrała, zapowiadając przybycie odpowiedzi na moje wcześniejsze pytanie. Zaskoczyło mnie to: z mojego doświadczenia wynikało, że takie rzeczy następują albo natychmiast, albo wcale. Opóźnienie świadczyło o opłakanym stanie sieci danych.

Okazało się, że wiadomość jest raczej standardowym dokumentem, a nie spersonalizowaną odpowiedzią. Prawdopodobnie zautomatyzowany mechanizm zdecydował, że dokument odpowie na większość moich pytań.

Zacząłem czytać.

Drogi przybyszu!

Witamy w układzie Epsilon Eridani.

Mamy nadzieję, że mimo tego, co się wydarzyło, Twój pobyt tutaj okaże się przyjemny. W dokumencie tym przedstawiamy niektóre kluczowe wydarzenia naszej najnowszej historii. W ten sposób pragniemy ułatwić Ci wejście w kulturę, która istotnie różni się od tej, jakiej oczekiwałeś, wsiadając na statek. Zwróć uwagę, że przed Tobą przybyli tu inni…

Dokument był długi, ale szybko przeczytałem go w całości, a potem jeszcze raz, wybierając istotne szczegóły, które mogły mi pomóc w polowaniu na Reivicha. Ostrzeżono mnie już o skali skutków zarazy, więc rewelacje dokumentu nie szokowały tak, jak szokowałyby kogoś świeżo odmrożonego. Analiza zjawiska, przeprowadzana z takim dystansem, musiała bardzo niepokoić wszystkich, którzy przybywali na Yellowstone raczej w poszukiwaniu bogactw niż krwi. Żebracy najwidoczniej nie zalewali sorbetowych szczeniaków tymi informacjami od razu i gdybym został na Idlewild trochę dłużej, niewątpliwie stopniowo zaznajomiliby mnie z sytuacją. Ale może w dokumencie słusznie twierdzono, że z pewnymi, nawet okropnymi prawdami najlepiej się uporać jak najszybciej.

Jak wiele czasu zajmie mi adaptacja? A może będę jednym z tych nieszczęśliwców, którzy nigdy całkiem nie pogodzili się z sytuacją?

Być może to właśnie oni są zdrowi psychicznie, pomyślałem.

W oknie większe habitaty Pasa Złomu — wcześniej jednakowe orbitujące plamki — zaczęły nabierać określonych kształtów. Próbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądały siedem lat temu, w ostatnich dniach przed zarazą.

W Migotliwej Wstędze było dziesięć tysięcy habitatów, każdy z nich bogaty i wielofasetowy jak kandelabr, każdy różnił się od sąsiadów jakimś architektonicznym ozdobnikiem, nie pełniącym praktycznej funkcji, lecz zaspokajającym poczucie estetyki i żądzę prestiżu. Habitaty okrążały Yellowstone na niskich orbitach, gęsiego; każda rozległa i dostojna konstrukcja utrzymywała taktowną odległość od sąsiadów niewielkimi pchnięciami odrzutów korekcyjnych. Na wąskich handlowych alejkach odbywał się ciągły handel i z pewnej odległości wydawało się, że habitaty są oplecione cynfolią świetlnych nici. Konfiguracja przymierzy i zwad stale się zmieniała i habitaty albo komunikowały się ze sobą wiązkami laserowego światła, zakodowanego na poziomie kwantowym, albo utrzymywały posępne milczenie. Taka cisza nie była niczym nadzwyczajnym, gdyż nawet między członami wzorowego, zjednoczonego społeczeństwa Demarchistów występowały głębokie rywalizacje.

Wśród dziesięciu tysięcy habitatów spotykało się wszelkie możliwe ludzkie specjalizacje: wszelką wiedzę, ideologię, każdą perwersję. Demarchiści pozwalali na wszystko, nawet na eksperymenty z politycznymi modelami, które kłóciły się z ich głównym wzorcem absolutnej niehierarchicznej demokracji. Dopóki eksperymenty pozostawały eksperymentami, tolerowano je — nawet zachęcano do nich aktywnie. Tylko ulepszanie, produkcja i magazynowanie broni było zakazane, chyba że używano jej jako tworzywa artystycznego. I to właśnie tutaj w Migotliwej Wstędze najznamienitszy klan układu, rodzina Sylveste, wykonała gros pracy, która w efekcie przyniosła im sławę. Calvin Sylveste właśnie we Wstędze próbował pierwszego, od czasów Oświecenia, transferu neuralnego. Dan Sylveste zebrał tutaj wszystkie znane informacje o Całunnikach — w rezultacie praca ta doprowadziła do jego własnej brzemiennej w skutki wyprawy do Całunu Lascaille'a.

To wszystko stało się obecnie głęboką przeszłością. Historia zamieniła świetność Migotliwej Wstęgi w… coś takiego.

Gdy Parchowa Zaraza zaatakowała, Migotliwa Wstęga pozostała nietknięta znacznie dłużej niż Chasm City, gdyż większość habitatów Wstęgi miała już wprowadzone skuteczne protokoły kwarantannowe. Zresztą niektóre habitaty były do tego stopnia tajemnicze i samowystarczalne, że i tak przez dziesięciolecia nikt tam nie wchodził.

W ostatecznym rachunku nie okazały się jednak odporne.

Wystarczyło, by tylko jeden habitat ogarnęła zaraza. W ciągu kilku dni większość ludzi umarła, a gros samoreplikujących się systemów habitatu oszalało w sposób, który wydawał się złośliwie celowy. Ekosystem habitatu zupełnie się zawalił. Pozbawiony sterowania habitat oddryfował ze swego orbitalnego gniazda jak odłupany kawał góry lodowej. Normalnie prawdopodobieństwo kolizji w kosmosie jest małe… ale Migotliwa Wstęga była zatłoczona do granic bezpieczeństwa.

Pierwsza zasada zderzeń orbitujących ciał głosi, że zachodzą bardzo rzadko… aż któreś się wydarzy. Wtedy odłamki zniszczonych ciał odskakują w różnych kierunkach, znacznie podwyższając prawdopodobieństwo następnego uderzenia. Nie trzeba długo czekać na kolejną kolizję; a kiedy nastąpi, liczba odłamków wzrasta… w ten sposób dalsze zderzenia są niemal pewne…

W ciągu kilku tygodni większość habitatów Migotliwej Wstęgi została śmiertelnie podziurawiona przez kolizyjny gruz… i jeśli nawet same zderzenia nie powodowały śmierci wszystkich na pokładzie, odłamki na ogół niosły ślady zarazy z pierwszego uszkodzonego habitatu. Habitaty stały się orbitującymi kadłubami, ciemnymi i martwymi jak drewno unoszone na falach. Po roku funkcjonowało jedynie dwieście habitatów — najstarsze i najtrwalsze konstrukcje, osłonięte kamieniem i lodem przeciwko burzom radiacyjnym. Za pomocą baterii laserów antykolizyjnych, rozmieszczonych na swej powierzchni, zdołały odeprzeć większość wielkich odłamków.

To wszystko wydarzyło się sześć lat temu. Od tego czasu, jak poinformował mnie Quirrenbach, Pas Złomu został ustabilizowany, a większość gruzów zamieciona i zebrana w niebezpieczne bryły, które wysłano ku wrzącej powierzchni Epsilon Eridani. Teraz przynajmniej Pas nie rozdrabniał się już bardziej. Większość kadłubów utrzymywano we właściwych miejscach periodycznymi pchnięciami zrobotyzowanych holowników. Tylko garstka habitatów została uszczelniona i pomyślnie zasiedlona, choć, jak należało się spodziewać, krążyły pogłoski o najrozmaitszych ponurych sektach, skrycie koczujących wśród ruin.

Tyle dowiedziałem się z sieci. Jednak widok samych ruin całkowicie zaskakiwał. Wielka Yellowstone, koloru ochry, zajmowała pół nieba; to wyraźnie taki sam świat, jak ten, który opuściłem, a nie blady, dwuwymiarowy dysk na tle gwiazd. Gdy „Strelnikov” spadał ku habitatowi, gdzie miał dokować, przez tarczę Yellowstone przesuwały się wraki innych habitatów; spustoszone, sękate, wypatroszone, dziobate i pokryte kraterami — świadectwo gigantycznych zderzeń. Zginęło tu wielu: choć część habitatów w czasie zderzenia właśnie przeprowadzała ewakuację, usunięcie miliona ludzi w krótkim czasie nie było łatwe.

Nasz habitat miał kształt grubego cygara i obracał się wokół swej długiej osi — podobnie jak Idlewild, uzyskiwał w ten sposób siłę ciążenia. Siostra Amelia poinformowała mnie, że zdążamy do Karuzeli New Vancouver. Habitat ten okrywała brudnoszara skorupa lodu, miejscami połatana setkami metrów kwadratowych jasnego, nowego lodu. Przypuszczałem, że ma to na celu naprawę szkód po ostatnich zderzeniach. Habitat obracał się w ciszy, wyrzucając ze swej powierzchni kilkanaście leniwych zwojów pary — przypominało to ramiona jakiejś galaktyki spiralnej. Na jego skraju przyczepił się ogromny statek o kształcie diabła morskiego; na brzegach skrzydeł miał kilkadziesiąt okienek. „Strelnikov” kierował się ku jednemu z końców cygara, gdzie na jego przyjęcie rozwarła się triada szczęk. Wlecieliśmy do komory otoczonej kiszkami rur i zbiornikami paliwa. Zobaczyłem kilka innych promów przypiętych w hangarach postojowych: dwa opływowe kutry atmosferyczne, jak para butelkowozielonych grotów, oraz statki wyglądające jak kuzyni „Strelnikova”, kanciaste i z wystającymi składnikami silników. Postacie w skafandrach roiły się wokół wszystkich statków, wlokąc za sobą pępowiny przewodów i sprzęt naprawczy. Kilka robotów uwijało się przy remontach kadłuba, lecz w większości pracę wykonywali ludzie lub zmodyfikowane biologicznie zwierzęta.

Natychmiast wspomniałem swoje wcześniejsze obawy związane z tym układem. Spodziewałem się, że przylecę do kultury, która wyprzedza moją o kilka wieków niemal we wszystkich aspektach, że będę jak wieśniak potykający się w świecie zmieniających się jak w kalejdoskopie cudów. Patrzyłem natomiast na scenę, która śmiało mogła pochodzić z przeszłości mego świata… nawet z epoki startu Flotylli.

Przy dokowaniu statkiem targnął wstrząs. Zebrałem swoje rzeczy — łącznie z przedmiotami Vadima — i zacząłem pełznąć jak robak w górę statku, do wyjścia.

— Żegnaj, jak sądzę — powiedział Quirrenbach. Stał wśród ludzi chcących się dostać do New Vancouver.

— Tak. — Jeśli spodziewał się innej odpowiedzi, to nie miał szczęścia.

— Ja… hm… wróciłem, by sprawdzić, co z Vadimem.

— Wiesz, takie śmiecie potrafią o siebie zadbać. Kiedy mieliśmy okazję, powinniśmy go wyrzucić przez śluzę powietrzną. — Zmusiłem się do uśmiechu. — A jednak, jak mówił, stanowił część lokalnego kolorytu. Nie chciałbym nikogo pozbawiać tego unikalnego doświadczenia kulturowego.

— Długo się zatrzymasz w NV?

Dopiero po chwili zorientowałem się, że mówi o New Vancouver. — Nie.

— Więc wsiadasz do pierwszego behemota na powierzchnię?

— Prawdopodobnie. — Spojrzałem mu ponad ramieniem. Zobaczyłem tłum przy wyjściu. Przez drugie okno widziałem część wykładziny kadłuba „Strelnikova”, która oderwała się podczas dokowania, a którą teraz z powrotem dopasowywano i wklejano.

— Tak. Dostać się na dół jak najszybciej to również mój zamiar. — Quirrenbach poklepał teczkę, którą przyciskał do piersi jak tabard. — Im wcześniej zabiorę się do pracy nad swoją symfonią, tym lepiej.

— Jestem przekonany, że odniesie spektakularny sukces.

— Dzięki. A ty? A może jestem zbyt wścibski? Masz jakieś konkretne plany, co będziesz robił, kiedy zjedziesz na dół?

— Owszem, parę.

Bez wątpienia dalej by mnie przyciskał — nic by to nie dało — ale ludzki korek przed nami poluźnił się i utworzył niewielką lukę, w którą natychmiast się wślizgnąłem. W ciągu kilku chwil znalazłem się poza zasięgiem konwersacyjnym Quirrenbacha.

W środku New Vancouver zupełnie nie przypominał Hospicjum Idlewild. Nie było sztucznego słońca ani pojedynczej komory z powietrzem. Całą konstrukcję wypełniał zestaw ściśle upakowanych jak plastry miodu, znacznie mniejszych pomieszczeń, ściśniętych razem niczym części starożytnego radia. Nie przypuszczałem, żeby Reivich w dalszym ciągu przebywał gdzieś w habitacie. Do Chasm City odlatywały co najmniej trzy promy dziennie i byłem pewien, że wsiadł do pierwszego dostępnego.

Mimo to zachowywałem czujność.

Ocena Amelii okazała się bezbłędna: fundusze stonerskie, które ze sobą przywiozłem, pokrywały tylko koszty podróży do Chasm City. Wydałem już połowę na „Strelnikovie”. Reszta wystarczyła akurat na drogę na dół. Co prawda, zabrałem trochę forsy Vadimowi, ale okazało się, że gotówki jest mniej więcej tyle, co resztki moich własnych funduszy. Najwidoczniej przybysze — jego ofiary — nie wozili ze sobą dużo lokalnej gotówki.

Sprawdziłem godzinę.

Zegarek Vadima miał tarcze koncentryczne zarówno dla dwudziestosześciogodzinnej doby yellowstońskiej, jak i dla dwudziestoczterogodzinnej doby czasu układowego. Do odlotu zostało parę godzin. Postanowiłem pospacerować po NV i poszukać miejscowych źródeł informacji, ale szybko przekonałem się, że wielkie obszary habitatu nie są dostępne dla tych, którzy przybyli czymś tak poślednim jak „Strelnikov”. Ludzi, którzy przylecieli szybkimi promami, oddzielały od mętów takich jak my ściany ze zbrojonego szkła. Znalazłem sobie miejsce do siedzenia, sączyłem kubek podłej kawy (to chyba jeden z towarów transkulturowych) i obserwowałem dwa niemierzalne ludzkie strumienie. Siedziałem w oblazłym przejściu, krzesła i stoły biły się o miejsce z grubymi na metr rurami przemysłowymi, biegnącymi od podłogi do sufitu niczym drzewa hamadriadowe. Mniejsze rury odgałęziały się od głównych arterii i wiły w powietrzu jak zardzewiałe kiszki. Pulsowały niepokojąco, jakby cienki metal oraz kruszące się nity ledwo ledwo utrzymywały gigantyczne ciśnienie wewnątrz. Uczyniono pewien wysiłek, by uszlachetnić to miejsce — rury obwinięto roślinami, ale najwidoczniej zrobiono to bez serca.

Nie wszyscy tu wyglądali na biedaków, ale niemal każdy sprawiał wrażenie, że chce być w tej chwili gdzie indziej. Rozpoznałem kilka twarzy z promu i może jedną czy dwie z Hospicjum Idlewild, ale większość stanowili nieznajomi. Wątpiłem, czy wszyscy pochodzą spoza układu Epsilon Eridani. Prawdopodobnie NV pełnił rolę portalu również dla podróżników wewnątrzukładowych. Zobaczyłem nawet kilku Ultrasów, kroczących w pobliżu i wystawiających na pokaz swoje chimeryczne modyfikacje, ale po drugiej stronie szyby było ich mniej więcej tyle samo.

Wspomniałem spotkanie z takimi ludźmi: z załogą kapitana Orcagny na pokładzie „Orvieto”. Wysłano do nas kobietę z dziurą w brzuchu. Pomyślałem, że Reivich wiedział o naszej zasadzce i zastanawiałem się, czy w końcu nie zostaliśmy wszyscy przez Orcagnę zdradzeni. Może nawet to Orcagna zorganizował moją amnezję wskrzeszeniową, bym opóźnił swoje polowanie.

A może po prostu miałem objawy paranoi.

Za szybą zobaczyłem coś dziwniejszego nawet od odzianych na czarno cyborgowych zjaw, które kierowały światłowcami. Rzeczy, jak postawione na sztorc pudła, sunęły z ponurym wdziękiem przez tłum. Inni ludzie zdawali się nie zwracać na nie uwagi, choć skwapliwie ustępowali im miejsca. Sączyłem kawę i zaobserwowałem, że niektóre z pudeł miały z przodu niezgrabne mechaniczne ramiona — choć większość ich nie miała — i że prawie wszystkie mają wstawione w przednią ścianę okna.

— To, jak sądzę, palankiny.

Westchnąłem, rozpoznawszy głos Quirrenbacha, który opadł na siedzenie obok mnie.

— To dobrze. Skończyłeś już swoją symfonię? Z powodzeniem udawał, że nie dosłyszał.

— Słyszałem o tych palankinach. Ludzie w środku są nazywani hermetykami. To ci, którzy nadal mają implanty i nie chcą się ich pozbywać. Pudła przypominają podróżujące mikrokosmosiki. Czy sądzisz, że to nadal jest takie niebezpieczne?

Zirytowany, odstawiłem swój kubek.

— Skąd mam wiedzieć?

— Przepraszam, Tanner… po prostu nawiązywałem rozmowę. — Spojrzał gniewnie na puste siedzenia. — Nie narzekasz na nadmiar towarzystwa, prawda?

— Może nie pragnąłem go wystarczająco mocno.

— Och, daj spokój. — Pstryknął palcami, przywołując do naszego stolika brudnego serwitora od kawy. — Tkwimy w tym razem, Tanner. Przyrzekam, że nie będę za tobą łaził, kiedy dotrzemy do Chasm City, ale do tej pory, czy tak trudno okazać mi trochę grzeczności? Nigdy nie wiadomo, może nawet będę mógł ci w czymś pomóc. Może nie wiem wiele o tym miejscu, lecz chyba wiem odrobinę więcej od ciebie.

— „Odrobina” to właściwe słowo.

Wziął sobie kawy z maszyny i zaoferował mi repetę. Odmówiłem ze zrzędliwą grzecznością.

— Boże, ale lura — oznajmił po pierwszym łyku.

— Przynajmniej w czymś się zgadzamy. — Usiłowałem powiedzieć coś dowcipnego. — W każdym razie teraz chyba wiem, co płynie w tych rurach.

— Tych rurach? — Quirrenbach rozejrzał się. — Och, widzę. Nie. To rury z parą, Tanner. I bardzo ważne.

— Parą?

— Wykorzystują własny lód, by chronić NV przed przegrzaniem. Ktoś na „Strelnikovie” opowiadał mi o tym: pompują lód z powłoki zewnętrznej jako rodzaj brei, a potem przeganiają przez habitat, przez wszystkie luki między głównymi obszarami mieszkalnymi — znajdujemy się teraz w takiej luce — wtedy breja wchłania całe zbędne ciepło i stopniowo się topi, a potem wrze, aż otrzymujesz rury pełne przegrzanej pary. Wtedy wydmuchują parę z powrotem w kosmos.

Stąd te gejzery, które przy podejściu do NV widziałem na powierzchni.

— To dość marnotrawne.

— Nie zawsze wykorzystywali lód. Mieli kiedyś wielkie radiatory, jak musze skrzydła, stukilometrowej długości. Ale stracili je, gdy rozwaliła się Migotliwa Wstęga. Wprowadzenie lodu to środek awaryjny. Teraz muszą mieć jego stałą dostawę albo ten cały habitat zmieni się w jeden wielki piec do pieczenia mięsa. Lód mają z Oka Marka, z księżyca. Są tam kratery przy biegunach, w stałym cieniu. Mogliby też wykorzystać lód metanowy z Yellowstone, ale nie ma taniego sposobu transportu.

— Mnóstwo wiesz.

Uśmiechnął się promiennie, poklepując teczkę na kolanach.

— Szczegóły, Tanner, szczegóły. Nie możesz pisać symfonii o jakimś miejscu, jeśli dogłębnie go nie poznasz. Wiesz, mam już plan pierwszej linii melodycznej. Z początku jest bardzo ponura, samotny leśny wiatr, podbarwiony mocniejszym rytmem. — Rysował palcem w powietrzu, jakby śledząc topografie niewidzialnego krajobrazu. — „Adagio — allegro — energico”. To będzie destrukcja Migotliwej Wstęgi. Wiesz, jestem prawie pewien, że zasługuje ona na swoją własną symfonię… co o tym sądzisz?

— Nie wiem, Quirrenbach. Muzyka to niezupełnie moje forte.

— Jesteś człowiekiem wykształconym, prawda? Mówisz oszczędnie, jednak twoje słowa zdradzają intensywne procesy myślowe. Kto to powiedział, że mędrzec mówi, kiedy ma coś do powiedzenia, a głupiec gada, bo musi?

— Nie wiem, ale prawdopodobnie nie był to błyskotliwy rozmówca.

Spojrzałem na zegarek — teraz uważałem go za swój — żałując, że zielone klejnoty nie zawirują natychmiast i nie ustawią się we względnej pozycji, wyznaczającej czas odlotu na powierzchnię planety. Nie poruszyły się w widoczny sposób od czasu, gdy ostatni raz na nie patrzyłem.

— Czym zajmowałeś się na Skraju Nieba, Tanner?

— Byłem żołnierzem.

— Ach, ale tam to nic nadzwyczajnego, prawda?

Z nudów — i ponieważ wiedziałem, że nic przez to nie tracę — wypichciłem odpowiedź.

— Wojna wniknęła do naszego życia. Nie można było się przed nią schować. Nawet tam gdzie się urodziłem.

— To znaczy?

— Nueva Iquique. To senne miasteczko na wybrzeżu, daleko od głównych ośrodków bitewnych. Ale każdy znał kogoś, kto został zabity przez przeciwników. Każdy miał jakiś teoretyczny powód, by ich nienawidzić.

— A ty nienawidziłeś wroga?

— Nie za bardzo. Propagandę tak zaprojektowano, by budować nienawiść… ale jeśli się chwilę nad tym zastanowiłeś, stawało się oczywiste, że oni mówią swym ludziom te same kłamstwa o nas. Oczywiście, przypuszczalnie część była prawdą. A nie potrzeba wiele wyobraźni, by podejrzewać, że my też popełnialiśmy te same okrucieństwa.

— Czy korzenie wojny sięgają wydarzeń we Flotylli?

— Tak, do tego się to w końcu sprowadza.

— Więc mniej tu chodzi o ideologię niż terytorium, prawda?

— Nie wiem ani nie dbam o to. Wszystko to zdarzyło się dawno temu, Quirrenbach.

— Czy dużo wiesz o Skyu Haussmannie? Słyszałem, że na twojej planecie są ludzie, którzy nadal oddają mu cześć?

— Tak, wiem o nim to i owo.

Quirrenbach miał zaciekawioną minę. Przysiągłbym, że w duchu robi notatki do nowej symfonii.

— Masz na myśli, że to część waszego wspólnego wychowania kulturowego?

— Nie, nie całkiem. — Wiedząc, że nic na tym nie tracę, pokazałem Quirrenbachowi ranę pośrodku swojej dłoni. — To stygmat. Znak, że Kościół mnie dopadł. Zarazili mnie wirusem indoktrynacyjnym. Zmusza mnie on do snów o Haussmannie, nawet jeśli nie bardzo mam na to ochotę. Nie prosiłem się o niego i upłynie trochę czasu, nim mój system się go pozbędzie, ale na razie muszę żyć z tym sukinsynem. Wpadam w drzemkę i śni mi się Sky za każdym razem, kiedy zamknę oczy.

— To straszne — skomentował, na próżno usiłując usunąć ze swego głosu ton fascynacji. — Ale zakładam, że kiedy się obudzisz, jesteś…

— Zdrowy psychicznie? Tak, całkowicie.

— Chciałbym usłyszeć o nim więcej — oświadczył Quirrenbach. — Nie masz nic przeciwko temu, żeby o nim opowiedzieć?

Obok nas jedna ze słoniowatych rur zaczęła wypuszczać parę piskliwym, parzącym wydechem.

— Nie sądzę, byśmy dłużej ze sobą przebywali. Minę miał przybitą.

— Naprawdę?

— Przykro mi, Quirrenbach… Wiesz, najlepiej pracuje mi się samemu. — Szukałem po omacku osłody mojego sprzeciwu. — I ty też potrzebujesz czasu bez towarzystwa, by pracować nad symfoniami…

— Tak, tak, później. Ale teraz? Musimy załatwić mnóstwo spraw, Tanner. Nadal niepokoi mnie ta zaraza. Czy uważasz, że tutaj jest niebezpiecznie?

— Powiadają, że ciągle krążą tu jej śladowe ilości. Czy masz implanty, Quirrenbach? — Patrzył na mnie wyczekująco, więc kontynuowałem: — Siostra Amelia, kobieta, która się mną opiekowała w Hospicjum, mówiła, że czasami usuwa się implanty imigrantom, ale wtedy nie rozumiałem, co ma na myśli.

— Cholera. Powinienem kazać je usunąć w roju parkingowym, wiedziałem o tym. Ale wahałem się, nie podobał mi się wygląd tych, którzy mieli to wykonywać. A teraz będę musiał do tego poszukać jakiegoś okrwawionego rzeźnika.

— Jestem przekonany, że mnóstwo ludzi zechce w tym pomóc. Tak się składa, że sam muszę też pomówić z takimi ludźmi.

Krępy człowieczek podrapał szczecinę na czaszce.

— Och, ty też? Więc wspólna podróż jest całkiem sensowna. Już miałem odpowiedzieć — wykręcić się grzecznie od jego towarzystwa — kiedy wokół mej szyi owinęło się czyjeś ramię.

Zostałem wyciągnięty z krzesła do tyłu i boleśnie uderzyłem o ziemię. Oddech uciekł mi z płuc jak stado przestraszonych ptaków. Byłem na skraju utraty świadomości, pozbawiony tchu, nie mogłem się ruszać, choć cały mój instynkt wrzeszczał, że ruch to może najlepsze działanie w tej chwili.

Ale nade mną już pochylał się Vadim, klatkę piersiową uciskało mi jego kolano.

— Nie spodziewałeś się znów zobaczyć Vadima, prawda, Meera-Bell? Teraz na pewno żałujesz, że nie zabiłeś Vadima.

— Nie mia… — próbowałem dokończyć zdanie, ale w płucach nie pozostało mi wystarczająco dużo powietrza. Vadim obserwował paznokcie, nieźle udając znudzenie. Moje pole widzenia ciemniało na skraju, ale spostrzegłem Quirrenbacha, stojącego obok, z rękami wykręconymi do tyłu, i drugą postać, która go trzymała jako zakładnika. Za nimi majaczyła obojętna plama przechodniów. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Vadimową zasadzkę.

Zwolnił ucisk. Złapałem oddech.

— Nie miałeś… czego? — spytał Vadim. — No, gadaj. Cały zamieniam się w słuch.

— Masz u mnie dług wdzięczności, że cię nie zabiłem, Vadimie. I dobrze o tym wiesz. Ale taki śmieć jak ty nie jest wart zachodu.

Udał, że się uśmiecha i znowu zaczął naciskać moją pierś. Ogarnęły mnie wątpliwości co do Vadima. Teraz, kiedy zobaczyłem, że ma wspólnika — mężczyznę, który zablokował Quirrenbacha — jego przechwałki o sieci sprzymierzeńców zaczynały wyglądać nieco prawdopodobniej.

— Śmieć, powiadasz? Widzę, że nie byłeś ponad to, by zwinąć mi zegarek, wstrętny złodziejaszku. — Majstrował przy pasku na moim przegubie. Z triumfującym uśmiechem ściągnął zegarek. Uniósł go do oka niczym zegarmistrz, studiujący jakiś fantastyczny ruch mechanizmu. — Mam nadzieję, że nie ma zadrapań.

— Weź sobie. Nie był naprawdę mój.

Vadim wsunął zegarek przez dłoń i wykręcał swój przegub na wszystkie strony, oglądając odzyskany łup.

— Dobra. Masz coś jeszcze do zadeklarowania?

— Owszem.

Jako że nie usiłowałem go zepchnąć drugą ręką, kompletnie ją ignorował. Nawet nie wyjąłem dłoni z kieszeni — wsunąłem ją tam. gdy spadałem z krzesła. Vadim mógł mieć kontakty, ale nie stał się większym zawodowcem od czasu naszej bójki na promie. Wyjąłem dłoń szybkim i płynnym ruchem uderzającej hamadriady. Vadim absolutnie nie był na to przygotowany.

W pięści trzymałem jeden z czarnych eksperientali Vadima. Vadim odegrał swą rolę idealnie — gdy unosiłem ramię, przesunął nieznacznie wzrok, akurat na tyle, by jedno z jego oczu znalazło się w moim zasięgu. Oko otworzyło się — łatwy cel, jakby Vadim brał udział w tym, co chcę mu zrobić.

Wepchnąłem mu eksperiental do oka.

Przedtem zastanawiałem się, czy jego jedno dobre oko nie było szklane, ale kiedy biały uchwyt eksperientala wszedł do środka, przekonałem się, że tylko sprawiało takie wrażenie. Vadim odskoczył ode mnie i zaczął wrzeszczeć. Krew tryskająca mu z oka miała barwę czerwonego wieczornego nieba. Młócił obłąkańczo rękami, ale nie sięgał po obce ciało tkwiące mu w oczodole.

— Cholera! — powiedział drugi mężczyzna, kiedy gramoliłem się na nogi. Quirrenbach mocował się z nim przez chwilę, a potem, już wolny, uciekał.

Vadim, jęcząc, zgiął się wpół nad stołem. Drugi mężczyzna go podtrzymywał, szeptał mu coś gorączkowo do ucha. Chyba go namawiał, by sobie poszli.

Miałem własną wiadomość dla Vadima.

— Wiem, że to boli jak cholera, ale jest coś, co powinieneś wiedzieć, Vadimie. Mogłem wbić to prosto w twój mózg. Bez trudu. Rozumiesz, co to znaczy, prawda?

Teraz bezoki, z twarzą jak krwawa maska, zdołał jednak się ku mnie odwrócić.

— Co?

— To znaczy, że masz u mnie następny dług, Vadimie.

A potem zdjąłem mu zegarek z przegubu i ponownie umieściłem na swoim.

Загрузка...