TRZY

— Proszę pana? Za piętnaście minut podadzą kolację na dolnym pokładzie. Czy zechce pan dołączyć do reszty pasażerów?

Drgnąłem — nie słyszałem przedtem kroków na schodach prowadzących na pokład widokowy. Myślałem, że jestem zupełnie sam. Pasażerowie od razu schowali się w kabinach — podróż miała trochę potrwać i warto było rozpakować bagaże — ja natomiast wszedłem na pokład widokowy, by obserwować odjazd. Dostałem kabinę, ale nie musiałem niczego rozpakowywać.

Wznoszenie zaczęło się niesamowicie łagodnie. Początkowo w ogóle nie słyszało się żadnego dźwięku, nie odczuwało wznoszenia ani wibracji, tylko gładki ślizg, niezauważalnie powolny, lecz ze stale rosnącą szybkością. Spojrzałem w dół, usiłując dostrzec sekciarzy, ale widok miałem pod takim kątem, że widziałem tylko paru maruderów, choć poniżej musiała być masa ludzi. Właśnie jechaliśmy przez źrenicę sufitu, gdy zaskoczył mnie tamten głos.

Odwróciłem się. Mówił do mnie serwitor, nie człowiek. Miał wyciągalne ramiona i bardzo wystylizowaną głowę, ale brakowało mu nóg czy kół; jego tors zwężał się jak tułów osy. Robot poruszał się na szynie zamontowanej w suficie, do której był przymocowany zakrzywionym wysięgnikiem wystającym mu z pleców.

— Proszę pana? — zaczął ponownie, tym razem w norte. — Kolacja zostanie podana…

— Już mówiłeś i zrozumiałem. — Pomyślałem, że zawieranie znajomości z arystokratami jest ryzykowne, ale potem doszedłem do wniosku, że bardziej ryzykowne byłoby podejrzane trzymanie się z dala. Zasiądę z nimi do stołu i przedstawię im jakieś fikcyjne domysły. Odpowiedziałem w norte; potrzebowałem praktyki w tym języku. — Przyjdę za kwadrans. Jeszcze przez chwilę chciałbym poobserwować widoki.

— Dobrze, proszę pana. Przygotuję dla pana miejsce przy stole.

Robot obrócił się i bezgłośnie wysunął z pokładu, a ja wróciłem do podziwiania widoku. Trudno powiedzieć, czego się wtedy spodziewałem, ale z pewnością zobaczyłem rzeczy zaskakujące. Minęliśmy sklepienie holu stacji, jednak terminal był znacznie wyższy niż hol i ciągle się wznosiliśmy w górnych rejonach budynku. Przekonałem się, że tu właśnie obsesja na punkcie Skya Haussmanna osiągnęła swój szczyt. Po ukrzyżowaniu Haussmanna sekciarze zabalsamowali jego ciało, opakowali w dziwną materię o zielonkawoszarym ołowianym połysku, wywindowali go aż tutaj na wielki wysunięty dziób, który wystawał z wewnętrznej ściany i niemal dotykał samej nici. Ciało Haussmanna przypominało statkową figurę rozciągniętą pod bukszprytem wielkiego żaglowca.

Rozebrali go do pasa, rozpostarli szeroko jego ramiona i przymocowali do masztu w kształcie krzyża. Nogi miał związane, a prawy nadgarstek przebity gwoździem (nadgarstek, nie dłoń — wirus wywołujący stygmat pomylił ten szczegół), a znacznie większy kawał metalu wpakowano mu w górną część zmasakrowanej lewej ręki. Zarówno te szczegóły, jak i wyraz otępiałego cierpienia na twarzy, zostały miłosiernie zamazane w procesie pakowania. Nie dało się odczytać rysów twarzy, ale wszystkie niuanse męki zostały wpisane w wygięty łuk karku, w szczęki zaciśnięte jakby w spazmie po porażeniu prądem. Powinni porazić go prądem, pomyślałem. To byłoby bardziej litościwe, bez względu na to, jakie popełnił zbrodnie.

Byłoby to jednak za proste. Dokonali egzekucji na człowieku, który dopuścił się rzeczy przerażających, ale równocześnie gloryfikowali tego, który obdarował ich całym światem. Ukrzyżowaniem wyrażali zarówno uwielbienie, jak i nienawiść.

I tak już pozostało.

Winda sunęła parę metrów od Skya; kuliłem się, chciałem, by jak najszybciej stąd odjechała. Miałem wrażenie, że wielka przestrzeń jest komorą pogłosów, z echem nieskończonego bólu.

Zaswędziała mnie ręka. Potarłem nią o barierkę. Zamknąłem oczy, aż wyjechaliśmy z terminalu, wznosząc się w noc.


* * *

— Napije się pan jeszcze wina, panie Mirabel? — spytała lisia żona arystokraty siedzącego naprzeciwko mnie.

— Nie, dziękuję — odparłem. Osuszyłem usta serwetką. — Pozwoli pani, że się oddalę. Chciałbym poobserwować widoki.

— Szkoda. — Kobieta z rozczarowaniem wydęła usta.

— Będzie nam brakowało pańskich opowieści, panie Tanner — stwierdził mężczyzna.

Uśmiechnąłem się. Podczas obiadu udało mi się przecierpieć godzinę sztywnej rozmowy. Dorzucałem od czasu do czasu jakąś anegdotę, by przerwać niezręczną ciszę, jaka zapadała przy stole, gdy któryś z gości poczynił uwagę uznaną za niezręczną w ramach krępującej, acz niesprecyzowanej etykiety arystokratów. Parę razy musiałem rozsądzić spory między północną a południową frakcją — chcąc nie chcąc, stawałem się wówczas adwokatem jednej ze stron. Moje przebranie nie było chyba całkowicie przekonujące, gdyż nawet Północni zdawali sobie sprawę, że nie mam bezpośredniego związku z Południowcami.

Nie miało to większego znaczenia. Dzięki przebraniu kasjerka, przekonana, że jestem arystokratą, udzieliła mi informacji, których normalnie by mi odmówiła. Strój umożliwił mi przebywanie tu z arystokracją, ale i tak wcześniej czy później się go pozbędę. Nie byłem człowiekiem poszukiwanym — zaledwie osobnikiem o mętnej przeszłości i mętnych powiązaniach. Również moje nazwisko, Tanner Mirabel, było znacznie bezpieczniejsze niż jakaś naprędce wymyślona linia arystokratyczna. Na szczęście nazwisko brzmiało neutralnie, nie niosło skojarzeń ani z arystokracją, ani żadnych innych. W odróżnieniu od towarzystwa przy stole nie mogłem wywieść swej linii genealogicznej od czasów przybycia Flotylli; osoba o nazwisku Mirabel najprawdopodobniej dotarła na Skraj Nieba pół wieku po tym wydarzeniu. W oczach arystokracji byłem parweniuszem i kmieciem, ale nikt — z wrodzonego taktu — o tym głośno nie napomknął. Wszyscy byli długowieczni, wywodzili swe linie genealogiczne nie tylko od Flotylli, ale ze spisu pasażerów, od którego dzieliła ich zaledwie jedna lub dwie generacje. Naturalnie zakładano, że tak jak oni mam wspomagane geny i dostęp do takich samych technologii terapeutycznych.

Ale o ile Mirabelowie prawdopodobnie przybyli na Skraj Nieba po Flotylli, nie przynieśli ze sobą żadnej dziedzicznej korekcji długowieczności. Może pierwsza generacja żyła dłużej, niż trwa przeciętne ludzkie życie, ale ta cecha nie została przekazana następnym pokoleniom.

Ja natomiast nie miałem dość pieniędzy, by nabyć ją na rynku. Cahuella płacił mi sowicie, ale to nie wystarczało, by aż tak dać się złupić Ultrasom. I prawie nie miało to znaczenia. Tylko jedna dwudziesta populacji planety posiadała tę korekcję. Reszta z nas babrała się w wojnie albo ledwo wiązała koniec z końcem w krótkich okresach międzywojnia. Najważniejszym problemem było to, jak przeżyć przez następny miesiąc, a nie przez następny wiek.

Gdy więc tylko poruszono temat technik długowieczności, rozmowa przy stole stała się zdecydowanie niezręczna. Starałem się zrelaksować… a słowa niech sobie płyną obok mnie. Jednak gdy dochodziło do sporów, wyznaczano mi rolę rozjemcy.

— Tanner będzie to wiedział. — Zwracano się do mnie, bym zaproponował wyjście z impasu.

— To skomplikowane zagadnienie — stwierdzałem.

Albo: „Widocznie wchodzą tu w grę głębsze sprawy”. Albo: „Uważam, że z mojej strony nieetyczne byłoby wypowiadanie się na ten temat… Rozumieją państwo, chodzi o dochowanie tajemnicy”.

Po godzinie takiej rozmowy zapragnąłem samotności.

Wstałem od stołu, poprosiłem o wybaczenie i wszedłem kręconymi schodami, prowadzącymi na pokład widokowy nad poziomem kabin i jadalnią. Perspektywa zrzucenia arystokraciej skóry spodobała mi się i po raz pierwszy od wielu godzin czułem lekką zawodową satysfakcję. Wszystko było pod kontrolą. Gdy dotarłem na górę, mój serwitor kabinowy przygotował dla mnie guindado. Nawet sposób, w jaki drink zamglił mi zwykłą jasność myśli, nie był przykry. Mam dużo czasu, by wytrzeźwieć — co najmniej siedem godzin, nim ponownie będzie mi potrzebna ostrość zmysłów zabójcy.

Teraz wznosiliśmy się szybko; po wyjeździe z terminalu win da przyśpieszyła do pięciuset kilometrów na godzinę, ale nawet z tą prędkością dotarcie do terminalu orbitalnego — tysiące kilometrów nad nami — zajmie czterdzieści godzin. Winda poczwórnie zwiększyła prędkość, gdy opuściła atmosferę, co zapewne nastąpiło podczas pierwszego dania.

Miałem cały pokład widokowy dla siebie.

Inni pasażerowie rozproszą się po kolacji w pięciu salach nad jadalnią. Winda z powodzeniem mieściła pięćdziesiąt osób i nie wydawała się przy tym zatłoczona, ale dziś było nas zaledwie siedmioro, wliczając mnie. Cała podróż zajmowała dziesięć godzin. Obroty stacji wokół Skraju Nieba były zsynchronizowane z dobowym obrotem planety, więc stacja zawsze wisiała dokładnie nad Nueva Valparaiso, nieruchomo nad równikiem. Wiedziałem, że na Ziemi istnieją kosmiczne mosty osiągające wysokość trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów, ale ponieważ Skraj Nieba obracał się nieco szybciej i oddziaływał z nieco słabszym przyciąganiem grawitacyjnym, orbity synchroniczne były szesnaście tysięcy kilometrów niższe. Nić miała jednak długość dwudziestu tysięcy kilometrów, a to znaczyło, że jej ostatni, górny kilometr doznawał niesamowitego naprężenia ze strony dziewiętnastu tysięcy kilometrów odcinka poniżej. Nić była pusta, jej ściany stanowiła krata piezoelektrycznie wzmocnionego hiperdiamentu, ale całkowity ciężar, jak słyszałem, wynosił prawie dwadzieścia milionów ton. Za każdym razem, gdy opuszczałem stopę na podłogę pokładu, byłem świadom tego maleńkiego nacisku, jaki wywieram dodatkowo na nić. Sącząc guindado, zastanawiałem się, jaką tolerancję dla punktu zerwania uwzględnili konstruktorzy nici. Potem już bardziej racjonalnie pomyślałem, że nić niesie zaledwie małą część ruchu, jaką byłaby w stanie obsłużyć. Od tej chwili przy oknie widokowym stąpałem pewniej.

Zastanawiałem się, czy Reivich jest na tyle spokojny, by raczyć się teraz drinkiem.

Widok powinien być spektakularny, ale nawet w rejonach, gdzie jeszcze nie zapadła noc, Półwysep zakrywała warstwa chmur monsunowych. Ponieważ planeta krążyła po orbicie bliskiej Łabędziowi, pora monsunów następowała mniej więcej co sto dni i trwała niecałe dziesięć, piętnaście dni w każdym krótkim roku. Ponad ostro zakrzywionym horyzontem niebo zmieniało barwę przez odcienie niebieskiego do ciemnogranatowego. Widziałem teraz jasne gwiazdy, a tuż nad głową tkwiła pojedyncza stała gwiazda stacji orbitalnej na dalekim końcu nici, i nadal odległa. Zastanawiałem się, czy nie pójść spać. Lata żołnierki nauczyły mnie niemal zwierzęcej zdolności czuwania podczas snu. Zabełtałem w kieliszku resztkę drinka i pociągnąłem łyk. Teraz, gdy powziąłem decyzję, poczułem, że zmęczenie ruszyło na mnie jak woda z przerwanej zapory. Czyhało, wyczekując oznak osłabienia mej czujności.

— Proszę pana?

Znów drgnąłem, ale tym razem słabiej, gdyż poznałem głos serwitora.

— Proszę pana — mówiła maszyna — jest do pana rozmowa z planety. Mam przełączyć do kabiny czy chce pan oglądać tutaj?

Zastanawiałem się, czy nie wrócić do siebie, ale szkoda byłoby tracić widoki.

— Daj tutaj — powiedziałem — ale jeśli ktoś zacznie wchodzić na górę, przerwij połączenie.

— Dobrze, proszę pana.

To na pewno Dieterling. Nie zdążył wrócić do Gadziarni, choć według mojej oceny powinien pokonać dwie trzecie drogi. Jak na niego, to trochę za wcześnie, by się ze mną kontaktować. Nie oczekiwałem rozmowy z nikim innym i nie miałem powodów do niepokoju.

A jednak. Głowa i ramiona, które wyłoniły się w oknie windy należały do Czerwonorękiego Vasqueza. Kamera gdzieś w pomieszczeniu musiała mnie namierzyć i przesunąć mój obraz — teraz wydawało się, że stoimy twarzą w twarz, bo Vasquez patrzył mi prosto w oczy.

— Tanner, słuchaj mnie, chłopie.

— Słucham cię, Czerwony — odparłem. Ciekawe, czy dostrzegł irytację w moim głosie. — Co się tak ważnego wydarzyło, że aż tu dzwonisz?

— Spadaj, Mirabel. Za pół minuty nie będzie ci do śmiechu. — Powiedział to takim tonem, że odebrałem jego słowa nie jako groźbę, lecz ostrzeżenie, bym przygotował się na złe wieści.

— O co chodzi? Reivich znów wyciął nam jakiś numer?

— Nie wiem. Moi chłopcy powęszyli i jestem cholernie przekonany, że on jest w tej nici, tak jak przypuszczasz, jeden lub dwa wagony przed tobą.

— Więc na pewno nie z tego powodu dzwonisz.

— Nie. Dzwonię, bo ktoś zabił Węża.

— Dieterlinga? — spytałem odruchowo. Jakby mogło chodzić o kogoś innego. Vasquez skinął głową.

— Jeden z moich chłopców znalazł go godzinę temu, ale nie wiedział, z kim ma do czynienia, więc trochę to potrwało, nim wiadomość do mnie dotarła.

Budowałem zdania, mając wrażenie, że ich treść nie pochodzi z mojego umysłu:

— Gdzie był? Co się stało?

— Był w twoim samochodzie, w kołowcu, nadal zaparkowanym na Norquinco. Z ulicy w ogóle nie było widać, że ktoś jest w środku. Mój człowiek sprawdzał samochód, specjalnie zajrzał do środka i zobaczył, że Dietreling zsunął się z fotela. Jeszcze oddychał.

— Co się stało?

— Ktoś do niego strzelił. Na pewno się kręcił w pobliżu kołowca i czekał, aż Dieterling wróci z mostu. Dieterling musiał właśnie wsiąść i przygotowywać się do odjazdu.

— Jak go zastrzelono?

— Stary, nie wiem, przecież nie robię tu u siebie sekcji zwłok. — Vasquez przygryzł wargi. — Chyba jakimś promieniem. Z bliska, prosto w pierś.

Spojrzałem na kieliszek guindando. To absurdalne tak stać z drinkiem w dłoni i w zwykłej towarzyskiej pogaduszce mówić o śmierci przyjaciela. Ale nie miałem gdzie odstawić kieliszka.

Pociągnąłem łyk i odparłem z chłodem, który mnie samego zdziwił.

— Sam wolę bronie promieniowe, ale wybrałbym co innego, gdybym chciał zabić, nie robiąc zbytniego zamieszania. Bronie promieniowe dają większy błysk niż pociskowe.

— Chyba że się strzela z bardzo małej odległości, jak cios nożem. Słuchaj, chłopie, bardzo mi przykro, ale chyba to się tak właśnie stało. Lufę przystawiono do ubrania. Bez światła, bez hałasu, a jeśli nawet, to wszystko zakrył kołowiec. W tamtej okolicy wieczorem było wesoło. Ktoś rozpalił ognisko koło mostu i ludziom to wystarczyło, żeby poszaleć. Nikt raczej nie zauważył strzału promieniem.

— Dieterling nie należał do osób, które siedzą biernie i dają się zabić.

— Może nie zdążył się na czas zorientować. Zastanowiłem się przez chwilę. Docierał do mnie sam fakt śmierci, ale ogarnąć wszystkie jej konsekwencje — nie mówiąc o szoku emocjonalnym… — to musiało potrwać. Zmusiłem się do zadania sensownego pytania:

— Jeśli się nie zorientował, to albo nie zwracał uwagi, albo morderstwa dokonał ktoś, kogo Dieterling znał. Mówisz, że gdy go znaleźli, jeszcze oddychał?

— Tak, ale był nieprzytomny. Raczej nic dla niego nie mogliśmy zrobić.

— Jesteś pewien, że nic nie powiedział?

— Nic nie powiedział ani mnie, ani facetowi, który go znalazł.

— Facet… ten człowiek, który go znalazł… czy widzieliśmy go dziś wieczorem?

— Nie. To jeden z ludzi, którym kazałem cały dzień śledzić Reivicha.

I tak to miało wyglądać: Vasquez nie zamierzał udzielić więcej informacji, dopóki sam z niego wszystkiego nie wyciągnę.

— A jak długo ten człowiek dla ciebie pracuje? Czy Dieterling widział go kiedyś przedtem?

Trwało to długo, ale zrozumiał, do czego zmierzam.

— No, nie ma mowy, Tanner. Przysięgam ci, że mój człowiek nie ma z tym nic wspólnego.

— Jest jednak podejrzany. To samo dotyczy każdego, z kim się dziś wieczór spotkaliśmy. Włączając ciebie, Czerwony.

— Ja bym go nigdy nie zabił. Chciałem, żeby mnie wziął na polowanie na węże.

Odpowiedź tak żałośnie samolubna, że równie dobrze mogła być prawdziwa.

— To chyba straciłeś okazje.

— Nie mam z tym nic wspólnego, Tanner.

— Ale to się stało na twoim terenie?

Już miał odpowiedzieć, a ja zamierzałem go zapytać, co zrobił z ciałem, gdy obraz rozmył się w zakłóceniach. W tym samym momencie nastąpił silny błysk, jakby natarł równocześnie ze wszystkich stron, i oblał wszystko mdłą białą jasnością.

Trwało to ułamek sekundy.

I wystarczyło. W tym twardym wybuchu bezbarwnego blasku rozpoznałem coś niezapomnianego. Już wcześniej to widziałem. A może nawet więcej niż raz? Zastanawiałem się przez chwilę i wspominałem goździki białego światła rozkwitające na tle gwiezdnej czerni.

Wybuch jądrowy.

Oświetlenie windy przygasło na kilka sekund, poczułem, jak ciężar mojego ciała maleje, po czym wszystko wróciło do normy.

Ktoś zrzucił bombę atomową.

Omiótł nas impuls elektromagnetyczny, interferując przez chwilę z windą. Od dzieciństwa nie widziałem rozbłysku nuklearnego. Jedna ze zdroworozsądkowych teorii głosiła, że wojnę trzeba toczyć przy użyciu środków konwencjonalnych. Nie potrafiłem ocenić mocy ładunku, nie wiedząc, z jak daleka pochodzi błysk, ale brak chmury w kształcie grzyba świadczył o tym, że eksplozja miała miejsce wysoko ponad powierzchnią planety. To nie miało większego sensu: zrzucenie pocisku atomowego mogło oznaczać tylko wstęp do ataku konwencjonalnego, a obecna pora temu nie sprzyjała. Wybuchy na dużej wysokości też nie miały sensu — wojskowe sieci łączności zostały uodpornione na ataki impulsami elektromagnetycznymi.

Może to był wypadek?

Myślałem o tym przez kilka sekund. Potem usłyszałem szybkie kroki na kręconych schodach między kabinami rozmieszczonymi pionowo w windzie. Zobaczyłem jednego z arystokratów, z którym jadłem kolację. Nie zapamiętałem jego nazwiska, ale lewantyńska budowa ciała i złocistobrązowa skóra prawie na pewno wskazywały na osobę z północy. Był ubrany strojnie, w płaszcz do kolan kapiący cieniami szmaragdu i akwamaryny. I był wzburzony. Za nim lisia żona przystanęła na ostatnim stopniu schodów, patrząc na nas.

— Widział pan to? — spytał mężczyzna. — Weszliśmy tu, żeby mieć lepszy widok, pan miał stąd najlepszy. Wyglądało to na coś dużego. Prawie jak…

— Bomba atomowa? Chyba tak. — W moim polu widzenia skakały duchy siatkówkowe, różowe kształty.

— Dzięki Bogu, że to gdzieś dalej.

— Ciekawe, co nadaje sieć publiczna — powiedziała kobieta, spoglądając na displej w kształcie bransolety. Był zapewne podłączony do znacznie mniej wrażliwej sieci danych niż ta, z której korzystał Vasquez, bo kobieta uzyskała natychmiastowe połączenie. Obrazy i tekst wylały się na ekranik urządzenia.

— I co? Podają jakieś wyjaśnienie? — spytał mężczyzna.

— Nie wiem, ale… — Uniosła wzrok i zmarszczyła czoło. — Nie, to nie może być prawda. To nie do wiary.

— Co? Co mówią?

Spojrzała na męża, potem na mnie.

— Mówią, że zaatakowano most. Że eksplozja odcięła nić.


* * *

W pozbawionych realizmu chwilach, jakie nastąpiły potem, winda nadal gładko się wznosiła.

— Nie — powiedział mężczyzna. Usiłował zachować spokój, ale nie całkiem mu się to udawało. — Na pewno się mylą. Muszą się mylić.

— Boże, mam nadzieję, że się mylą — powiedziała kobieta łamiącym się głosem. — Ostatnie skanowanie neuronowe przeszłam sześć miesięcy temu…

— A tam, sześć miesięcy! — krzyknął mąż. — Ja nie miałem skanowania od dziesięciu lat!

Kobieta ciężko westchnęła.

— Z pewnością muszą się mylić. Przecież my tu ciągle sobie rozmawiamy. Nie spadamy z wrzaskiem na dół. — Znów z niepokojem spojrzała na bransoletę.

— Co się dzieje? — spytał mężczyzna.

— Powtarzają to samo, co przed chwilą.

— To jakieś nieporozumienie albo wierutne kłamstwo.

Co warto im ujawnić? — zastanawiałem się. Byłem przecież nie tylko ochroniarzem. Podczas służby u Cahuelli dowiedziałem się o tej planecie prawie wszystkiego, choć zdobywane informacje wiązały się zwykle z zastosowaniami militarnymi. Mało wiedziałem o moście, ale znałem przynajmniej własności hiperdiamentu, sztucznego alotropu węgla, z którego utkano most.

— Uważam, że mogą mieć rację — oznajmiłem.

— Ale przecież nic się nie zmieniło! — zawołała kobieta.

— Nie musiało — odparłem. Narzucałem sobie spokój, przestawiłem umysł w tryb zarządzania kryzysem — umiejętność nabyta podczas lat żołnierki. Gdzieś w tyle głowy słyszałem swój osobisty wrzask przerażenia, ale w tej chwili lepiej go było zignorować. — Załóżmy, że most został przerwany. Jak państwo sądzą, na jakiej wysokości poniżej nas nastąpił błysk? Przypuszczam, że przynajmniej trzy tysiące kilometrów.

— Co to ma wspólnego z nami?

— Mnóstwo — odparłem z wisielczym uśmiechem. — Proszę sobie wyobrazić most jako linę zwisającą z orbity, wyciągniętą pod wpływem swego własnego ciężaru.

— Tak to sobie właśnie wyobrażam.

— Znakomicie. Teraz proszę sobie wyobrazić, że przecięto linę w połowie. Część powyżej cięcia nadal zwisa z terminalu orbitalnego, ale odcinek poniżej zaczyna spadać na planetę.

— A więc jesteśmy całkowicie bezpieczni? — spytał mężczyzna. — Znajdujemy się z pewnością powyżej zerwania. — Spojrzał w górę. — Nić jest nienaruszona aż do terminalu orbitalnego. To znaczy, że jeśli ciągle będziemy się wznosić, dotrzemy tam, dzięki Bogu.

— Nie dziękowałbym Mu zbyt pośpiesznie.

Spojrzał na mnie z boleściwą miną, jakbym zbytecznymi obiekcjami psuł jakąś zawiłą grę salonową.

— Co pan ma na myśli?

— To nie znaczy, że jesteśmy bezpieczni. Gdy przetnie się długą linę wiszącą pod własnym ciężarem, część ponad nacięciem zacznie odskakiwać.

— No tak. — Spojrzał na mnie gniewnie, jakby to, co mówię, dyktowała zwykła złośliwość. — Rozumiem. Ale to nie odnosi się do naszej sytuacji, ponieważ nic takiego się nie stało.

— Nie twierdziłem, że relaksacja nastąpi natychmiast na całej nici. Jeśli nić została przerwana pod nami, fala relaksacyjna potrzebuje trochę czasu, by do nas dotrzeć.

Teraz padło pełne obaw pytanie:

— Jak długo?

Nie znałem dokładnej odpowiedzi.

— Nie wiem. Prędkość dźwięku w hiperdiamencie jest zbliżona do tej w zwykłym diamencie. Mniej więcej piętnaście kilometrów na sekundę. Jeśli zerwanie nastąpiło trzy tysiące kilometrów pod nami, fala dźwiękowa powinna dotrzeć… jakieś dwieście sekund po błysku atomowym. Fala relaksacyjna powinna poruszać się jednak wolniej, sądzę… ale i tak nas dosięgnie, nim dotrzemy na szczyt.

Wpasowałem się idealnie: gdy skończyłem mówić, impuls dźwiękowy nadszedł w postaci twardego wstrząsu, jakby winda — jadąca z prędkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę — najechała na jakieś wybrzuszenie.

— Grozi nam coś? — spytała kobieta głosem bliskim histerii. — Jeśli przerwanie nastąpiło poniżej nas… Boże, szkoda, że nie archiwizowaliśmy się częściej.

Mąż spojrzał na nią złowróżbnie.

— Moja droga, twierdziłaś, że loty do kliniki skanowania są za drogie, by robić to regularnie.

— Nie musiałeś tego tak dosłownie traktować. Podniosłem głos, by ich uciszyć.

— Niestety, grozi nam spore niebezpieczeństwo. Jeśli fala relaksacyjna przybrała postać kompresji wzdłużnej, jest szansa, że bezpiecznie na niej pojedziemy. Ale jeśli w nici pojawią się ruchy boczne, jak ruchy bicza…

— Kimże pan jest? Inżynierem? — spytał mężczyzna.

— Nie. Specjalistą od czegoś zupełnie innego.

Na schodach usłyszeliśmy odgłos kroków, gdy reszta grupy wchodziła na górę. Szarpnięcie musiało ich przekonać, że sytuacja jest poważna.

— Co się dzieje? — spytał jeden z Południowców, potężny, wyższy od wszystkich o dobre trzydzieści centymetrów.

— Jedziemy na przeciętej nici — wyjaśniłem. — Na pokładzie windy powinny być skafandry kosmiczne. Sugeruję, byśmy jak najszybciej je włożyli.

Spojrzał na mnie, jakbym był niespełna rozumu.

— Ale przecież się nadal wznosimy! Cóż mnie obchodzi, co się tam stało pod nami! U nas jest w porządku. Most tak skonstruowano, żeby wytrzymał mnóstwo najgorszego gówna.

— Nie aż tyle.

Teraz przybył również serwitor podwieszony na prowadnicy do sufitu. Poprosiłem go, by poprowadził nas do skafandrów — tym razem należało go wyraźnie prosić, gdyż obecna sytuacja do tego stopnia przekraczała jego doświadczenie, że nie potrafił rozpoznać zagrożenia dla ludzi. Zastanawiałem się, czy informacja o uszkodzeniu nici dotarła do stacji orbitalnej. Zapewne. I z całą pewnością nie mogli wpłynąć na los wagonów w ruchu.

A jednak lepiej było znajdować się w górnej części nici niż poniżej punktu zerwania. Wyobraziłem sobie ten tysiąckilometrowy odcięty kawałek. Jego górna część dopiero po kilku minutach spadnie na planetę — w rzeczywistości przez długą chwilę będzie się wydawało, że utrzymuje się w jakiś tajemniczy sposób jak lina zaczarowana melodią fujarki fakira. A przecież będzie opadać i nic jej nie powstrzyma. Atmosferę przecina milion ton nici z wagonikami; w niektórych są pasażerowie. Śmierć powolna i straszna.

Kto mógł to zrobić?

Trudno zaprzeczyć, że miało to związek z moją jazdą w górę. Reivich przechytrzył nas w Nueva Valparaiso i gdyby nie atak na most, ciągle deliberowałbym na temat śmierci Miguela Dieterlinga. Nie przypuszczałem, by Czerwonoręki Vasquez miał coś wspólnego z tą eksplozją, choć nie wykluczyłem go z osób podejrzanych o morderstwo mego przyjaciela. Vasquez nie miał dość wyobraźni, by dokonać takiego czynu, nie mówiąc o potrzebnych do tego środkach. Ponadto jego sekciarska indoktrynacja bardzo by mu utrudniała planowanie uszkodzenia mostu. A jednak ktoś próbował mnie zabić. Może zdetonował bombę w windzie jadącej poniżej, sądząc, że jestem w środku lub podróżuję w którejś z wind poniżej miejsca zerwania? Może wystrzelono pocisk, źle wymierzając? Tego mógł dokonać Reivich, ale tylko formalnie. Miał odpowiednich wpływowych znajomych. Nigdy go nie podejrzewałem o czyn tak bezwzględny: wysłać na tamten świat kilkuset niewinnych ludzi, by uśmiercić jednego człowieka.

Może Reivich się uczy?

Poszliśmy za serwitorem do szafek ze skafandrami ratunkowymi. W każdej z nich znajdował się jeden skafander próżniowy przestarzałej konstrukcji — w podróżach kosmicznych już się takich nie stosowało. Te skafandry nie owijały użytkowników automatycznie i ludzie sami musieli do nich wejść. Wszystkie wydawały się o jeden numer za małe, jednak dość szybko i sprawnie wsunąłem się w swój, tak jak przywdziewałem ekwipunek bojowy. Do jednej z pojemnych kieszeni skafandra, przeznaczonych na flary sygnalizacyjne, schowałem swój nakręcany pistolet.

Nikt go nie zauważył.

— To nie jest konieczne! — krzyczał arystokrata Południowiec. — Nie musimy wkładać tych cholernych…

— Niech pan posłucha — rzekłem — gdy dotrze do nas fala kompresji… a to się może stać lada sekunda… uderzy w nas tak, że połamie nam wszystkie kości. Dlatego potrzebujemy skafandrów. Dają pewną ochronę.

Może niedostateczną, pomyślałem.

Szóstka osób majstrowała przy swoich skafandrach z rozmaitą wprawą. Pomogłem im i po minucie wszyscy byli gotowi, tylko zwalisty arystokrata narzekał, że mu za ciasno, jakby akurat teraz nie miał innych zmartwień. Zaczął oglądać pozostałe skafandry w szafie, sprawdzając, czy rzeczywiście nie znajdzie większych rozmiarów.

— Nie ma czasu! Niech pan teraz uszczelni skafander, a o siniaki i zadrapania zatroszczy się później.

Wyobraziłem sobie, jak od dołu, połykając kilometry, pędzi ku nam groźne wygięcie nici. W tej chwili musiała już minąć niżej jadące windy. Zastanawiałem się, czy uderzy z siłą wystarczającą do oderwania wagonika od nici.

Nie zdążyłem skończyć myśli, gdy nastąpiło uderzenie.

Potężniejsze niż się spodziewałem. Winda odskoczyła w jedną stronę, nasza siódemka została rzucona na ścianę. Ktoś doznał złamania kości i zaczął krzyczeć. W jednej chwili cisnęło nas w przeciwną stronę, na przejrzysty łuk okna widokowego. Serwitor odpadł od szyny w suficie i poleciał obok nas. Stalowym ciałem uderzył w szybę, ale choć powstała na niej biała siatka pęknięć, nie przebił okna. Ciążenie spadło, gdy winda hamowała na nici — jakaś część silnika indukcyjnego została uszkodzona przez smagającą falę.

Głowa Południowca zmieniła się w okropną czerwoną pulpę — przejrzały owoc. Gdy wygasły oscylacje, jego ciało turlało się bezwładnie po kabinie. Ktoś krzyczał. Wszyscy byli w podłym stanie. Nawet ja mogłem doznać urazów, ale na razie adrenalina tłumiła jakikolwiek ból.

Fala kompresji przeszła. Wiedziałem, że gdy po pewnym czasie dotrze do góry, ulegnie odbiciu i ponownie ruszy w dół; po godzinach znów zaatakuje. Oddziaływanie będzie słabsze, bo energia przekształci się częściowo w ciepło.

Przez chwilę nawet myślałem, że niebezpieczeństwo minęło. Potem przypomniałem sobie o windach poniżej nas. One również mogły zwolnić albo zostały całkowicie wyrzucone z nici. Może uruchomiły się automatyczne systemy bezpieczeństwa — o tym jednak nie mogliśmy się przekonać. A jeśli wagonik poniżej nadal wjeżdżał z normalną prędkością, wkrótce na nas wpadnie.

Zastanowiłem się chwilę, po czym, podnosząc głos ponad jęki rannych, oznajmiłem:

— Przepraszam, chciałbym coś…

Nie było czasu na wyjaśnienia: albo za mną ruszą, albo poniosą skutki pozostania w windzie. Nie wystarczyło czasu nawet na zejście do śluzy ewakuacyjnej — co najmniej minutę zajęłoby przejście siedmiu — czy teraz już tylko sześciu — osób, każdej przez pełny cykl śluzy. Ponadto, im dalej znajdziemy się od nici, tym mniejsze dla nas niebezpieczeństwo, gdyby doszło do kolizji wind.

Pozostawało naprawdę jedyne wyjście.

Wyjąłem mechaniczną broń ze schowka skafandra i niezręcznie ująłem ją w rękawicę. Nie mogłem precyzyjnie wymierzyć, ale na szczęście nikt tego nie wymagał. Wycelowałem mniej więcej w stronę pęknięć w szybie.

Ktoś próbował mnie powstrzymać — nie rozumiał, że usiłuję ratować życie pasażerów — byłem jednak silniejszy. Nacisnąłem spust. W pistolecie rozwinęła się nanoskalowa sprężyna, uwalniając potężny impuls zakumulowanej w cząsteczkach energii. Z lufy wystrzeliła mgiełka strzałek, rozbiła okno, tworząc rozszerzającą się pajęczynę pęknięć. Okno wybrzuszyło się na zewnątrz, naprężyło i rozleciało na miliardy okruchów. Powietrzna burza rzuciła nas wszystkich przez dziurę w otwarty kosmos.

Trzymałem się pistoletu, jakby to była jedyna solidna rzecz we wszechświecie. Gorączkowo rozglądałem się wokół, próbując ustalić swą pozycję w stosunku do innych. Wiatr wypchnął ludzi w różnych kierunkach, byli jakby częściami racy, ale choć poruszaliśmy się po różnych trajektoriach, to wszyscy spadaliśmy.

Poniżej była tylko planeta.

Mój skafander obracał się powoli — znów widziałem naszą windę, ciągle przyczepioną do nici, wznosiła się, gdy ja opadałem, z każdą sekundą coraz mniejsza. Nagle dojrzałem podprogowo błysk ruchu — to dolna winda wznosiła się ze swą normalną prędkością — a chwilę później eksplozję jasną i szybką, niemal jak wcześniejszy wybuch bomby.

Gdy rozbłysk przeminął, wszystko zniknęło, nawet nić.

Загрузка...