Sky Haussmann miał trzy lata, gdy zobaczył światło.
Później, jako dorosły, zaliczy to do swych pierwszych wyraźnych wspomnień, coś do czego może się jasno odwołać — w czasie i miejscu — i wiedzieć, że pochodzi to z rzeczywistego świata, a nie jest fantazmem, który przekroczył mglistą granicę między rzeczywistością dziecka a jego snami.
Rodzice posłali go do przedszkola. Wbrew ich zakazom odwiedzał delfinarium — ciemne, wilgotne, zapomniane miejsce w brzuchu wielkiego statku „Santiago”. W istocie to Constanza sprowadziła go na manowce, powiodła w plątaninę tunelów kolejki, przejść, ramp, schodów i pokazała miejsce, gdzie hodowano delfiny. Constanza była od niego tylko dwa lub trzy lata starsza, ale jemu wydawało się, że jest dorosła i nadzwyczaj mądra, jak ludzie starsi. Wszyscy uznawali ją za genialną; twierdzili, że pewnego dnia — być może wówczas, gdy Flotylla zbliży się do końca swego długiego powolnego rejsu — Constanza zostanie kapitanem. Mówiono to półżartem, ale częściowo też serio. Sky zastanawiał się, czy Constanza mianuje go wówczas swoim zastępcą — siedzieliby we dwoje w pokoju dowodzenia, którego Sky jeszcze nigdy nie widział. To nie był znów taki niepoważny pomysł — dorośli również jemu mówili, że jest nadzwyczaj inteligentnym dzieckiem. Nawet Constanza z zaskoczeniem przyjmowała niektóre jego pomysły. Potem jednak Sky wspominał, że mimo swej całej przemyślności Constanza nie była nieomylna. Wiedziała, jak dotrzeć do delfinarium, by nikt ich nie zobaczył, ale niezbyt się orientowała, jak mają wrócić niezauważeni.
Wyprawa była warta zachodu.
— Dorośli ich nie lubią — powiedziała Constanza, gdy dotarli do ściany zbiornika, gdzie trzymano zwierzęta. — Woleliby, żeby delfiny w ogóle nie istniały.
Stali na kratach śliskich od przelewającej się z basenów wody. Wysoki szklany zbiornik, oświetlony mdławym niebieskim światłem, ciągnął się dziesiątki metrów w głąb ładowni. Sky wpatrywał się w mrok. Widział delfiny jako poruszające się celowo szare kształty w turkusowej dali, ich sylwetki łamały się i przekształcały w płynnej grze światła. Opływowe i nie całkiem realne, wyglądały bardziej jak przedmioty wyrzeźbione z mydła niż zwierzęta.
Sky przycisnął dłoń do szyby.
— Dlaczego ich nie lubią?
— Coś z nimi nie jest w porządku — wyjaśniła Constanza z rezerwą. — To nie są te same delfiny, które były na statku, gdy opuścił Merkurego. To wnuki tamtych lub wnuki wnuków, nawet nie wiem. Nigdy nie znały innego środowiska poza tym zbiornikiem. Tak jak ich rodzice.
— Ja też znam tylko ten statek.
— Ale nie jesteś delfinem. Nie oczekujesz, że będziesz pływał w oceanach.
Constanza zamilkła, gdyż jedno zwierzę płynęło w ich stronę. Opuściło swych towarzyszy w dalekim końcu zbiornika, gdzie stłoczyli się przy czymś, co wyglądało jak zestaw ekranów telewizyjnych pokazujących rozmaite obrazy. Teraz, gdy delfin pojawił się tuż przy szybie w całej okazałości, jawił się jako wielka, potencjalnie niebezpieczna istota z krwi i kości, a nie przedmiot niemal przezroczysty. Sky widział zdjęcia delfinów w przedszkolu — u tej istoty nie wszystko wydało mu się normalne: jej czaszkę pokrywała sieć cienkich linii, jakby zarysowanych skalpelem, a wokół oczu miał regularne wypukłości i krawędzie — najwyraźniej tuż pod skórą umieszczono metalowe i ceramiczne obiekty.
— Cześć! — powiedział Sky, stukając w szybę.
— Wydaje mi się, że to Obły — wyjaśniła Constanza. — Jeden z najstarszych.
Delfin spoglądał na Skya. Gładka linia szczęki sprawiała, że to przyglądanie się było zarówno dobrotliwe, jak i szalone. Potem zwierzę gwałtownie się odwróciło — teraz patrzyło mu prosto w twarz i Sky poczuł wibrowanie szyby. W wodzie przed delfinem powstały nieregularne łuki banieczek. Początkowo tworzyły chaotyczne linie — jak pierwsze pociągnięcia pędzla artysty — potem ujawniła się w nich pewna struktura i zamiar; Obły energicznie ruszał głową, jakby szarpany elektrowstrząsami. Trwało to zaledwie parę sekund, ale obiekt, który delfin wyrzeźbił, przedstawiał bez wątpienia ludzką twarz w trzech wymiarach. Brakowało jej dopracowanych szczegółów, ale Sky zrozumiał, że to nie tylko podświadoma sugestia każe mu widzieć twór geometryczny w przypadkowych śladach banieczek. Ich układ był na to zbyt symetryczny i proporcjonalny. Dostrzegł w nim również emocje, choć z pewnością chodziło o strach i przerażenie.
Po wykonaniu swego zadania Obły odpłynął, pogardliwie ruszając ogonem.
— One nas również nienawidzą — stwierdziła Constanza. — Ale czy można je za to winić?
— Po co Obły to zrobił? I jak?
— W ciele tłuszczowym ma zamontowane maszyny — to ten wzgórek nad oczami. Implantujemy je delfinom w dzieciństwie. Za pomocą ciała tłuszczowego wytwarzają normalnie dźwięki, ale urządzenia pomagają im precyzyjniej skoncentrować dźwięk, dzięki temu delfiny mogą za pomocą bąbelków coś narysować. A w wodzie żyją małe stworzenia, mikroorganizmy, które się rozświetlają, gdy uderza w nie dźwięk. Ludzie to wymyślili, bo chcieli znaleźć sposób komunikacji z delfinami.
— Można by sądzić, że delfiny będą za to wdzięczne.
— Może byłyby, gdyby nie musiały ciągle poddawać się operacjom i gdyby mogły pływać gdzie indziej, a nie tylko w tym okropnym zbiorniku.
— Tak, ale gdy dotrzemy do Kresu Podróży… Constanza spojrzała na Skya smutnymi oczyma.
— Będzie za późno. Przynajmniej dla tych delfinów. Nie będą już wtedy żyły. Nawet my dorośniemy, a nasi rodzice staną się starcami albo w ogóle ich nie będzie.
Obły wrócił z innym, nieco mniejszym towarzyszem, i obaj zaczęli coś kreślić w wodzie. Linie tworzyły obraz człowieka rozrywanego przez rekiny, ale Sky odwrócił wzrok, nim nabrał co do tego pewności.
— Za bardzo odeszły od normalności — ciągnęła Constanza. Sky znów spojrzał na zbiornik.
— Lubię je. Są piękne. Nawet Obły.
— Są złe. Psychotyczne… tak to określa mój tata — powiedziała bez przekonania, jakby nieco zawstydzona własną wymownością.
— To co z tego. Ja tu wrócę, żeby je znów zobaczyć. — Postu-kał w szybę i powiedział znacznie głośniej: — Wrócę, Obły. Lubię cię.
Constanza, choć tylko nieco wyższa od Skya, poklepała go macierzyńskim gestem po ramieniu.
— To i tak nie będzie miało znaczenia.
— A jednak przyjdę.
Obietnicę, złożoną sobie i Constanzy, traktował bardzo poważnie. Chciał poznać delfiny, porozumieć się z nimi i w jakiś sposób ulżyć ich doli. Oczami wyobraźni widział jasne, rozległe oceany Kresu Podróży — Klaun, przyjaciel z przedszkola, mówił, że tam będą oceany — i delfiny uwolnione z tego ciemnego, ponurego miejsca; pływają z ludźmi, tworzą w wodzie wesołe dźwiękoobrazy, a pamięć o pobycie na pokładzie „Santiago” znika jak klaustrofobiczny sen.
— Chodźmy już — nalegała Constanza.
— Przyprowadzisz mnie tu jeszcze kiedyś?
— Oczywiście. Jeśli chcesz.
Opuścili delfinarium i wyruszyli w skomplikowaną drogę powrotną przez czeluście statku — dzieci usiłujące znaleźć drogę w zaczarowanym lesie. Parę razy minęli dorosłych, ale Constanza zachowywała się z taką pewnością siebie, że nikt ich o nic nie wypytywał, i dopiero gdy znaleźli się w części statku, którą Sky uważał za znajome terytorium, spotkali ojca Skya.
Tytus Haussmann, uważany na „Santiago” za osobę oschłą, lecz łagodną, cieszył się szacunkiem, ale ludzie się go nie bali. Gdy nagle stanął nad dziećmi, Sky nie wyczuł u niego złości, raczej ulgę.
— Mama strasznie się o ciebie niepokoiła — powiedział ojciec. — Constanzo, bardzo mnie rozczarowałaś. Zawsze uważałem cię za osobę rozsądną.
— Sky chciał tylko zobaczyć delfiny.
— Ach, więc chodziło o delfiny? — spytał ojciec, zdziwiony, jakby nie takiej odpowiedzi oczekiwał. — A ja myślałem, że interesowali cię umarli, nasi drodzy motnios.
To prawda, pomyślał Sky… ale nie wszystko naraz.
— A teraz jest ci przykro — ciągnął ojciec — ponieważ delfiny okazały się nie takie, jak się spodziewałeś, prawda? Mnie też jest przykro. Obły i pozostałe zwierzęta są chore na głowę. Najlepiej byłoby dla nich, gdybyśmy je uśpili; ale pozwolono im wychować młode i każde pokolenie jest coraz bardziej…
— Psychotyczne — dokończył Sky.
— Właśnie. — Ojciec spojrzał na niego jakoś dziwnie. — Widzę, że twoje słownictwo się wzbogaciło. Szkoda byłoby to zmarnować i warto to dalej rozwijać, nie sądzisz? — Potargał synowi czuprynę. — Mam na myśli przedszkole, młody człowieku. Pójdziesz do niego na pewien czas, a tam nic ci już nie będzie grozić.
Nie można powiedzieć, żeby Sky nienawidził przedszkola czy jakoś szczególnie go nie lubił, ale gdy go tam zamykano, traktował to jako karę.
— Chcę się zobaczyć z mamą.
— Sky, twoja mama jest poza statkiem, więc teraz nie ma sensu zasięganie jej opinii. Poza tym wiesz, że gdybyś ją zapytał, powiedziałaby to samo. Byłeś nieposłuszny i musisz dostać nauczkę. — Zwrócił się do Constanzy, kręcąc głową: — Ty zaś, młoda damo, przez pewien czas nie powinnaś się bawić ze Skyem.
— My się nie bawimy — odparła Constanza, naburmuszona. — Rozmawiamy i eksplorujemy.
— Właśnie. — Ojciec westchnął. — I zapuszczacie się w zabronione rejony statku. To nie może wam ujść na sucho. — Głos mu teraz zmiękł, jak zawsze, gdy zamierzał omówić bardzo ważne sprawy. — Statek jest naszym domem. Naszym jedynym rzeczywistym domem. I musimy czuć się tak, jakbyśmy tu mieszkali. To znaczy czuć się bezpiecznie tam, gdzie należy się czuć bezpiecznie, wiedząc równocześnie, gdzie niebezpiecznie jest się zapuszczać. Nie dlatego, że są tam potwory czy inne takie bzdury, ale dlatego, że czyhają tam niebezpieczeństwa… dorosłe niebezpieczeństwa. Maszyneria i układy zasilania. Roboty i głębokie szyby. Uwierzcie, widziałem, co się dzieje z ludźmi, którzy chodzą tam, gdzie nie powinni. A są to zwykle wypadki bardzo nieprzyjemne.
Sky nie wątpił w słowa ojca. Tytus Haussmann, szef bezpieczeństwa na statku — gdzie generalnie panowała polityczna i społeczna harmonia — wykonywał zadania związane z wypadkami i sporadycznie z samobójstwami. Ojciec zawsze oszczędzał Skyowi szczegółowych wyjaśnień, w jaki sposób można zginąć na pokładzie statku takiego jak „Santiago”, ale Sky nadrabiał to wyobraźnią.
— Bardzo mi przykro — powiedziała Constanza.
— Tak, jestem pewien, że jest ci przykro, ale to nie zmienia faktu, że zaprowadziłaś mojego syna w zakazane rejony. Porozmawiam z twoimi rodzicami i jestem przekonany, że nie będą zachwyceni. Teraz zmykaj do domu, a za tydzień lub dwa zobaczymy, jak przedstawia się sytuacja. Dobrze?
Skinęła głową i w milczeniu oddaliła się zakrzywionym korytarzem, odchodzącym od skrzyżowania, gdzie nakrył ich Tytus. Do rodzinnego domu miała stąd niedaleko — w istocie wszystkie części mieszkalne „Santiago” znajdowały się blisko siebie, ale konstruktorzy tak to sprytnie zaprojektowali, by żadna z dróg nie przechodziła w linii prostej, z wyjątkiem tuneli ewakuacyjnych i linii kolejki biegnącej w osi statku. Wijące się korytarze publiczne dawały złudzenie, że statek jest znacznie większy, niż był w rzeczywistości; dwie rodziny mogły mieszkać obok siebie, ale miały wrażenie, że żyją w zupełnie innych rejonach.
Tytus odprowadził syna do ich kwatery. Sky żałował, że mama jest na zewnątrz, gdyż wbrew temu, co twierdził ojciec, matczyne kary były zwykle nieco łagodniejsze niż ojcowskie. Sky miał nadzieję, że mama ukończyła przed czasem prace przy kadłubie i powróciła wcześniej ze swojej zmiany, że już jest na pokładzie i powita ich, gdy dotrą do przedszkola. Nigdzie jednak nie było po niej ani śladu.
— Wejdź — polecił Tytus. — Klaun się tobą zajmie. Za dwie, trzy godziny wrócę, by cię wypuścić.
— Nie chcę tam wchodzić.
— Wiem. Gdybyś chciał, to nie byłaby kara.
Drzwi przedszkola się otworzyły, Tytus popchnął lekko syna do środka, sam nie przekraczając progu.
— Cześć, Sky — powiedział Klaun, który na niego czekał.
W przedszkolu było wiele zabawek, niektóre potrafiły prowadzić rozmowę w ograniczonym zakresie, a nawet przelotnie sprawiały wrażenie, że są naprawdę inteligentne. Sky czuł, że zabawki skonstruowano z myślą o tym, by mogły prowadzić interakcję z dziećmi o typowym spojrzeniu trzylatka na świat. Skończywszy dwa lata, doszedł do wniosku, że są na ogół prymitywne i głupie. Ale Klaun to co innego. W istocie nie był zabawką, ale też nie pełną osobą. Klaun towarzyszył Skyowi, od kiedy Sky pamiętał, zamknięty w przedszkolu, ale nie zawsze obecny. Klaun nie mógł dotykać przedmiotów i nie pozwalał, by Sky go dotykał, a gdy Klaun mówił, jego słowa dochodziły nie z tego miejsca, gdzie wydawało się, że stoi.
To wcale nie oznaczało, że Klaun pochodził tylko z jego wyobraźni, bez zewnętrznego wpływu. Klaun widział wszystko, co dzieje się w przedszkolu, i sumiennie opowiadał rodzicom Skya, gdy ten zrobił coś wymagającego nagany. To Klaun doniósł rodzicom, że Sky popsuł konia na biegunach, że to nie była wina żadnej innej sprytnej zabawki — co Sky usiłował rodzicom sugerować. Za tę zdradę go znienawidził, ale nie na długo. Nawet Sky rozumiał, że Klaun jest — poza Constanzą — jego jedynym prawdziwym przyjacielem i że Klaun rozumie wiele spraw, które są nawet poza zasięgiem Constanzy.
— Cześć — powiedział Sky żałośnie.
— Widzę, że zostałeś tu zesłany za wizytę u delfinów. — Klaun stał sam w pustym białym pokoju. Inne zabawki zostały starannie schowane. — Sky, tego nie należało robić. Przecież mogłem ci pokazać delfiny.
— Ale nie te same. Nie rzeczywiste. Już mi je przedtem pokazywałeś.
— Ale nie w ten sposób. Popatrz!
Nagle obaj znaleźli się w łodzi na morzu pod niebieskim niebem; delfiny pruły fale, w słońcu ich mokre grzbiety lśniły jak kamyki. Wrażenie, że jest się na morzu, psuły tylko wąskie czarne okna na jednej ze ścian pokoju.
W książce z opowiadaniami Sky znalazł kiedyś rysunek osoby podobnej do Klauna: ubrana w bufiaste pasiaste szaty z wielkimi białymi guzikami, miała komiczną, stale uśmiechniętą twarz w otoczce natapirowanych pomarańczowych włosów, z nasadzonym na głowę, opadającym pasiastym kapeluszem. Gdy dotknął obrazka, książkowy klaun wykonywał te same ruchy i sztuczki, jakie pokazywał Klaun przedszkolny. Sky pamiętał mgliście, że kiedyś śmiechem i oklaskami reagował na triki Klauna, jakby najlepszym, co mógł dostarczyć wszechświat, były te klaunowskie popisy.
Teraz nawet Klaun zaczynał go lekko nudzić. Dostosowywał się do Klauna, ale ich wzajemne stosunki diametralnie się zmieniły i nie dało się już tego odwrócić. Dla Skya Klaun stał się czymś, co należało zrozumieć i zanalizować. Rozpoznał, że Klaun jest czymś w rodzaju bąbelkowego rysunku delfinów, projekcją wytworzoną nie z dźwięków, lecz ze światła. W zasadzie nie stali teraz w łodzi. Pod stopami czuł podłogę tak samo twardą i płaską, jak wówczas, gdy ojciec pchnął go do środka. Sky nie rozumiał dokładnie, jak tworzono iluzję, ale była niezwykle realistyczna i nigdzie nie zauważało się ścian przedszkola.
— Czy Obły i inne delfiny w zbiorniku mają w sobie maszyny? — spytał Sky. Skoro jest więźniem, równie dobrze może się czegoś nauczyć. — Dlaczego?
— Pomagają delfinom skoncentrować ich sonary.
— Nie chodzi mi o to, po co są te maszyny, ale przede wszystkim, kto wpadł na pomysł, żeby je delfinom zamontować.
— Aha. To na pewno Chimerycy.
— Kim oni są? Jadą z nami?
— Odpowiedź na ostanie pytanie brzmi: nie. Ale bardzo chcieli z nami pojechać. — Głos Klauna był trochę za wysoki i drżący, niemal kobiecy, ale zawsze cierpliwy. — Pamiętasz, Sky, gdy Flotylla opuszczała układ Ziemi — gdy opuściła orbitę Merkurego i poleciała w przestrzeń międzygwiezdną — wylatywała z układu, który formalnie był zaangażowany w wojnę. W tamtym czasie większość wrogich działań ustała, ale nie uzgodniono ostatecznie warunków przerwania ognia i wszyscy nadal byli na stopie wojennej, w każdej chwili gotowi wrócić do walki. Wiele środowisk uznało, że ostatnie rozdziały wojny to ich ostatnia szansa, by coś zmienić. Niektóre środowiska były w tym czasie zaledwie dobrze zorganizowanymi grupami bandytów. Z pewnością tacy byli Chimerycy, a dokładniej mówiąc, ta frakcja Chimeryków, która stworzyła delfiny. W ogóle Chimerycy posunęli cyborgizację ku nowym rubieżom: łączyli siebie i swoje zwierzęta z maszynami. Ta frakcja jeszcze dalej przesunęła granice, tak że nawet potępili to Chimerycy głównego nurtu.
Sky słuchał i rozumiał. Klaun dobrze oceniał możliwości poznawcze Skya, przedstawiał wszystko jasno, a równocześnie zmuszał chłopca do skupienia uwagi na każdym słowie. Sky miał świadomość, że nie każdy trzylatek zrozumiałby opowieść Klauna, ale to go wcale nie obchodziło.
— A delfiny?
— Zostały przez nich skonstruowane. W jakim celu, tego się nawet nie domyślamy. Może do służby w wodnej piechocie pod czas jakiejś planowanej inwazji na ziemskie oceany? Albo były eksperymentem, którego nigdy nie ukończono, zaniechano u schyłku wojny. W każdym razie jedna z rodzin delfinów została przejęta od Chimeryków przez agentów Confederacion Sudamericana. Sky wiedział, że ta organizacja zainicjowała budowę Flotylli. Confederacion celowo pozostawała neutralna przez większą część wojny, koncentrując się na realizacji celów szerszych, poza wąskim horyzontem układu słonecznego. Zebrali garstkę sprzymierzeńców i zrealizowali pierwszy w dziejach ludzkości poważny plan pokonania przestrzeni międzygwiezdnej.
— Zabraliśmy ze sobą Obłego i inne delfiny?
— Tak, sądząc, że okażą się przydatne na Końcu Podróży. Ale znacznie trudniejsze, niż się pozornie wydawało, było usunięcie wbudowanych przez Chimeryków urządzeń wspomagających. Okazało się w końcu, że łatwiej je zostawić na miejscu. Potem, gdy urodziło się następne pokolenie delfinów, stwierdzono, że bez wspomagania nie potrafią się komunikować z dorosłymi osobnikami. Więc skopiowaliśmy te urządzenia i implantowaliśmy młodym.
— Ale one przypłaciły to psychozą.
Klaun okazał lekkie zdziwienie i nie od razu udzielił odpowiedzi. Później Sky się dowiedział, że w takich chwilach zamrożenia Klaun zasięgał rady u rodziców Skya lub u innych dorosłych.
— Tak — odparł Klaun wreszcie. — Ale to nie była całkowicie nasza wina.
— Jak to? Nie nasza wina, że trzymamy je w niewoli w paru metrach sześciennych wody?
— Zapewniam cię, że ich obecne warunki życia są znacznie lepsze niż w laboratoriach doświadczalnych Chimeryków.
— Ale te delfiny chyba tego nie pamiętają?
— Zapewniam cię, że są szczęśliwsze.
— Skąd wiesz?
— Bo jestem Klaunem. — Maska jego zawsze uśmiechniętej twarzy rozciągnęła się do jeszcze bardziej wyszczerzonego uśmiechu. — Klauny zawsze wiedzą.
Sky już chciał go zapytać, co dokładnie ma na myśli, gdy zobaczył rozbłysk. Jasny i nieoczekiwany; zupełnie cichy. Światło biło z pasa okien w ścianie. Gdy Sky mrugnął, nadal widział na siatkówce powidok okna — ostro zarysowany różowy prostokąt.
— Co się stało? — spytał, mrugając.
Coś niedobrego działo się z Klaunem, a w zasadzie z całym widokiem. W chwili błysku Klaun został rozciągnięty i zdeformowany we wszystkich kierunkach, rozmazany po ścianach, a wyraz twarzy mu zamarł. Łódź, w której stali — tak się przynajmniej wydawało — zakrzywiła się w dziwacznie zniekształconej perspektywie. Było tak, jakby cała scena została namalowana gęstą mokrą farbą, którą ktoś przedtem zamieszał patykiem.
Klaun nigdy przedtem do czegoś podobnego nie dopuścił.
Źródło oświetlenia pokoju — jarzące się obrazy na ścianach — pociemniały i zgasły. Nie było żadnego światła, z wyjątkiem słabej mlecznej poświaty z wysoko umieszczonego okna. Ale po chwili nawet to zgasło i Sky został sam w całkowitych ciemnościach.
— Klaunie?! — zawołał najpierw spokojnie, potem bardziej natarczywie.
Odpowiedź nie nadeszła. Sky poczuł coś dziwnego i niemiłego. Wrażenie dochodziło z wnętrza jego samego — wzbierający strach, typowy dla reakcji trzylatka na podobną sytuację, a nie dla powierzchownej dorosłości i elokwencji, dystansującej Skya od innych dzieci w jego wieku. Nagłe stał się malcem opuszczonym w ciemnościach; nie rozumiał, co się stało.
Znów zawołał Klauna, z desperacją w głosie, mając świadomość, że Klaun dawno by odpowiedział, gdyby to było możliwe. Nie — Klaun zniknął. Jasne przedszkole stało się teraz ciemne i — właśnie! — zimne. Sky nie słyszał żadnych dźwięków, nawet zwykłych odgłosów „Santiago”.
Zaczął pełznąć, aż dotarł do ściany; potem ruszył wokół pokoju, usiłując znaleźć drzwi. Ale drzwi, gdy były szczelnie zamknięte, tworzyły ze ścianą jednolitą powierzchnię i dziecko nie potrafiło wyczuć nawet tej cienkiej jak włos szczeliny, która mogłaby zdradzić ich położenie. Nie było wewnętrznej rączki ani sterownika, gdyż — o ile Skya nie karano zamknięciem — normalnie to Klaun otwierał drzwi na jego prośbę.
Sky usiłował odpowiednio zareagować, ale wbrew woli zaczął płakać, czego nie robił od czasu, gdy był znacznie młodszy.
Płakał i płakał, tarł powieki i wreszcie zabrakło mu łez. Oczy go piekły.
Znów przywołał Klauna, potem uważnie nasłuchiwał. I nic. Próbował krzyczeć, ale i to na nic się nie zdało. Po pewnym czasie rozbolało go gardło i ochrypł.
Prawdopodobnie pozostawał sam zaledwie przez dwadzieścia minut, ale czas mu się wydłużył do godziny, potem do dwóch, wreszcie do wielogodzinnej tortury. W każdym razie wydawało mu się, że trwa to niesłychanie długo, a ponieważ nie rozumiał przyczyn swego żałosnego położenia — zastanawiał się, czy może ojciec bez uprzedzenia nałożył na niego poważniejszą karę — miał wrażenie, że wieczność. Potem nawet podejrzenie, że Tytus specjalnie nasłał to na niego, wydało mu się nieprawdopodobne. Cały drżał, a jego umysł podążał przerażającymi ścieżkami: Sky wyobraził sobie, że przedszkole zostało odłączone od statku i teraz oddala się od „Santiago” — nawet od całej Flotylli — i zanim ktokolwiek się zorientuje, będzie za późno, by cokolwiek zrobić; albo że potwory napadły na statek i po cichu wykończyły wszystkich, a on jest jedyną osobą, której jeszcze nie znalazły, ale to tylko kwestia czasu…
Od jednej ze ścian pokoju dobiegło go skrobanie.
To byli dorośli. Chwilę pracowali przy drzwiach, nim skłonili je do otwarcia. Wtedy do pomieszczenia wdarł się snop bursztynowego światła. Ojciec Skya wszedł pierwszy, za nim czterech czy pięciu dorosłych, których nazwisk Sky nie znał. Wysokie, ciemne i pochylone postacie z latarkami. W ich świetle twarze ludzi wydawały się szare, posępne, jak oblicza królów z bajek dla dzieci. Do pokoju wdarło się powietrze — chłodniejsze niż zwykle. Sky zadrżał. Oddechy mężczyzn przybierały kształt smoków.
— Nic mu nie jest — powiedział ojciec do jednego z ludzi.
— Dobrze, Tytusie — odparł tamten. — Zaprowadźmy go w bezpieczne miejsce. Potem będziemy dalej przeszukiwać statek.
— Schuyler, chodź do mnie! — Ojciec przyklęknął, rozwarł ramiona. — Choć, synku. Nic ci nie grozi. Nie masz się czego bać. Płakałeś?
— Klaun zniknął. — Skyowi udało się wykrztusić te dwa słowa.
— Klaun? — spytał jeden z mężczyzn. Ojciec odwrócił się do niego.
— To tylko podstawowy program edukacyjny przedszkola. Nieistotny dla systemu, więc został zakończony jako pierwszy.
— Spraw, żeby Klaun wrócił, proszę — błagał Sky.
— Później — odparł ojciec. — Klaun… odpoczywa. Wróci szybko. A ty, synku, chciałbyś na pewno coś zjeść i napić się.
— Gdzie mama?
— Jest… — ojciec zawahał się — teraz nie może tu przyjść, Schuyler, ale przesyła ci ucałowania.
Sky zobaczył, jak jeden z mężczyzn położył ojcu rękę na ramieniu.
— Będzie najbezpieczniejszy z innymi dziećmi w głównym żłobku.
— On nie jest taki jak inne dzieci — odparł ojciec.
Teraz powiedli go w chłód. Cały korytarz za przedszkolem tonął w ciemnościach, poza małymi krążkami światła latarek.
— Co się stało? — spytał Sky. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że to nie tylko jego mały mikrokosmos się popsuł. To, co się stało, dotknęło również świata dorosłych. Nigdy wcześniej nie widział statku w takim stanie.
— Coś bardzo, bardzo złego — oznajmił ojciec.