DZIEWIĘTNAŚCIE

— Tanner? Otrząśnij się z tego. Nie chcę, byś zwalił mi się tu jak kłoda.

Zbliżaliśmy się teraz do budynku — nazwa opisywała ten obiekt tylko umownie. Bardziej przypominał zaczarowane drzewo — ogromne, sękate gałęzie poznaczone bezładnie umieszczonymi oknami, między nimi wstawione lądowiska dla linówek. Przez szczeliny między konarami przerzucono linowe nici. Zebra prowadziła pojazd brawurowo, jakby ćwiczyła to podchodzenie tysiące razy. Spojrzałem w dół przez poziomy gałęzi. Ogniska Mierzwy świeciły tak nisko, że kręciło mi się w głowie.

Mieszkanie Zebry w Baldachimie znajdowało się blisko środka miasta, na skraju rozpadliny, niedaleko wewnętrznej granicy kopuły, otaczającej wielką bekającą dziurę w skorupie Yellowstone. Przez pewien czas okrążaliśmy rozpadlinę i z lądowiska widziałem drobną, wysadzaną drogimi kamieniami drzazgę łodygi, strzelającą na jeden kilometr w poziomie. Znajdowała się nisko pod nami, za wielkim łukiem krawędzi rozpadliny. Spojrzałem w rozpadlinę, ale nie dostrzegłem ani błyszczących szybowców, ani skoczków wykonujących swe wielkie opadanie we mgłę.

— Mieszkasz tu sama? — spytałem, kiedy zaprowadziła mnie na swoje pokoje. Miałem nadzieję, że tonem wyrażam właściwe uprzejme zainteresowanie.

— Teraz mieszkam sama, tak. — Odpowiedziała szybko, prawie mechanicznie, ale dodała: — Kiedyś dzieliłam to miejsce ze swoją siostrą, Mavrą.

— Wyjechała?

— Mavrę zabito. — Zebra przerwała w tym miejscu. Czekała, aż jej słowa wywrą odpowiednie wrażenie. — Za bardzo się zbliżyła do niewłaściwych ludzi — dodała po chwili. Współczuję ci. — Usilnie starałem się znaleźć odpowiednie słowa. — Zrobili to myśliwi, w rodzaju Sybilline?

— Niezupełnie, nie. Zainteresowała się czymś, czym nie powinna, i zadała niewłaściwe pytania niewłaściwym ludziom, ale nie miało to bezpośredniego związku z polowaniem.

— Więc z czym?

— Czemu się tak dopytujesz?

— Zebro, nie jestem aniołem, ale nie lubię, jak ktoś umiera tylko dlatego, że był czegoś ciekawy.

— Więc lepiej uważaj, żebyś sam nie zadawał niewłaściwych pytań.

— A dokładnie, na jaki temat?

— Westchnęła, najwidoczniej żałując, że nasza rozmowa przybrała taki obrót.

— Jest pewna substancja…

— Paliwo Snów?

— Więc już się z nim zetknąłeś?

— Widziałem, jak je wykorzystują, ale to właściwie wyczerpuje zakres mej wiedzy. Sybilline wstrzyknęła je sobie w mojej obecności, ale nie zauważyłem żadnych zmian w jej zachowaniu, ani bezpośrednio po tym, ani później. Co to dokładnie jest?

— To skomplikowane. Mavra zdążyła poskładać jedynie kilka części całej łamigłówki, kiedy ją dopadli.

— Najwidoczniej to jakiś narkotyk.

— To coś znacznie więcej niż narkotyk. Posłuchaj, czy możemy rozmawiać o czymś innym? Nie było mi łatwo poradzić sobie z tym, że już jej nie ma, a ta rozmowa po prostu otwiera stare rany.

Skinąłem głową, odkładając całą sprawę na później.

— Byłyście blisko ze sobą, prawda?

— Tak — odparła, jakbym odkrył jakiś głęboki sekret ich związku — I Mavra kochała to miejsce. — Mówiła, że stąd jest najlepszy widok w mieście, jeśli nie liczyć łodygi. Ale kiedy tu mieszkała, nigdy nie mogłyśmy sobie pozwolić na posiłki w tamtym lokalu.

— Nieźle urządziłyście to mieszkanie. Jeśli ktoś lubi wysokość.

— A ty nie lubisz, Tanner?

— Chyba wymaga przyzwyczajenia.

Apartament, umoszczony w jednej z głównych gałęzi, był kompleksem kiszkowo poskręcanych pokoi i korytarzy — przypominał raczej norę zwierzęcia niż coś, co człowiek wybrałby dla siebie. Pokoje umieszczono w jednej z węższych gałęzi, zawieszonej dwa kilometry nad Mierzwą. Poniżej tkwiły niższe poziomy Baldachimu, połączone z naszym poziomem pionowymi nićmi, splotami lin i wydrążonymi pniami.

Poprowadziła mnie do salonu — tak to chyba należało określić.

Przypominało to wejście do wewnętrznego organu jakiegoś wielkiego modelu anatomii człowieka, przez który można sobie spacerować. Ściany, podłoga i sufit przechodziły w siebie zaokrąglonymi krzywiznami. Powierzchnie poziome wycięto w materii budynku, ale tworzyły one tarasowate platformy, połączone pochylniami i schodami. Powierzchnie ścian i sufitu były sztywne, ale nieprzyjemnie organiczne w swym charakterze — żyłkowane lub pokryte wzorem w nieregularne płytki. W jednej ścianie zobaczyłem jakby kosztowną, wykonaną na miejscu rzeźbę: scenę z trojgiem zgrubnie wyciosanych ludzi, pokazanych w chwili, gdy wydostają się ze ściany, rozdzierając ją palcami. Przypominali pływaków, usiłujących prześcignąć wpław ścianę fali tsunami. Większość ich ciał pozostawała ukryta, widoczne były tylko połowy twarzy i fragmenty kończyny, ale końcowy efekt wywoływał spore wrażenie.

— Masz dość specyficzny smak artystyczny, Zebro — zauważyłem. — Myślę, że ta rzecz przyprawiłaby mnie o koszmary.

— To nie dzieło sztuki, Tanner.

— To byli prawdziwi ludzie?

— Według niektórych definicji nadal nimi są. Nie żywi, ale też i niezupełnie martwi. Raczej jak skamienieliny, ale ze strukturą tak złożoną, że prawie można zmapować neurony. Nie jestem jedyną osobą, która z nimi mieszka, i nikt naprawdę nie chce ich wycinać i wyrzucać, bo a nuż ktoś wymyśli sposób przywrócenia im poprzedniej postaci. Tak więc mieszkamy razem. Kiedyś nikt nie chciał dzielić z nimi pokoi, ale teraz, jak słyszałam, uważa się, że to dość szykowne mieć ich kilkoro w swym mieszkaniu. W Baldachimie mamy nawet człowieka, który je podrabia, dla klientów naprawdę zdesperowanych.

— Ale ci są prawdziwi?

— Uwierz, że mam nieco smaku, Tanner. Teraz na chwilę powinieneś usiąść. Nie, zostań, gdzie jesteś.

Pstryknęła palcami na kanapę.

Większe meble Zebry miały autonomię i reagowały na naszą obecność jak nerwowe domowe zwierzęta. Kanapa pomaszerowała ze swego miejsca i zeszła na nasz taras. W przeciwieństwie do Mierzwy, gdzie nie można było polegać na konstrukcjach bardziej zaawansowanych niż te korzystające z energii pary, w Baldachimie najwidoczniej dysponowano nadal maszynami o rozsądnym stopniu złożoności. W pokojach Zebry było ich pełno: nie tylko meble, ale serwitory — od dron wielkości myszy do wielkich jednostek na szynach w suficie, a także latacze wielkości pięści. Wystarczyło tylko po coś sięgnąć, a to coś już pomocnie podbiegało bliżej do twej dłoni. Maszyny musiały być prymitywne w porównaniu z tymi sprzed zarazy, ale mimo to czułem się, jakbym zawędrował na pokoje nawiedzane przez poltergeisty.

— Bardzo dobrze. Siadaj — powiedziała Zebra, pomagając mi usadowić się na kanapie. — I po prostu spokojnie leż. Za chwilę wracam.

— Wierz mi, naprawdę nigdzie się nie wybieram.

Zniknęła z pokoju, a ja traciłem i odzyskiwałem świadomość, choć nie chciałem łatwo poddawać się senności. Nigdy więcej snów ze Skyem. Kiedy Zebra wróciła, nie miała na sobie płaszcza i niosła dwie szklanki gorącego, ziołowego płynu. Wlewałem to powoli do gardła i choć nie wiedziałem, czy to rzeczywiście polepsza moje samopoczucie, było z pewnością lepsze od galonów mierzwowej deszczówki, które wcześniej przełknąłem.

Zebra nie powracała sama. Za nią przybył jeden z jej większych serwitorów, wielokończynowy biały cylinder z jajowatą, jarzącą się zieloną twarzą, ożywioną migającymi displejami medycznymi. Machina opuszczała się, aż umieściła swe sensory na mojej nodze. Ćwierkała i rzutowała graficzne symbole mego stanu, jednocześnie diagnozując obrażenia.

— I co? Będę żył czy zdechnę?

— Masz szczęście — odpowiedziała Zebra. — Pistolet, którym do ciebie strzelano, to laser małej mocy: broń pojedynkowa. Nie ma wyrządzać wielkich szkód, chyba że uszkodzi istotne organy. Promień miał pięknie skupiony, więc zniszczenia sąsiednich tkanek są niewielkie.

— Możesz mnie oszukiwać.

— Nigdy nie mówiłam, że to nie boli jak diabli. Ale przeżyjesz, Tanner.

— Tym niemniej — powiedziałem, krzywiąc się, kiedy maszyna niezbyt delikatnie badała ranę wejściową — nie sądzę, bym mógł chodzić na tej nodze.

— Nie będziesz musiał. Przynajmniej do jutra. Maszyna może cię wykurować podczas snu.

— Nie wiem, czy chcę spać.

— Dlaczego? Masz z tym problemy?

— Może cię to zaskoczy, ale owszem, rzeczywiście mam. — Spojrzała na mnie, nie rozumiejąc, więc postanowiłem opowiedzieć o wirusie indoktrynacyjnym. — Mogli go wyczyścić w Hospicjum Idlewild, ale nie chciałem czekać. Więc podróżuję do głowy Skya Haussmanna za każdym razem, gdy zasypiam. — Pokazałem jej krwawy strup pośrodku dłoni.

— Człowiek z raną przybył na nasze nikczemne ulice, by naprawić zło?

— Przybyłem, by zakończyć pewną sprawę, to wszystko. Ale rozumiesz, że perspektywa zaśnięcia raczej nie napełnia mnie entuzjazmem. Głowa Skya Haussmanna nie jest najprzyjemniejszym miejscem.

— Niewiele o nim wiem. To bardzo dawna historia i przecież dotyczy innej planety.

— Ja nie odbieram tego jako historii dawnej. Mam wrażenie, że wkręca się ona we mnie coraz dalej, niczym głos, coraz dobitniej przemawiający mi w głowie. Spotkałem człowieka, który zaraził się tym wcześniej ode mnie; prawdopodobnie to on przekazał mi wirusa. Musiał otaczać się rozmaitymi ikonami Skya Haussmanna albo dostawał drgawek.

— Tutaj to nie musi się tak skończyć — stwierdziła Zebra. — Czy wirus indoktrynacyjny grasuje od wielu lat?

— Zależy od szczepu, ale same wirusy to stary wynalazek.

— Więc może będziesz miał szczęście. Jeśli wirus pojawił się w bazie danych Yellowstone, nim zaatakowała zaraza, serwitor będzie o nim wiedział. Może nawet zsyntetyzuje lekarstwo.

— Żebracy uważali, że efekt pojawi się po kilku dniach.

— Prawdopodobnie ich ocena jest zbyt ostrożna. Dzień, może dwa, najwyżej tyle powinno zająć płukanie. Jeśli oczywiście robot to zna. — Zebra poklepała białą machinę. — Zrobi, co będzie w jego mocy. A teraz może jednak się zdrzemniesz?

Muszę znaleźć Reivicha, powiedziałem sobie. To znaczy, że nie mogę zmarnować ani chwili. Nawet godziny. Od kiedy przybyłem do Chasm City, już roztrwoniłem pół nocy. Ale wiedziałem, że wyśledzenie go potrwa więcej niż kilka godzin. Może kilka dni. Muszę dać swym ostatnim obrażeniom trochę czasu na wygojenie. To byłaby zabawna ironia losu, gdybym padł ze zmęczenia, akurat wtedy, kiedy lada moment miałbym zabić Reivicha. Zabawne dla niego. Ja bym się nie śmiał.

— Pomyślę o tym — odpowiedziałem.


* * *

Dziwna sprawa: po rozmowie z Zebrą wcale nie śniłem o Skyu Haussmannie.

Śniłem o Gitcie.

Zawsze była w moich myślach, od chwili gdy obudziłem się na Idlewild. Piękna i martwa — ta myśl była jak mentalne smagnięcie biczem; ból, na który moje zmysły nigdy nie otępiały. Słyszałem cały czas melodię jej głosu; czułem jej zapach, jakby stała tuż przy mnie i słuchała uważnie, jak udzielam jej lekcji, na które tak nalegał Cahuella. Od czasu mojego przybycia na Yellowstone Gitta ani na minutę mnie nie opuściła. Gdy widziałem twarz innej kobiety, porównywałem ją z Gittą — choć to porównanie odbywało się prawie bez udziału mojej świadomości. Miałem głęboką pewność, że jest martwa, i choć nie mogłem z siebie zrzucić części odpowiedzialności za tę śmierć, to przecież Reivich był tym, który zabił ją naprawdę.

A jednak bardzo niewiele myślałem o wypadkach prowadzących do jej śmierci, a o samej śmierci nie myślałem prawie wcale.

Teraz te wspomnienia mnie zalały.


* * *

Oczywiście nie śniłem tego w taki sposób. Epizody z życia Skya Haussmanna mogły rozgrywać się w mej głowie elegancko i liniowo — choć być może niektóre wydarzenia w tych epizodach stały w sprzeczności z rym, co o nim wiedziałem. Moje własne sny były jednak równie niezorganizowane i nielogiczne jak sny wszystkich ludzi. Więc gdy śniłem o podróży w górę Półwyspu i zasadzce, która zakończyła się śmiercią Gitty, snów tych nie cechowała ta sama jasność co epizody z życia Haussmanna. Później jednak, gdy się obudziłem, czułem, jakby śnienie otwarło cały blok wspomnień, z których braku nawet nie zdawałem sobie sprawy. Rano mogłem już myśleć o tych wydarzeniach szczegółowo.

Ostatnia rzecz, którą pamiętałem dokładniej, to chwila, gdy Cahuellę i mnie zabrano na pokład statku Ultrasów, gdzie kapitan Orcagna ostrzegł nas przed planowanym atakiem Reivicha na Gadziamię. Reivich, jak mówił kapitan, posuwał się przez dżunglę na południe. Śledzili go, obserwując emisję ciężkiej broni transportowanej przez jego oddział.

Dobrze, że Cahuella skończył interesy z Ultrasami tak wcześnie. Nawet wtedy wizyta na orbitującym statku była dla niego bardzo ryzykowna, ale tydzień później taka wizyta byłaby niemal niemożliwa. Nagroda za niego bardzo wzrosła i niektóre frakcje neutralnych obserwatorów ogłosiły, że przechwycą każdy statek, który wiezie Cahuellę, oraz zestrzelą go, jeśli nie będzie możliwości aresztowania. Gdyby stawka była mniejsza, Ultrasi zignorowaliby takie groźby, ale obecnie oficjalnie się ujawnili i prowadzili delikatne negocjacje handlowe z tymi właśnie frakcjami. Cahuella został złapany na powierzchni, i to w dodatku o stale zmniejszającym się polu.

Ale Orcagna dotrzymał słowa. Nadal dostarczał nam informacji o położeniu Reivicha, z rozmytą dokładnością, o jaką prosił Cahuella.

Plan mieliśmy dość prosty. Bardzo mało dróg prowadziło przez dżunglę na północ od Gadziarni, a Reivich już obrał jeden z głównych szlaków. W pewnym punkcie dżungla zarasta szlak i właśnie tam urządzimy zasadzkę.

— Zrobimy z tego wyprawę myśliwską — powiedział Cahuella, kiedy razem ze mną pochylał się nad stołem z mapami w podziemiu Gadziarni. — To dziewiczy kraj hamadriad, Tanner. Nigdy tam wcześniej nie byliśmy. Nigdy nie mieliśmy okazji. Teraz Reivich podaje ją nam na talerzu.

— Przecież już masz hamadriadę.

— Młodą sztukę. — Powiedział to z pogardą, jakby zwierzę nie było warte posiadania. Musiałem się uśmiechnąć, wspominając, jak triumfował, kiedy je złapał. Ujęcie każdej hamadriady było niezłym osiągnięciem, ale teraz ustawił poprzeczkę wyżej. Był klasycznym myśliwym, niezdolnym do całkowitego zaspokojenia swej pasji. Zawsze gdzieś czekało większe trofeum, prowokowało, a on się łudził, że akurat po tym właśnie pojawi się następne, dotychczas niespotykane.

Znowu dźgnął mapę.

— Chcę dorosłą. Mówiąc ściśle, niemal dorosłą.

— Nikt nigdy nie złapał żywej niemal dorosłej hamadriady.

— Więc muszę być pierwszy, prawda?

— Zostaw to — powiedziałem. — Mamy dosyć polowania dzięki temu Reivichowi. Możemy zawsze wykorzystać tę podróż, by zbadać teren i wrócić za kilka miesięcy z pełną wyprawą myśliwską. Nie mamy nawet pojazdu do przewiezienia martwej niemal dorosłej, nie mówiąc już o żywej.

— Pomyślałem o tym — oświadczył. — I trochę wstępnie popracowałem nad problemem. Chodź, Tanner, coś ci pokażę.

Miałem w tej chwili okropne uczucie, że głęboko się zapadam.

Poszliśmy korytarzami do innej części podziemi Gadziarni. Na dole, w piwnicznych wiwariach stały setki gablot wyposażonych w nawilżacze i regulatory temperatury, dla wygody gadzich gości. Większość stworzeń, dla których przeznaczono te pudła, żyła w poszyciu lasu, w słabym oświetleniu. Pudła miały pomieścić realistyczne ekosystemy, zaopatrzone w wymagany typ flory. Największa gablota zawierała tarasowate kamienne stawki. Miano do niej wprowadzić parę boa dusicieli, ale embriony uszkodzono przed laty.

Jeśli posługiwać się ścisłą definicją, na Skraju Nieba nie było żadnych stworzeń z rodziny gadów. Gady — nawet na Ziemi — stanowiły tylko jeden z prawdopodobnych wyników z rozległego zakresu ewolucyjnych możliwości.

Największym bezkręgowcem na Ziemi był kalmar olbrzymi, ale na Skraju Nieba formy bezkręgowców opanowały również ląd. Nikt nie wiedział naprawdę, dlaczego życie obrało taką drogę. Najbardziej przekonująca hipoteza mówiła, że wskutek jakiegoś kataklizmu oceany skurczyły się mniej więcej do połowy poprzedniego obszaru, odsłaniając rozległe nowe połacie suchego gruntu. Życie na pograniczu mórz otrzymało bardzo silny bodziec, by wyjść na ląd. Kręgosłup nigdy nie został wynaleziony i drogą powolnej, niezdarnej bezmózgowej pomysłowości ewolucja zdołała się bez niego obejść. Największe zwierzęta — hamadriady — utrzymywały sztywność struktury tylko dzięki ciśnieniu płynów systemowych, pompowanych przez setki serc rozmieszczonych w całej objętości stworzenia.

Były jednak zimnokrwiste, regulowały temperaturę ciała wymianą ciepła ze swym otoczeniem. Na Skraju Nieba nigdy nie było zim. Ssakopodobne stworzenia nie miałyby w czym wybierać. To właśnie zimnokrwistość stanowiła cechę najbardziej gadzią; oznaczała, że zwierzęta na Skraju Nieba ruszały się wolno, żywiły rzadko i dożywały późnego wieku. Największe z nich, hamadriady, nawet nie umierały w zwykłym sensie. Po prostu ulegały przemianie.

Korytarz otworzył się na największą z komnat podziemia, gdzie trzymaliśmy młodocianego osobnika. Pierwotnie ten teren przeznaczono dla rodziny krokodyli, ale obecnie ją zamrożono. Cały obszar wystawowy, który dla nich przeznaczono, ledwie wystarczał dla młodej hamadriady. Na szczęście zbytnio nie urosła w okresie niewoli. Z pewnością jednak musielibyśmy zbudować olbrzymią nową komorę, gdyby Cahuella poważnie planował schwytanie niemal dorosłej.

Młodocianego osobnika widziałem już kilka miesięcy temu. Szczerze mówiąc, za bardzo mnie nie interesował. W końcu każdy rozumiał, że stworzenie tak naprawdę nie robi wiele. Jeśli się ją nakarmiło, posiłek wystarczał jej na długo. Zwykle zwijała się w kłębek i wchodziła w stan niewiele różniący się od śmierci. Hamadriadom nie zagrażał żaden prawdziwy drapieżnik, więc mogły sobie pozwolić na spokojne trawienie i oszczędzanie energii.

Patrzyliśmy teraz z góry na głęboki szyb o białych ścianach, początkowo przeznaczony dla krokodyli. Jeden z moich ludzi, Rodriguez, przechylał się przez krawędź i zamiatał dno dziesięciometrową miotłą — tyle metrów niżej znajdowała się podłoga, otoczona pionowymi ścianami z białej ceramiki. Czasami Rodnguez musiał zejść do szybu, by coś naprawić. Nigdy nie zazdrościłem mu tego zadania, nawet kiedy młodociany osobnik znajdował się za barierą. Po prostu są miejsca, gdzie lepiej nie wchodzić, a studnia z wężami to jedno z nich. Rodriguez uśmiechnął się do mnie pod wąsem, wyciągnął miotłę i powiesił ją na hakach na ścianie za sobą obok zestawu podobnych narzędzi o długich trzonkach: haków, harpunów usypiających, elektrycznych ościeni.

— Jak się udała podróż do Santiago? — zapytałem. Załatwiał tam dla nas interesy, badając nowe możliwości handlu.

— Cieszę się, że wróciłem, Tanner. Mnóstwo tam arystokratycznych dupków. Mówią o oskarżeniu takich jak my o zbrodnie wojenne, a jednocześnie mają nadzieję, że wojna się nie skończy, gdyż dodaje nieco barwy ich nędznemu pańskiemu życiu.

— Niektórych z nas już oskarżyli — zauważył Cahuella. Rodriguez wybierał liście spomiędzy prętów miotły.

— Taa, słyszałem. A jednak tegoroczni zbrodniarze wojenni to przyszłoroczni wybawcy ludu, nie? Ponadto… wszyscy wiemy, że to nie karabiny zabijają ludzi, prawda?

— Nie, na ogół załatwiają to małe metalowe pociski — powiedział Cahuella z uśmiechem. Dotykał z miłością ościenia, wspomniawszy zapewne czas, gdy zastosował go do zagnania młodej hamadriady to klatki transportowej.

— A jak się czuje moje maleństwo?

— Trochę mnie martwi ta infekcja skórna. Czy te zwierzaki linieją?

— Nie sądzę, by ktoś to wiedział. Jeśli linieją, przekonamy się o tym pierwsi.

Cahuella wychylił się za murek, który sięgał mu do pasa, i spojrzał do szybu. Szyb wyglądał na niewykończony. Tu i ówdzie przyczepiono rzadkie kępki roślin, ale szybko odkryliśmy, ze zachowanie hamadriady ma niewiele wspólnego z jej otoczeniem. Oddychała, wietrzyła ofiarę i od czasu do czasu jadła. Poza tym leżała zwinięta jak lina wielkiego morskiego statku.

Nawet Cahuella znudził się nią po pewnym czasie — mimo wszystko to był tylko osobnik młodociany; kiedy osiągnie mniej więcej wielkość osobnika dorosłego, on, Cahuella, już dawno będzie martwy.

Hamadriady nie było widać. Przechyliłem się przez krawędź, ale najwidoczniej nie było jej nigdzie w samym szybie. W ścianie pod nami znajdowała się nisza, chłodna i ciemna. Jeśli stworzenie spało, to na ogół właśnie tam.

— Zasnęła — stwierdził Rodriguez.

— Taa — przyznałem. — Wróćmy za miesiąc, to może zobaczymy, że się poruszyła.

— Wcale nie — odparł Cahuella. — Spójrzcie na to.

Na ścianie szybu po naszej stronie znajdowało się białe metalowe pudło. Nie widziałem go wcześniej. Cahuella otworzył pokrywkę i wyjął coś w rodzaju radiotelefonu: tabliczka sterownicza z anteną i wstawioną macierzą kontrolek.

— Żartujesz, prawda?

Cahuella stał w lekkim rozkroku, w jednej dłoni trzymał urządzenie sterownicze. Drugą dźgał z wahaniem macierz guzików, jakby nie był pewien, jaki ciąg symboli ma wprowadzić. Ale i tak odniosło to pewien efekt: usłyszałem pod nami charakterystyczny suchy szelest rozwijającego się ciała węża. Dźwięk przypominał odgłos płachty brezentu wleczonej po betonie.

— Co się dzieje? — Zgadnij.

Uszczęśliwiony, przechylał się przez krawędź i obserwował, jak stworzenie wynurza się ze swej kryjówki.

Hamadriada mogła być młodociana, ale i tak nie chciałbym, żeby osobnik tej wielkości znalazł się choć odrobinę bliżej mnie. Wężowe ciało od łba do końca ogona liczyło dwanaście metrów i na prawie całej długości miało grubość mojego torsu. Oczywiście poruszała się jak wąż — jedyny sposób dla długiego, pozbawionego kończyn drapieżnika, ważącego ponad tonę. Ciało miała pozbawione tekstury, prawie bezkrwisto blade, gdyż stworzenie dostosowało zabarwienie skóry do białych ścian komory. Hamadriady nie obawiały się żadnych drapieżników i były mistrzami zasadzek.

Głowa pozbawiona oczu. Nikt nie miał całkowitej pewności, jak ślepe węże robiły tę sztuczkę z kamuflażem, ale musiały istnieć organy optyczne rozmieszczone w skórze, pełniące jedynie funkcje zabarwieniowe i w ogóle nie podłączone do wyższego układu nerwowego. Nie można też powiedzieć, by były naprawdę ślepe, gdyż hamadriady miały zestaw ostro widzących oczu rozstawionych, by uzyskać obraz stereoskopowy. Oczy jednak były osadzone w podniebieniu szczęki, podobnie jak czujniki ciepła w paszczy ziemskiego jadowitego węża. Jedynie gdy zwierzę otwierało paszczę, by uderzyć, widziało cokolwiek w świecie zewnętrznym. Ale wtedy gromada innych zmysłów — głównie wyczucia podczerwieni i zapachu — zapewniała skupienie się na potencjalnej ofierze. Oczy osadzone w paszczy służyły jedynie, by kierować ostatnimi chwilami ataku. Tego typu rozwiązanie wydaje się bardzo obce, ale słyszałem o mutacji wśród żab, która powodowała, że oczy wyrastały im w jamie gębowej, co nie miało istotnego wpływu na żabi dobrobyt. Wiadomo również, że ziemskie węże funkcjonowały równie dobrze, czy były ślepe, czy nie.

Teraz zwierzę się zatrzymało. Wynurzyło się całe z niszy, lekko wygięte.

— O, piękna sztuczka — stwierdziłem. — Powiesz nam, jak to zrobiłeś?

— Sterowanie umysłem — odrzekł Cahuella. — Doktor Vicuna i ja podaliśmy jej narkotyk i przeprowadziliśmy małe doświadczenie neurologiczne.

— Gul znowu się tutaj pojawił?

Vicuna, rezydujący weterynarz, był również kiedyś ekspertem od badań śledczych, a jego przeszłość, według pogłosek, skrywała wiele zbrodni wojennych, między innymi eksperymentowanie na więźniach.

— Gul jest ekspertem od metod sterowania neuronowego. To Vicuna zmapował główne ośrodki sterownicze raczej rudymentarnego centralnego układu nerwowego hamadriady. To on rozwinął proste implanty elektrycznej stymulacji, które umieściliśmy w strategicznych punktach tego, co miłościwie nazywamy mózgiem stworzenia.

Cahuella opowiedział, że eksperymentowali z implantami, aż zdołali wyrobić w zwierzęciu wzorce zachowań. Nie było w tym nic zbyt wyrafinowanego — wzorce zachowań węża są bardzo proste. Hamadriada, bez względu na swoją wielkość, jest zasadniczo maszyną do polowania z kilkoma nieskomplikowanymi podprogramami. Tak samo rzecz się miała z krokodylami, nim je zamroziliśmy. Są niebezpieczne, ale łatwo z nimi pracować, kiedy się już zrozumie, jak działają ich umysły. Ten sam bodziec wywołuje u krokodyla tę samą reakcję. Programy hamadriady są inne — nastawione na życie na Skraju Nieba — ale niewiele bardziej złożone.

— Pobudziłem ośrodek, który mówi wężowi, że pora wstawać i znaleźć trochę jedzenia — wyjaśnił Cahuella. W istocie nie potrzebuje teraz jedzenia, bo tydzień temu nakarmiliśmy go żywą kozą, ale jego mały móżdżek tego nie pamięta.

— Jestem pod wrażeniem — oznajmiłem, ale czułem się także nieswojo. — Do czego jeszcze potraficie ją nakłonić?

— To piękna reakcja. Patrz.

Dźgnął w kontrolkę i hamadriada ruszyła z prędkością uderzenia bicza ku ścianie. Szczęki rozwarły się w ostatniej chwili, tępy łeb walnął w płytki ceramiczne z kruszącą zęby siłą.

Wąż, ogłuszony, zwinął się na powrót.

— Niech zgadnę. Właśnie zmusiliście ją do myślenia, że zauważyła coś, co warto zjeść.

— To dziecinna zabawa — stwierdził Rodriguez, uśmiechając się. Widocznie widział już podobny pokaz przedtem.

— Popatrz — powiedział Cahuella. — Mogę nawet zmusić ją, by weszła z powrotem do dziury.

Obserwowałem, jak wąż elegancko pakuje się z powrotem do niszy, aż ostatni zwój, gruby jak udo, zniknął z pola widzenia.

— Ma to jakiś cel?

— Oczywiście. — Wzrok Cahuelli wyrażał rozczarowanie, że nie załapałem tego wcześniej. — Mózg niemal dorosłej hamadriady nie jest bardziej skomplikowany niż tej tutaj. Jeżeli zdołamy złapać dużą, możemy uśpić ją narkotykiem jeszcze w dżungli. Z pracy nad młodą wiemy, jakie środki uspokajające działają na zwierzę. Kiedy stworzenie zupełnie straci przytomność, Vicuna wespnie się i zaimplantuje to samo oprzyrządowanie, sprzężone z jednostką sterowniczą taką jak ta. A potem nie musimy już robić nic, tylko skierować zwierzę ku Gadziarni i powiedzieć mu, że ma jedzenie przed nosem. Przepełznie całą drogę do celu.

— Kilkaset kilometrów w dżungli?

— Cóż go zatrzyma? Jeśli zacznie wykazywać oznaki niedożywienia, nakarmimy go. Jeśli nie, po prostu pozwolimy sukinsynowi pełznąć… co, Rodriguez?

— On ma rację, Tanner. Możemy jechać za hamadriadą w naszych pojazdach. Chronić ją przed innymi myśliwymi, którzy by chcieli ją zagarować.

Cahuella kiwnął głową.

— A kiedy dotrze tutaj, zaparkujemy ją w nowym szybie dla węży, po czym każemy jej się zwinąć i spać przez pewien czas.

Uśmiechnąłem się, szukając oczywistych zastrzeżeń technicznych, i nie znalazłem ich. Plan brzmiał szaleńczo, ale kiedy usiłowałem znaleźć w nim jakieś dziury, nie potrafiłem mu niczego zarzucić. Wiedzieliśmy dosyć o zachowaniu niemal dorosłych, by wypracować niezły plan, gdzie zacząć polowanie, a znając stosunek objętości ciał obu hamadriad, mogliśmy stosownie zwiększyć dawkę środka uspokajającego. Musielibyśmy również powiększyć igły — teraz wyglądałyby raczej jak harpuny, ale przecież nie przekraczało to naszych możliwości. Gdzieś w swojej skrytce z bronią Cahuella powinien mieć odpowiednie działka na takie harpuny.

— Musimy jednak wykopać nowy szyb — zauważyłem.

— Każ swoim ludziom nad tym pracować. Mogą przygotować szyb, zanim wrócimy.

— A Reivich to tylko szczegół w tym wszystkim, prawda? Nawet gdyby jutro zawrócił, nadal potrafiłbyś znaleźć pretekst, by tam pojechać i poszukać swego dorosłego osobnika.

Cahuella zamknął pudło sterownicze i oparł się plecami o ścianę, obserwując mnie krytycznie.

— Wcale nie. Czy myślisz, że jestem obsesyjnym maniakiem? Gdyby to dla mnie tak wiele znaczyło, już byśmy tam byli. Twierdzę tylko, że marnować taką okazję byłoby głupotą.

— Dwa ptaki jednym kamieniem?

— Dwa węże. — Starannie zaakcentował ostatnie słowo. — Jeden w sensie dosłownym, drugi w przenośni.

— Nie myślisz chyba naprawdę o Reivichu jako o wężu? Według mego rozeznania to po prostu przestraszony bogaty dzieciak, który robi to co uważa za słuszne.

— Jakie to ma dla ciebie znaczenie, co sobie myślę?

— Sądzę, że powinniśmy jasno wiedzieć, co nim kieruje. W ten sposób go zrozumiemy i być może zdołamy przewidzieć jego działania.

— Co to ma za znaczenie? Wiemy, gdzie dzieciak będzie. Urządzimy zasadzkę i to wszystko.

Wąż pod nami zmienił pozycję ciała.

— Nienawidzisz go?

— Reivicha? Nie, żal mi go. Czasami nawet wydaje mi się, że mógłbym go zrozumieć. Gdyby ruszył na kogoś innego, bo ten ktoś zabił jego rodzinę — a ja przecież tego nie uczyniłem — mógłbym nawet życzyć mu powodzenia.

— Czy jest wart tego całego zachodu?

— Masz na myśli jakieś inne wyjście, Tanner?

— Możemy go odstraszyć. Uderzyć jako pierwsi i zabić kilku jego ludzi, by go zdemoralizować. Może nawet to nie byłoby konieczne. Albo ustawić barierę fizyczną, rozniecić w lesie pożar czy coś w tym rodzaju. Monsuny pojawią się dopiero za kilka tygodni. Na pewno jest tuzin innych rzeczy, które możemy zrobić. Dzieciak niekoniecznie musi umierać.

— Nie. Tu właśnie się mylisz. Jeśli ktoś powstaje przeciw mnie, nie może żyć nadal. Gówno mnie obchodzi, czy dopiero co pochował swą rodzinę i ulubionego psa. To ma być sygnał dla innych, deklaracja. Jeśli tego teraz nie załatwimy, będziemy musieli to ciągle robić w przyszłości, gdy jakiś arystokratyczny kutas uzna, że mu się poszczęści.

Westchnąłem, widząc, że tej sprzeczki nie wygram. Wiedziałem, że do tego dojdzie: że Cahuella nie da się odwieść od wyprawy myśliwskiej. Uważałem jednak, że zademonstrowanie odmiennego zdania było konieczne. Stałem tak wysoko w hierarchii pracowników Cahuelli, że czułem się prawie zobowiązany do kwestionowania jego poleceń. To było jedno z zadań, za które mi płacił: grać rolę jego sumienia w chwilach gdy szukał go u siebie i znajdował jedynie wyciętą dziurę.

— Ale nie musimy tego traktować jako sprawy osobistej — powiedziałem. — Możemy usunąć Reivicha czysto, bez zamieniania całej sprawy w krwawą łaźnię, po której zostanie mnóstwo wzajemnych oskarżeń. Myślałeś, że to żart, kiedy mówiłeś, że gdy strzelam ludziom w głowę, mogę trafić w określoną część mózgu. Ale to nie żart. Potrafię to zrobić, jeśli sytuacja tego wymaga.

Myślałem o żołnierzach walczących po mojej stronie, których byłem zmuszony zabić. O niewinnych ludziach, których śmierć posłużyła jakimś zagadkowym wyższym celom. Nie było to usprawiedliwienie wyrządzonego przeze mnie zła, ale zawsze starałem się ich usuwać tak szybko i bezboleśnie, jak na to pozwalały moje kwalifikacje. Czułem wtedy, że Reivich również zasługuje na podobną uprzejmość.

Teraz, w Chasm City, czułem coś zupełnie innego.

— Nie martw się, Tanner. Załatwimy go sympatycznie i szybko. Prawdziwie kliniczna operacja.

— Dobrze. Oczywiście starannie dobiorę sobie zespół… czy Vicuna jedzie z nami?

— Oczywiście.

— Więc potrzebujemy dwóch namiotów. Nie będę jadł przy tym samym stole, co gul, bez względu na to, jakie sztuczki potrafi wyprawiać z wężami.

— Weźmiemy więcej niż dwa namioty, Tanner. Oczywiście będzie z nami Dieterling — zna węże lepiej niż inni — i biorę również Gittę.

— Chciałbym, żebyś coś zrozumiał — powiedziałem. — Sama wyprawa do dżungli niesie ze sobą pewne ryzyko. Gdy Gitta opuści Gadziarnię, automatycznie zacznie jej grozić większe niebezpieczeństwo niż tu na miejscu. Niektórzy z nieprzyjaciół pilnie śledzą nasze ruchy, a ponadto w dżungli są rzeczy, których lepiej unikać. — Przerwałem na chwilę. — Nie zrzekam się odpowiedzialności, ale wiedz, że nie mogę gwarantować nikomu bezpieczeństwa podczas tej wyprawy. Mogę jedynie zrobić wszystko, na co mnie stać — ale to może nie wystarczyć.

Poklepał mnie po ramieniu.

— Jestem przekonany, że wszystko, na co cię stać, wystarczy z nadmiarem, Tanner. Nigdy jeszcze mnie nie zawiodłeś.

— Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz — odparłem.


* * *

Nasz mały konwój myśliwski składał się z trzech opancerzonych pojazdów naziemnych. Cahuella, Gitta i ja jechaliśmy w pojeździe wiodącym, razem z Dieterlingiem. Trzymał ręce na dżojstiku i prowadził nas wprawnie przez zarośnięty szlak. Znał teren i był ekspertem od hamadriad. Bolesna jest dla mnie myśl, że on również nie żyje.

W pojeździe za nami jechał Vicuna i trzech innych ochroniarzy: Letelier, Orsono i Schmidt, z kwalifikacjami do pracy w głębokim interiorze. Trzeci pojazd wiózł broń ciężką — między innymi działka harpunowe gula — oraz amunicję, lekarstwa, sprzęt medyczny, racje wodne i żywnościowe, a także nasze namioty bankowe z wypuszczonym powietrzem. Prowadził go jeden ze starych zaufanych Cahuelli, a Rodriguez na końcu miał na wszystko baczenie, pilnując drogi na wypadek, gdyby ktoś próbował zaatakować nas z tyłu.

Na desce rozdzielczej znajdowali się mapa Półwyspu podzielona na prostokątne sekcje. Naszą obecną pozycję wskazywała pulsująca, niebieska kropka. Kilkaset kilometrów na północ, na linii, która w końcu miała się stać tym samym szlakiem co nasz, błyskał czerwony impuls, przesuwający się każdego dnia nieco na południe. To był oddział Reivicha. Sądzili, że poruszają się niezauważeni, ale zdradzała ich sygnatura broni, którą śledził Orcagna. Poruszali się z prędkością pięćdziesięciu do sześćdziesięciu kilometrów dziennie — była te największa szybkość możliwa do osiągnięcia w dżungli. Planowaliśmy rozbić obóz o dzień drogi na południe od Reivicha.

Tymczasem mijaliśmy niższy obszar zasięgu hamadriad. W oczach Cahuelli błyszczało podniecenie, gdy zerkał głęboko w dżunglę, szukając oznak rozległego, powolnego ruchu. Niemal dorosłe poruszały się bardzo ciężko; miejscowe drapieżniki w ogóle im nie zagrażały i nigdy nie zrodziła się w nich reakcja ucieczki. Tylko głód albo migracyjny nakaz cyklu rozrodczego mogły zmusić hamadriadę do ruchu. Vicuna mówił, że nie posiadają one instynktu przeżycia. Taki instynkt bardziej by się przydał lodowcom niż im.

— Tam jest drzewo hamadriadowe — powiedział Dieterling pod koniec dnia. — Sądząc z wyglądu, niedawno się stapiało. — Wskazał ręką na nieprzenikalny mrok — tak to postrzegałem. Miałem dobry wzrok, ale u Dieterlinga ten zmysł był nadludzki.

— Boże… — powiedziała Gitta, szybko wsuwając na oczy parę zakamuflowanych okularów wzmacniających wizję. — Jest ogromne.

— To nie są małe zwierzątka — odpowiedział jej mąż. Patrzył w tym samym kierunku, co Dieterling. Intensywnie, zmrużonymi oczyma. — Masz słuszność. Drzewo musiało stopić się… ile, osiem czy dziewięć razy?

— Przynajmniej — odparł Dieterling. — Ostatnie topienie może być nadal w fazie przejściowej.

— Masz na myśli to, że nadal jest ciepłe? — spytał Cahuella.

Widziałem, jak intensywnie myśli. Tam, gdzie jest drzewo ze świeżymi warstwami wzrostu, mogą być również niemal dorosłe amadriady.

Postanowiliśmy rozbić obóz na następnej polanie, kilkaset metrów w dół szlaku. Po dniu przepychania się przez szlak kierowcy potrzebowali odpoczynku, a pojazdy drobnych napraw przed następnym etapem. Nie śpieszyliśmy się z dotarciem do miejsca naszej zasadzki; Cahuella lubił każdego wieczoru przed snem spędzać parę godzin na polowaniu wokół obozu.

Kosą o nici monomolekularnej rozszerzyłem polanę, a potem pomagałem przy nadmuchiwaniu namiotów.

— Idę do dżungli — oznajmił Cahuella, klepiąc mnie po ramieniu. Miał na sobie bluzę myśliwską i przerzuconą przez ramię strzelbę: — Wrócę za jakąś godzinę.

— Nie szarżuj, jeśli napotkasz niemal dorosłe — powiedziałem, tylko częściowo żartem.

— To jedynie wyprawa na ryby, Tanner.

Sięgnąłem do stolika do gry w karty, który postawiłem na zewnątrz namiotu. Leżało na nim trochę naszego sprzętu.

— Weź, nie zapominaj ich, zwłaszcza jeśli zamierzasz powędrować daleko. — Podniosłem gogle wzmacniające obraz.

Zawahał się, a potem wziął gogle i wsunął je do kieszeni koszuli.

— Dzięki.

Opuścił kałużę światła wokół namiotów, odczepiając po drodze pistolet. Skończyłem rozstawiać pierwszy namiot dla Gitty i Cahuelli, po czym poszedłem po Gittę, by powiedzieć, że namiot jest gotowy. Siedziała w kabinie pojazdu, na kolanach ustawiła drogi kompnotes. Leniwie przerzucała strony czegoś wyglądającego na poezję.

— Twój namiot jest przygotowany — powiedziałem.

Zamknęła kompnotes jakby z ulgą i dała się odprowadzić do namiotu. Już uprzednio sprawdziłem, czy w okolicy nie czają się jakieś nieprzyjemności — mniejsi, jadowici kuzyni hamadriad, które nazywaliśmy spadoskrętami — ale miejsce było bezpieczne. Mimo moich zapewnień Gitta szła z wahaniem, bojąc się postawić stopę gdzie indziej niż na jasno oświetlonej plamie gruntu.

— Mam wrażenie, że świetnie się bawisz — powiedziałem.

— To sarkazm, Tanner? To ma mnie bawić?

— Mówiłem mu, że dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybyś została w Gadziarni.

Otworzyłem zamek namiotu. W środku znajdowała się śluza powietrzna wielkości spiżarki, która zapobiegała opadaniu namiotu za każdym razem, gdy ktoś wchodził czy wychodził. Ustawiliśmy trzy namioty w wierzchołkach trójkąta i połączyliśmy je kilkumetrowymi korytarzami pod ciśnieniem. Malutki generator, który utrzymywał korytarze w stanie nadmuchania, nie hałasował. Gitta weszła do środka, a potem zapytała:

— Myślisz, Tanner, że to nie miejsce dla kobiet? Sądziłam, że takie postawy wymarły jeszcze przed startem Flotylli.

— Nie… — Starałem się, by mój głos brzmiał jak najmniej defensywnie. — Wcale tak nie myślę. — Podszedłem zapiąć znajdujący się między nami zewnętrzny zamek, żeby nieskrępowana mogła wejść do namiotu.

Ale odsunęła moją dłoń od zamka błyskawicznego.

— Więc co chciałeś przez to powiedzieć?

— To, co tutaj się zdarzy, nie będzie zbyt miłe.

— Masz na myśli zasadzkę? Dziwne. Nigdy bym sama na to nie wpadła.

Potem powiedziałem coś głupiego.

— Gitto, musisz sobie zdać sprawę, że są rzeczy, których o Cahuelli nie wiesz. O mnie również. Chodzi o pracę, którą wykonujemy. O to, co zrobiliśmy. Sądzę, że wkrótce lepiej pojmiesz niektóre sprawy.

— Dlaczego mi to mówisz?

— Bo powinnaś być na to przygotowana, to wszystko. — Spojrzałem przez ramię na dżunglę, gdzie zniknął jej mąż. — Muszę się zabrać za inne namioty, Gitto…

Odpowiedziała z dziwną nutą w głosie:

— Tak, oczywiście.

Patrzyła na mnie uważnie. Może to tylko sprawa gry świateł, ale jej twarz wydała mi się wtedy niezwykle piękna; jak z malowidła Gauguina. Sądzę, że właśnie w tym momencie mój zamiar zdrady wobec Cahuelli skrystalizował się. Musiałem to od zawsze mieć w podświadomości, ale potrzebny był ten niesamowicie piękny obraz, by wydobyć to na wierzch. Zastanawiałem się, czy podjąłbym swoją decyzję, gdyby wtedy cienie trochę inaczej rozłożyły się na twarzy Gitty.

— Tanner, mylisz się, wiesz?

— W czym?

— Z Cahuellą. Wiem o nim o wiele więcej, niż sądzisz. O wiele więcej, niż innym się wydaje, że wiedzą. Wiem, że to człowiek gwałtowny, i wiem, że czynił straszne rzeczy. Złe rzeczy. Rzeczy, w które byś nigdy nie uwierzył.

— Zdziwiłabyś się — powiedziałem.

— Nie. I o to właśnie chodzi. Wcale nie. I nie mówię o gwałtownych ekscesikach, których się dopuścił od czasu, gdy go znasz. Jeśli porównać je z rzeczami, które czynił wcześniej, są ledwie warte wzmianki. I jeśli nic nie wiesz o tamtych sprawach, w rzeczywistości nie znasz go wcale.

— Jeśli jest taki zły, czemu z nim jesteś?

— Ponieważ nie jest on już tym złym człowiekiem, jakim był wcześniej.

Coś błysnęło między drzewami — zająknięcie się niebieskobiałego światła; chwilę później odgłos karabinu laserowego. Coś spadło przez listowie na ziemię. Wyobraziłem sobie Cahuellę, który idzie naprzód, aż znajdzie swoje trofeum. Prawdopodobnie małego węża.

— Niektórzy ludzie powiadają, że zły człowiek nigdy naprawdę się nie zmienia, Gitto.

— Więc się mylą. To tylko nasze postępki czynią nas złymi, Tanner. To one nas określają, nic więcej. Nie nasze intencje czy uczucia. Ale czymże jest kilka złych uczynków w porównaniu z życiem, zwłaszcza tak długim życiem, jakie możemy przeżyć obecnie?

— Tylko niektórzy z nas — zauważyłem.

— Cahuella jest starszy, niż sądzisz, Tanner. A zło, które uczynił, uczynił dawno, dawno temu, kiedy był znacznie młodszy. To ono właśnie w końcu doprowadziło mnie do niego. — Przerwała, patrząc w dżunglę, lecz nim zdążyłem zapytać ją, co przez to rozumie, już ciągnęła dalej. — Jednak człowiek, którego znalazłam, nie był człowiekiem złym. Był okrutny, gwałtowny, niebezpieczny, ale również zdolny dawać miłość. Przyjmować miłość od innej ludzkiej istoty. Widział w pewnych rzeczach piękno; rozpoznawał zło w innych. Nie był człowiekiem, którego spodziewałam się znaleźć, lecz kimś lepszym. Nie doskonałym — daleko mu było do tego — ale nie potworem, zupełnie nie. Odkryłam, że nie potrafię go nienawidzić tak łatwo, jak się spodziewałam.

— Oczekiwałaś, że będziesz go nienawidzić?

— Spodziewałam się o wiele więcej. Spodziewałam się, że go zabiję albo przywiodę przed oblicze sprawiedliwości. Zamiast tego… — Gitta znowu przerwała. W lesie rozległ się następny trzask i błysk niebieskiego światła: następne zwierzę spadło martwe. — Odkryłam, że zadaję sobie pytanie. Pytanie, jakiego nie zadawałam sobie do tej pory nigdy. Jak długo musisz żyć jako człowiek dobry — czyniący dobro — zanim suma twoich dobrych uczynków zrównoważy okropność, którą kiedyś popełniłeś? Czy najdłuższe ludzkie życie okaże się wystarczająco długie?

— Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Ale wiem jedno. Cahuella może i jest lepszy, niż był kiedyś, ale nikt by mu nie przyznał tytułu obywatela roku, prawda? Jeśli określisz go obecnie jako człowieka czyniącego dobro, wzdragałbym się na myśl o tym, jaki był wcześniej.

— Owszem, wzdragałbyś się — odparła Gitta. — I nie sądzę, byś potrafił się zmierzyć z całą sytuacją.

Życzyłem jej dobrej nocy i wróciłem do przygotowywania pozostałych namiotów.

Загрузка...