Wygrzebywałem się z wysiłkiem ze snu o Skyu Haussmannie i przez chwilę zdawało mi się, że nadal jestem w innym śnie, w którym dominowało przerażające poczucie straty i dezorientacji. Potem uświadomiłem sobie, że to wcale nie sen.
Byłem zupełnie rozbudzony, ale część mojego umysłu głęboko spała; ta część, która przechowywała pamięć i tożsamość, i pocieszającą świadomość, jak to się stało, że się właśnie tu znalazłem; przechowywała wszelkie połączenia z przeszłością. Jaką przeszłością? Oczekiwałem, że spojrzę wstecz i w jakimś momencie zobaczę wyraźne szczegóły — nazwisko, wskazówkę, kim jestem — ale to było jak próba skupienia wzroku w gęstej mgle.
Potrafiłem jednak nazwać niektóre rzeczy — nie straciłem mowy. Leżałem na twardym łóżku pod cienkim brązowym kocem z dzianiny. Czułem się rześki i wypoczęty, a równocześnie zupełnie bezradny. Rozejrzałem się — nie dostrzegłem nic znajomego; nic mi tu nie pasowało. Uniosłem rękę, przyjrzałem się liniom żył na wierzchu dłoni — widok odrobinę mniej obcy.
Dość dobrze pamiętałem zadziwiająco wyraziste szczegóły snu. Nie był to sen jak inne sny — niespójne, ze zmienną perspektywą i niekonsekwentną logiką — a raczej fragment liniowo przedstawionego dokumentu. Tak jakbym towarzyszył Skyowi Haussmannowi i nie to, że widział wydarzenia z jego punktu widzenia, lecz szedł za nim jak obsesyjny duch.
Coś mnie zmusiło do odwrócenia ręki.
Pośrodku dłoni widniała regularna rdzawa plama krwi. Obejrzałem prześcieradło: na nim również dostrzegłem plamki zaschniętej krwi. Musiałem je pobrudzić podczas snu.
We mgle coś się skrystalizowało: wspomnienie prawie się określiło.
Nagi wstałem z łóżka. Znajdowałem się w pomieszczeniu o nierównych ścianach — nie było wykute w skale, lecz raczej uformowane z wysuszonej gliny i pomalowane olśniewająco białą farbą. Przy łóżku stał stołek i mała szafka; oba meble z drewna, którego gatunku nie rozpoznałem. Jedyną ozdobę pokoju stanowił mały brązowy wazon w niszy w ścianie.
Patrzyłem na wazon.
Coś mnie w nim przerażało i choć wiedziałem, że jest to uczucie irracjonalne, nic na to nie mogłem poradzić. Może mam uszkodzony system nerwowy? — usłyszałem jak sam sobie zadaję to pytanie. Nadal władasz językiem, ale jest coś zasadniczo pochrzanionego w twoim układzie limbicznym, czy jak się tam nazywa część mózgu odpowiedzialna za stary ssaczy wynalazek zwany strachem. Ale gdy znalazłem centrum swego strachu, zrozumiałem, że wcale nie o wazę chodzi.
Lecz o wnękę.
Coś się w niej ukrywa, coś strasznego. Uświadomiłem to sobie i ogarnęła mnie histeria. Serce mi zaczęło walić. Musiałem wydostać się z pokoju. Uciec od tej rzeczy, która — jak wiedziałem — nie miała sensu, ale mroziła mi krew. W jednej ze ścian pokoju znajdowały się otwarte drzwi, prowadzące „na zewnątrz” — cokolwiek to znaczyło.
Przekroczyłem je.
Stopą dotknąłem trawy. Stałem na małym, wilgotnym, równo przyciętym trawniku, otoczonym z dwóch stron krzakami i skałami. Chata, w której się obudziłem, była teraz za mną, osadzona w skalistym wzgórzu z bujnymi krzakami, które groziły tym, że na nią spadną. Ale skała stale się wznosiła, stawała coraz bardziej stroma — wreszcie pionowa, a potem znów się zakrzywiała zielonym łukiem, więc zieleń przypominała chiński szpinak przyklejony do ścianek misy. Trudno było ocenić odległość, ale sklepienie tego świata musiało być około kilometra nad moją głową. Z czwartej strony grunt nieco opadał, po czym podejmował wspinaczkę po drugiej stronie tej miniaturowej doliny. Stale się wznosił, aż spotykał się z terenem, który miałem za plecami.
Po lewej i prawej, za roślinnością i skalą, widziałem odległe krańce końca świata, rozmyte i niebieskawe z powodu warstwy powietrza. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to habitat w kształcie bardzo długiego walca, ale nie: boki spotykały się na obu krańcach, co sugerowało, że konstrukcja ma kształt wrzeciona — dwa stożki złączone podstawami — a moja chata stoi gdzieś w pobliżu największej szerokości.
Przeczesałem pamięć w poszukiwaniu informacji dotyczących projektowania habitatów, ale uzyskałem jedynie dręczące wrażenie, że w tej konstrukcji jest coś niezwykłego.
Wzdłuż habitatu biegło gorące biało-niebieskie włókno, rodzaj zamkniętej plazmowej rury, która mogła przygasać i ciemnieć, symulując zachody słońca i mrok. Soczystą zieleń kontrapunktowały małe wodospady i skalne urwiska, wkomponowane artystycznie jak elementy japońskiej akwareli. Na dalekim końcu świata zobaczyłem macierz pikseli: ozdobne piętrowe ogrody, mozaikę różnorodnych upraw. Tu i tam rozrzucono białe kamyki innych chat; gdzieniegdzie stały większe domy i siedziby. Wzdłuż obrzeża doliny wiły się kamienne drogi, łączące chaty i skupiska domów. W pobliżu wierzchołków dwóch stożków, przy osi obrotu habitatu, wrażenie ciążenia musiało być słabsze. Sądziłem, że to właśnie potrzeba takiego zjawiska wpłynęła decydująco na projekt habitatu.
Gdzie ja jestem? — zastanawiałem się. Nagle z poszycia wypełzła jakaś istota i ruszyła w stronę polany na skomplikowanym zestawie wielosegmentowych metalowych nóg. Dłoń sama zacisnęła mi się na nieistniejącym pistolecie, jakby mięśnie spodziewały się, że go tam znajdą.
Maszyna się zatrzymała, tykając. Na pajęczych nogach był osadzony zielony owalny gładki tułów; miał tylko rysunek świecącej niebieskiej śnieżynki.
Cofnąłem się.
— Tanner Mirabel?
Głos pochodził z maszyny, ale przypuszczałem, że nie należy do robota, gdyż brzmiał ludzko, po kobiecemu i niezbyt pewnie.
— Nie wiem.
— Rety, mój castellano nie jest… — to ostatnie powiedziała w norte, ale zaraz przeszła na język, jakim ja mówiłem. Jej słowa brzmiały jeszcze bardziej niepewnie niż przedtem. — Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Nie mam wielkiej praktyki w castellano. Jestem… mam nadzieję, że rozpoznajesz swoje imię, Tanner. Tanner Mirabel, to znaczy pan Mirabel. Rozumiesz?
— Tak — odparłem. — Ale możemy rozmawiać w norte, jeśli ci tak wygodniej. Jeśli zniesiesz chropowatość moich zdań.
— Mówisz bardzo dobrze w obu językach. Nie masz nic przeciwko temu, że będę cię nazywać Tanner?
— Obawiam się, że mogłabyś mnie nazywać dowolnym imieniem.
— Ach, więc występują objawy amnezji. Mam rację?
— Przyznam, że nawet spore. Usłyszałem westchnienie.
— Cóż, po to tu jesteśmy. Właśnie po to. Oczywiście nie życzymy tego naszym klientom, ale jeśli, Boże broń, przydarzy im się coś takiego, to są w najbardziej odpowiednim miejscu. Oczywiście i tak nie mają wielkiego wyboru… Rety, jak zawsze odbiegam od tematu. Na pewno jesteś i tak zdezorientowany bez mojej gadaniny. Nie przypuszczaliśmy, że się tak szybko obudzisz. I dlatego, rozumiesz, nikt cię tu nie przywitał. — Westchnienie, tym razem bardziej rzeczowe, jakby miała przystąpić do pracy. — A więc nie grozi ci niebezpieczeństwo, ale lepiej będzie, Tanner, gdy na razie zostaniesz w domu, aż ktoś do ciebie przyjdzie.
— Dlaczego? Co mi dolega?
— Przede wszystkim jesteś zupełnie nagi. Przyznałem jej rację.
— A ty nie jesteś robotem, prawda? Wybacz, na ogół tak nie postępuję.
— Nie musisz się usprawiedliwiać, naprawdę. Masz prawo być zdezorientowany. Przecież przez długi czas spałeś. Mogło to nie wywołać żadnych negatywnych fizycznych skutków… nawet widzę, że nie wywołało… — Zamilkła. Potem jakby wyrwana z marzeń, w których się zatopiła, kontynuowała: — Ale umysłowo, no cóż… należy się spodziewać przejściowego zaniku pamięci, który występuje znacznie częściej, niż oni nam wmawiają.
— Cieszę się, że użyłaś określenia „przejściowy”. No… zwykle.
Uśmiechnąłem się. Czy to z jej strony poczucie humoru, czy po prostu fakt statystyczny?
— A skoro już o tym mówimy: jacy „oni”?
— Ci, co cię tu przywieźli. Ultrasi.
Dotknąłem trawy. Zgniotłem w palcach liść; na kciuku po wstała zielona miazga. Powąchałem ją. Jeśli to symulacja, to jest nadzwyczaj szczegółowa. Nawet taktycy wojenni byliby pod wrażeniem.
— Ultrasi?
— Przybyłeś tu na ich statku. Na czas podróży zostałeś zamrożony. Teraz masz amnezję rozmrożeniową.
To określenie spowodowało, że część mojej przeszłości zaskoczyła w niewyważony sposób na miejsce. Ktoś mi już kiedyś mówił o amnezji rozmrożeniowej — zupełnie niedawno albo bardzo dawno temu. Wydawało się, że obie te wersje są prawdziwe. Mówił mi o niej scyborgizowany załogant statku.
Usiłowałem sobie przypomnieć jego słowa, ale miałem wrażenie, że znów wędruję po omacku w szarej mgle, choć tym razem wyczuwam w niej jakieś obiekty, postrzępione fragmenty pamięci, łuskowate skamieniałe drzewa, wyciągające sztywne gałęzie, by znaleźć połączenie z teraźniejszością. Wcześniej czy później natknę się na większy gąszcz.
Teraz pamiętałem tylko zapewnienia, że cokolwiek ze mną zrobią, nie doznam żadnych nieprzyjemnych urazów. Amnezja rozmrożeniową to jak współczesna bajka o żelaznym wilku; występuje znacznie rzadziej, niż się powszechnie uważa. Ale przecież prawda — że szczątkowa amnezja jest zjawiskiem niemal normalnym — nie sprzyjałaby interesom.
— Raczej się tego nie spodziewałem — stwierdziłem.
— To może dziwne, ale prawie nikt się tego nigdy nie spodziewa. Trudne przypadki to te, gdy ktoś nawet nie pamięta, że kiedykolwiek miał do czynienia z Ultrasami. U ciebie nie jest chyba aż tak źle?
— Nie — przyznałem. — I dzięki temu czuję się znacznie lepiej.
— Dzięki czemu?
— Dzięki świadomości, że jakiś biedny drań ma gorzej ode mnie.
— Hmmm — mruknęła z dezaprobatą. — Nie jestem pewna, Tanner, czy to odpowiednie nastawienie. Z drugiej strony, niedługo będziesz zdrów jak ryba. Wkrótce. A teraz może byś wrócił do domu? Znajdziesz tam jakieś pasujące ubranie. Nie to, żebyśmy tu w hospicjum byli pruderyjni, ale w takim stroju zamarzniesz na śmierć.
— Wierz mi, nie zrobiłem tego umyślnie. Zastanawiałem się, jak oceniłaby moje szanse wyleczenia, gdybym jej powiedział, że z domu wygnało mnie przerażenie na widok detalu architektonicznego.
— Oczywiście — odparła. — Ale włóż ubranie, a jeśli ci się nie spodoba, zawsze możemy dać ci coś innego. Wrócę niedługo, żeby zobaczyć, jak się czujesz.
— Dziękuję. A kim ty jesteś?
— Ja? Och, nikim szczególnym. Malutkim trybikiem w niezwykle wielkiej maszynie, tak bym to określiła. Jestem siostra Amelia.
Więc się nie przesłyszałem, gdy powiedziała „hospicjum”.
— A gdzie my właściwie jesteśmy, siostro Amelio?
— To jasne. Jesteś w Hospicjum Idlewild, pod opieką Święte go Zakonu Lodowych Żebraków. Niektórzy ludzie nazywają to Hotelem Amnezja.
Nic mi to nie mówiło. Nigdy nie słyszałem nazwy Hotel Amnezja ani bardziej formalnego określenia tego przybytku, nie mówiąc już o Świętym Zakonie Lodowych Żebraków.
Wróciłem do chaty; robot szedł za mną w uprzejmej odległości. Podchodząc do drzwi, przystanąłem. To głupie, ale choć poza domem mogłem się pozbyć obaw, wracały z równą siłą, gdy tylko się tu zbliżyłem. Patrząc na niszę, widziałem, jak emanuje z niej utajone zło, jakby coś się tam zwinęło i czyhało, obserwując mnie wrogo.
— Włóż ubranie i zabieraj się stąd — powiedziałem do siebie głośno w castellano. — Gdy wróci Amelia, powiesz jej, że są ci potrzebne badania neurologiczne. Zrozumie. Takie rzeczy muszą się tu ciągle zdarzać.
W szafie czekało na mnie ubranie. Obejrzałem je: żadnej sztuki nie rozpoznawałem. Proste, nic wyrafinowanego, czuło się, że to ręczna robota. Czarny sweter z wycięciem w serek; workowate spodnie bez kieszeni; para miękkich butów, odpowiednich najwyżej do człapania po polance. Ubrania pasowały na mnie doskonale, ale nawet w tym było coś nieprawidłowego, jakby te ubrania bardzo się różniły od tego, w czym zwykle chodziłem.
Pogrzebałem głębiej w szafie, z nadzieją, że odkryję coś osobistego, ale poza ubraniami nic nie znalazłem. Zdezorientowany, usiadłem na łóżku i zacząłem się ponuro wpatrywać w ścianę, aż moje spojrzenie ześlizgnęło się na małą wnękę. Po latach przebywania w stanie zamrożonym chemia mojego umysłu wracała prawdopodobnie do jakiejś równowagi, a tymczasem dostałem próbkę tego, jak wygląda psychotyczny strach. Najbardziej pragnąłem zwinąć się, odciąć świat od swych zmysłów. Od zupełnego szaleństwa powstrzymywało mnie wewnętrzne przekonanie, że spotkałem się już z gorszymi sytuacjami — niebezpieczeństwami równie przerażającymi jak to, co mój psychotyczny umysł widział w pustej wnęce — i że je przeżyłem. Cóż, że w tej chwili nie potrafiłem przywołać w umyśle żadnego konkretnego zdarzenia. Wystarczyła wiedza, że się to wydarzyło i że jeśli teraz zawiodę, sprzeniewierzę się tej nieodsłoniętej części mojej osobowości, która pozostawała zupełnie zdrowa i być może wszystko pamiętała.
Na Amelię nie czekałem długo.
Zaczerwieniona, nie mogła złapać tchu, jakby odbyła szybką wspinaczkę z dna doliny lub z wąwozu, który widziałem po przebudzeniu. Gdy wchodziła do chaty, uśmiechała się jednak, jakby ten wysiłek fizyczny sprawił jej radość. Miała na sobie czarny habit z barbetem, na szyi na łańcuchu zwisał płatek śniegu. Spod habitu wyglądały zakurzone buty.
— Jak ci odpowiada ubranie? — spytała, kładąc dłoń na owalnej głowie robota. Może chciała się o coś oprzeć, a może okazać mu przywiązanie.
— Bardzo dobrze pasuje. Dziękuję.
— Jesteś tego pewien? Możemy zmienić, to żaden kłopot. Musisz je tylko zrzucić i… w mgnieniu oka je zmienimy. — Uśmiechnęła się.
— Pasuje — odparłem, przyglądając się jej uważnie. Była bardzo blada, tak bladej osoby jeszcze nie widziałem. Oczom prawie brakowało pigmentu, brwi były tak cienkie, jakby narysował je doświadczony kaligraf.
— To dobrze — odparła, chyba nie całkiem przekonana. — Czy coś jeszcze sobie przypominasz?
— Wydaje mi się, że pamiętam, skąd pochodzę. To na początek, jak sądzę.
— Nie próbuj poganiać tego procesu. Duscha — nasza specjalistka neurolog — twierdzi, że wkrótce zaczniesz sobie przypominać, ale nie powinieneś się martwić, jeśli to trochę potrwa.
Amelia usiadła na krańcu łóżka, gdzie jeszcze przed kilkoma minutami spałem. Odwróciłem koc, by ukryć plamki krwi z mojej dłoni. Z jakiegoś powodu wstydziłem się tego, co się stało, i usiłowałem ukryć przed Amelią ranę dłoni.
— Szczerze mówiąc, sądzę, że to może potrwać dość długo.
— Ale pamiętasz, że to Ultrasi cię tu przywieźli? Mówiłam już, że wiele osób nawet tego nie jest w stanie sobie przypomnieć. A pamiętasz, skąd pochodzisz?
— Wydaje mi się, że ze Skraju Nieba.
— Tak. 61 w układzie Cygnus A. Skinąłem głową.
— Ale my zawsze nazywaliśmy nasze słońce Łabędziem. Bardziej swojsko.
— Tak, też słyszałam, jak inni w ten sposób mówią. Powinnam pamiętać takie szczegóły, ale mamy tu ludzi ze wszystkich stron. Czasami dostaję kręćka, usiłując prześledzić, gdzie co jest i co jest czym.
— Zgadzam się z tobą, ale nadal nie wiem, gdzie jestem. Nie będę miał pewności, dopóki nie wróci mi pamięć. Chyba nigdy nie słyszałem tej nazwy, którą wymieniłaś…
— Lodowi Żebracy?
— Nie wywołuje u mnie żadnych skojarzeń.
— To zrozumiałe. Nie sądzę, żeby zakon pojawiał się w układzie Skraju Nieba. Przebywamy tylko w układach, które są większymi ośrodkami wymiany z innymi układami.
Chciałem zapytać, jaki układ ma na myśli, ale zakładałem, że wróci do tego w odpowiednim czasie.
— Sądzę, Amelio, że musisz mi coś więcej powiedzieć.
— Dobrze. Wybacz tylko, że zabrzmi to jak gotowy wykład. Nie jesteś pierwszą osobą, której to wyjaśniam, i obawiam się, że nie ostatnią.
Jako zakon Żebracy istnieli około stu pięćdziesięciu lat — początki sięgają połowy dwudziestego czwartego wieku. Mniej więcej w tym samym czasie loty międzygwiezdne wyrwały się spod wyłącznej kontroli rządów i wielkich mocarstw i stały zjawiskiem niemal powszechnym. W tym czasie Ultrasi zaczęli tworzyć odrębną grupę ludzką — nie tylko obsługiwali statki, lecz również spędzali na pokładzie całe życie, dzięki dylatacji czasu rozciągnięte poza granice trwania normalnego ludzkiego pokolenia. Za opłatą rozwozili pasażerów między układami gwiezdnymi, ale niekiedy szli na łatwiznę, jeśli chodzi o jakość usług: obiecywali dowieźć ludzi do konkretnego miejsca, a lądowali w zupełnie innym układzie, pozostawiając podróżnych lata świetlne od zamierzonego celu. Niekiedy ich urządzenia chłodnego snu były tak stare i źle konserwowane, że po przylocie na miejsce pasażerowie budzili się bardzo postarzali lub z umysłami całkowicie wymazanymi.
W niszę rynkową weszli Lodowi Żebracy — założyli swoje filie w kilkudziesięciu układach, oferując pomoc uśpionym, których ożywienie nie przebiegło całkiem gładko. Zajęli się nie tylko pasażerami statków kosmicznych. Duża część zleceń dotyczyła ludzi, którzy, uśpieni na dziesięciolecia w kriokryptach, przeskoczyli okresy recesji ekonomicznej czy niepokojów politycznych. Często po obudzeniu okazywało się, że ich oszczędności stopniały, majątki skonfiskowano, a pamięć uszkodzono.
— Teraz na pewno mi powiesz, gdzie tu jest haczyk.
— Jedno musisz zrozumieć od początku — odparła Amelia. — Nie ma haczyka. Zaopiekujemy się tobą, aż na tyle wydobrzejesz, by stąd wyjść. Jeśli zechcesz odejść wcześniej, nie będziemy cię zatrzymywać, a jeśli postanowisz zostać dłużej, zawsze przyda się w polu para rąk. Gdy opuścisz Hospicjum, nic nam nie będziesz dłużny i nie będziemy się z tobą kontaktować bez twojej woli.
— Jak wam się to wszystko opłaca?
— Jakoś dajemy sobie radę. Wielu naszych pacjentów po wyleczeniu czyni dobrowolne donacje, ale z góry tego nie oczekujemy. Koszty naszej działalności są nadzwyczaj niskie i nigdy nie mieliśmy długów za budowę Idlewild.
— Taki habitat nie mógł być tani.
Wszystko przecież kosztuje, nawet materia ukształtowana przez zastępy nierozumnych, powielających się robotów.
— Znacznie tańszy, niż przypuszczasz, choć musieliśmy iść na kompromisy co do podstawowej konstrukcji.
— Chodzi o ten dziwny wrzecionowaty kształt?
— Pokażę ci, kiedy się lepiej poczujesz. Wtedy zrozumiesz. — Kazała robotowi nalać wody do szklaneczki. — Wypij. Na pewno jesteś spragniony. Przypuszczam, że chciałbyś się czegoś więcej o sobie dowiedzieć. Na przykład, jak się tu dostałeś i gdzie jest to miejsce.
Z wdzięcznością wypiłem wodę. Miała dziwny obcy smak, ale nie był nieprzyjemny.
— Najwyraźniej nie jestem w układzie Skraju Nieba. A to miejsce musi być w pobliżu jednego z ośrodków ruchu statków, bo nie umieścilibyśmy go tutaj.
— Tak. Jesteśmy w układzie Yellowstone, wokół Epsilon Eridani. — Obserwowała, jak zareaguję. — Nie jesteś zbyt zdziwiony.
— Czegoś takiego się spodziewałem. Nie pamiętam tylko, co mnie tu przywiodło.
— Pamięć wróci. W pewnym sensie masz szczęście. Niektórzy z naszych klientów czują się doskonale, ale są zbyt biedni, by pozwolić sobie na emigrację do właściwego układu. Umożliwiamy im zarobienie tu niedużych pieniędzy, by w końcu mogli pokryć koszty transportu do Pasa Złomu. Albo załatwiamy im staż w jakiejś innej organizacji; to szybszy sposób, choć zwykle znacznie mniej przyjemny. Ty nie musisz robić ani tego, ani tego. Mam wrażenie, że jesteś osobą zamożną, sądząc po funduszach, jakie przywiozłeś. Oraz tajemniczą. Może to dla ciebie nie ma znaczenia, ale opuściłeś Skraj Nieba jako bohater.
— Ja?
— Tak. Był wypadek, a ty przyczyniłeś się do uratowania sporej grupy ludzi.
— Nic nie pamiętam.
— A Nueva Valparaiso? Tam się to wydarzyło.
Nazwa coś mi mgliście przypominała, jak ledwo znany odnośnik do książki przeczytanej wiele lat temu. Ale oba jej główne elementy, zarówno przebieg akcji, jak i główni bohaterowie — nie mówiąc o zakończeniu — wydawały mu się dość enigmatyczne. Wpatrywałem się w mgłę.
— Żałuję, ale nadal nic nie pamiętam. Powiedz mi, jak tu się dostałem. Jak się nazywał statek?
— „Orvieto”. Wyleciał z twojego układu około piętnastu lat temu.
— Musiałem mieć jakieś ważne powody, by się na nim znaleźć. Podróżowałem sam?
— O ile wiemy, tak. Nadal obrabiamy cargo statku. Na pokładzie było dwadzieścia tysięcy uśpionych. Dotychczas ogrzano zaledwie jedną czwartą. Nie ma pośpiechu. Jeśli ktoś zamierzał spędzić piętnaście lat w podróży kosmicznej, to kilka tygodni opóźnienia z początku czy na końcu nie ma wielkiego znaczenia.
To dziwne, ale choć nie potrafiłem tego sprecyzować, czułem, że jest coś, co należy pilnie zrobić. Jakbym budził się ze snu, którego szczegółów nie pamiętałem, ale przez który byłem potem wiele godzin podenerwowany.
— Powiedz, co wiesz o Tannerze Mirabelu.
— Mniej, niż byśmy chcieli. Ale to nie powinno cię niepokoić. Twój świat wojuje, Tanner. Już od stuleci. Załączona dokumentacja jest równie niedokładna, jak nasza własna, a Ultrasi niezbyt interesują się tym, kogo wiozą, byle dostali za to pieniądze.
Nazwisko wydało się znajome, jak stara rękawiczka. Dobre połączenie z imieniem. Tanner to imię robotnika, ostre i rzeczowe, imię kogoś, kto kończy robotę. Mirabel — przeciwnie — pobrzmiewało lekkimi pretensjami do arystokratyczności.
Z takim nazwiskiem mogłem iść przez życie.
— Dlaczego wasze własne zapisy są niejasne? Nie powiesz, że tu też mieliście wojnę.
— Nie — odparła Amelia ostrożnie. — Nie. Było w tym coś naprawdę innego.
— Dlaczego?
— Przez chwilę mówiłeś tak, jakbyś był z tego zadowolony.
— Może kiedyś byłem żołnierzem — odparłem.
— Uciekłeś od okropności wojny po dokonaniu jakiegoś niewyobrażalnego okrucieństwa?
— Czy ja wyglądam na kogoś zdolnego do okrucieństw? Uśmiechnęła się, ale na jej twarzy nie widziałem wesołości.
— Nie uwierzyłbyś, Tanner, ale przewijają się tu ludzie wszelkiej maści. Różni, przeróżni. A wygląd nie ma nic do rzeczy… Zaraz, zaraz, w twoim domu nie ma lustra? Nie widziałeś się jeszcze po przebudzeniu?
Pokręciłem głową.
— W takim razie chodź ze mną. Mały spacer dobrze ci zrobi.
Z chaty poszliśmy dróżką do doliny. Robot Amelii popędził przed nami jak podekscytowany szczeniak. Dziewczyna obchodziła się swobodnie z maszyną, ale mnie robot wprawiał w zakłopotanie. Tak bym się czuł, gdyby spacerowała z jadowitym wężem. Pamiętam swoją reakcję, gdy po raz pierwszy mi się ukazał i odruchowo sięgnąłem po broń. Nie był to gest teatralny, ale wyuczone działanie. Prawie czułem ciężar nieistniejącego pistoletu, dokładny kształt kolby w dłoni. Tuż pod powierzchnią świadomości skrywała się podpierająca struktura sprawności strzeleckiej.
Znałem pistolety — i nie lubiłem robotów.
— Opowiedz mi coś więcej o moim przybyciu.
— Jak wspomniałam, przywiózł cię tu „Orvieto” — wyjaśniła Amelia. — Jest w układzie, bo nadal go rozładowujemy. Pokażę ci go, jeśli chcesz.
— Myślałem, że zamierzasz pokazać mi lustro.
— Dwa wróble za jednym strzałem, Tanner.
Ścieżka schodziła głębiej, wijąc się w ciemnym, ocienionym wąwozie z baldachimem splątanej zieleni. To musiała być ta mała dolina, którą widziałem poniżej domku.
Amelia miała rację. Całe lata zajęło mi dotarcie tutaj, więc kilka dni poświęconych odzyskiwaniu pamięci to nieistotny dodatek. Jednak na pewno nie miałem cierpliwości. Od chwili, gdy się obudziłem, coś mnie poganiało — wrażenie, że coś muszę zrobić, coś tak pilnego, że nawet teraz kilka godzin różnicy mogło decydować o sukcesie czy porażce.
— Dokąd idziemy? — spytałem.
— W miejsce sekretne. W zasadzie nie powinnam cię tam zabierać, ale nie mogę się oprzeć. Tylko nikomu nie mów.
— Teraz mnie zaintrygowałaś.
Ocieniony wąwóz zaprowadził nas w dół doliny, do punktu maksymalnie odległego od osi Hotelu Amnezja. Znajdowaliśmy się na szwie, gdzie schodziły się dwie podstawy stożków. W tym miejscu grawitacja była największa i przemieszczanie się wymagało dodatkowego wysiłku.
Robot przystanął, zwrócił ku nam owalną twarz.
— Co mu jest?
— Nie pójdzie dalej. Program na to nie pozwala. — Maszyna zagradzała nam drogę, więc Amelia zeszła ze ścieżki i brodziła teraz w wysokiej do kolan trawie. — Nie chce nas przepuścić dla naszego bezpieczeństwa, ale nas czynnie nie zatrzyma, gdy go obejdziemy. Chodź, chłopcze.
Ostrożnie przeszedłem obok robota.
— Powiedziałaś, że byłem bohaterem.
— Uratowałeś życie pięciu osobom, gdy zawalił się most w Nueva Valparaiso. O tej katastrofie mówiono we wszystkich sieciach informacyjnych, nawet tu.
Jakby ktoś mi już o tym kiedyś mówił! Teraz tylko mały krok dzielił mnie od przypomnienia sobie wszystkiego. Wybuch nuklearny uszkodził most na pewnej wysokości; część poniżej przecięcia spadła, a odcinek górny smagał. Oficjalne wyjaśnienie brzmiało: winę ponosi zabłąkany pocisk. Jakaś pretendująca do władzy frakcja militarna przeprowadzała test, który się nie udał, i pocisk przemknął przez ochronny ekran antypocisków wokół mostu. Miałem jednak silne wrażenie — choć nie potrafiłem tego łatwo wyjaśnić — że moja obecność na moście w tym samym czasie nie była wyłącznie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.
— Co się dokładnie stało?
— Wagon, którym jechałeś, znalazł się ponad cięciem. Zatrzymał się na nici i byłby bezpieczny, gdyby z dołu nie pędził na niego inny wagon. Zdając sobie z tego sprawę, przekonałeś ludzi, że jedyna szansa przeżycia to skok w przestrzeń.
— Ryzykowne wyjście, nawet w skafandrach.
— Owszem, ale wiedziałeś, że nadal będą mieli pewne szanse przeżycia. Znajdowaliście się dość wysoko ponad atmosferą. Mieliście ponad jedenaście minut spadania do powierzchni planety.
— Wspaniale. Co daje jedenaście minut, gdy i tak się zaraz umrze.
— To dodatkowe jedenaście minut podarowane przez Boga. I okazało się, że to wystarczy, by statki ratownicze was podjęły. Musiały wlecieć w atmosferę, by was wszystkich wyłowić, ale w końcu im się udało, nawet wzięły tego mężczyznę, który już nie żył.
Wzruszyłem ramionami.
— Prawdopodobnie myślałem wyłącznie o własnej skórze.
— Może… ale tylko prawdziwy bohater jest gotów się przyznać, że tak myślał. Dlatego właśnie uważam, że jesteś prawdziwym Tannerem Mirabelem.
— I tak musiały zginąć setki ludzi — stwierdziłem. — Jak na czyn bohaterski, to kiepski wynik.
— Zrobiłeś, co mogłeś.
Przez kilka minut szliśmy w milczeniu, ścieżka była coraz bardziej zarośnięta i niewyraźna; potem teren opadał, nawet poniżej poziomu doliny. Dodatkowa energia konieczna do poruszania się drenowała mnie z sił.
Teraz ja prowadziłem, a Amelia nieco odstała, jakby kogoś oczekiwała. Potem mnie dogoniła i przesunęła się naprzód. Nad nami roślinność tworzyła łuk, stopniowo zamykający się w zielony tunel. Posuwaliśmy się w mroku, Amelia z większą pewnością niż ja. Gdy ciemności zgęstniały, Amelia włączyła małą latarkę i cienkim promieniem dźgała czerń przed sobą, ale przypuszczałem, że światło jest raczej przeznaczone dla mnie, a nie dla niej. Domyślałem się, że zapuszcza się tu dość często i zna każdą szczelinę w podłożu oraz wie, jak ją ominąć. W końcu latarka okazała się zbyteczna, bo przed nami pojawiło się mleczne światło, które co minuta przygasało i znów wracało.
— Co to za miejsce? — spytałem.
— Stary tunel konstrukcyjny, z czasów gdy budowano Idlewild. Większość z nich wypełniono, ale o tym chyba zapomniano. Często tu przychodzę, sama, gdy muszę pomyśleć.
— Więc okazujesz mi wiele zaufania, przyprowadzając mnie tutaj.
Spojrzała na mnie.
— Nie tylko ciebie tu przyprowadzam. Ale rzeczywiście, Tanner, ufam ci. To dziwne. I nie ma to nic wspólnego z tym, że jesteś bohaterem. Wyglądasz mi na człowieka łagodnego. Roztaczasz aurę spokoju.
— To samo mówią o psychopatach.
— Dzięki za tę perłę mądrości.
— Przepraszam, już milczę.
Przez kilka minut szliśmy, nic nie mówiąc. Za chwilę tunel się rozszerzył w komnatę w kształcie jaskini o sztucznie płaskiej podłodze. Ostrożnie wkroczyłem na błyszczącą powierzchnię i spojrzałem w dół. Podłoga była ze szkła, a pod nią wszystko się obracało.
Gwiazdy. Planety.
W każdym cyklu pokazywała się piękna żółtobrązowa planeta, w towarzystwie znacznie mniejszego czerwonawego księżyca. Więc stąd pochodziło to periodyczne światło.
— To Yellowstone — rzekła Amelia, wskazując większe z ciał. — A ten księżyc z wielkim łańcuchem kraterów? To Oko Marka, nazwany na cześć Marca Ferrisa, który odkrył rozpadlinę na Yellowstone.
Wiedziony impulsem przyklęknąłem, by lepiej widzieć.
— Jesteśmy więc dość blisko Yellowstone.
— Tak. Znajdujemy się we wleczonym punkcie Lagrangea księżyca i planety. To punkt równowagi sił ciążenia sześćdziesiąt stopni za Okiem Marka na jego orbicie. Tu przeważnie parkują większe statki. — Zamilkła na chwilę. — Spójrz, teraz je widać.
Wielkie zgromadzenie statków weszło w pole widzenia — smukłe, usiane klejnotami jak ceremonialne sztylety. Każdy statek — w pochwie z diamentu i lodu — był wielkości miasteczka, miał trzy, cztery kilometry długości — ale z powodu odległości wszystkie wydawały się malutkie. Było ich mnóstwo, przez co przypominały ławicę jaskrawych ryb tropikalnych. Skupiały się wokół innego habitatu, mniejsze statki przycumowano wokół jego brzegu, tak że habitat wyglądał jak kolczasty jeż morski. Cały zespół musiał być oddalony jakieś dwieście do trzystu kilometrów. Już znikał, gdy karuzela się obracała, ale Amelia zdążyła pokazać mi statek, który mnie przywiózł.
— Tam, na skraju parkującego roju, to chyba „Orvieto”.
Wyobraziłem sobie, jak przez piętnaście lat tłucze się w międzygwiezdnej pustce, z szybkością odrobinę mniejszą niż świetlna, i przez chwilę całym ciałem czułem ogrom kosmosu, który przemierzyłem ze Skraju Nieba, skompresowany w subiektywną chwilę snu pozbawionego marzeń sennych.
— Teraz nie ma już powrotu — stwierdziłem. — Nawet gdyby któryś z tych statków wracał na Skraj Nieba, a ja miałbym środki na podróż, nie wrócę do domu. Byłbym bohaterem sprzed trzydziestu lat, prawdopodobnie dawno zapomnianym. Ktoś młodszy mógłby mnie sklasyfikować jako przestępcę wojennego i nakazać egzekucję, gdy tylko się obudzę.
Amelia powoli skinęła głową.
— To prawda, że ludzie przeważnie nie wracają do domów. Nawet jeśli nie trwa wojna, zbyt wiele się zdążyło zmienić. Ale większość ludzi już się z tym pogodziła.
— Powiedziałaś, że ja się nie pogodziłem.
— Nie wiem. Ty, Tanner, wydajesz się zupełnie inny. — Nagle ton jej głosu się zmienił. — O, tam jest jedna z wylinek.
— Co takiego?
Powędrowałem wzrokiem za jej spojrzeniem: zobaczyłem pusty stożkowaty kadłub, tak duży jak zaparkowane statki, choć trudno to było dokładnie ocenić.
— Nie znam się zbytnio na tych statkach, ale wiem, że pod pewnymi względami są jak istoty żywe. Potrafią się zmieniać, modyfikować, więc nigdy nie są przestarzałe. Czasami zmiany dotyczą tylko wnętrza, ale niekiedy wpływa to na cały kształt; na przykład statek się powiększa. Albo smukleje, by osiągać prędkości bliższe świetlnym. Zwykle taniej jest wtedy, gdy statek zrzuci starą diamentową powłokę, niż miałby ją zdejmować i odbudowywać kawałek po kawałku. Nazywają to linieniem — jak u jaszczurki, gdy zrzuca skórę.
— Jak się domyślam, gotowi są to sprzedać bardzo tanio.
— Nawet nie sprzedają. Zostawiają ten szczątek na orbicie i czekają, aż w coś walnie. Przechwyciliśmy go, wytłumiliśmy obroty i obłożyliśmy skałami przyholowanymi z Oka Marka. Długo musieliśmy czekać na drugi pasujący fragment, ale w końcu mieliśmy dwie skorupy, które po złączeniu stworzyły Idlewild.
— Niedrogo wyszło.
— Było przy tym dużo pracy. Ale konstrukcja dość dobrze się sprawdza. Po pierwsze, potrzeba znacznie mniej powietrza do wypełnienia takiego habitatu, niż cylindrycznego o tej samej długości. A gdy z wiekiem stajemy się słabsi i coraz mniej nam się chce pracować w pobliżu złącza dwóch skorup, więcej czasu spędzamy w niskograwitacyjnych wzgórzach, stopniowo zbliżając się do punktu końcowego — bliżej nieba, jak mawiamy.
— Mam nadzieję, że nie za blisko.
— Och, nie jest tam aż tak źle. — Amelia uśmiechnęła się. — Nasi drodzy nieobecni mogą przecież patrzeć na nas z góry.
Z tyłu dobiegły nas odgłosy cichych kroków. Zesztywniałem, ręka odruchowo się zacisnęła, jakby na broni. Do jaskini wkradła się ledwo widoczna postać. Dostrzegłem u Amelii napięcie. Przez chwilę postać zamarła, jedynym dźwiękiem był szmer jej oddechu. Nie odezwałem się; czekałem, aż świat się znów obróci i na tę osobę padnie nieco światła.
— Amelio — przemówiła postać — wiesz, że nie powinnaś tu przychodzić. To zabronione.
— Bracie Aleksy, wiedz, że nie jestem sama — odparła. Echo jego śmiechu — fałsz i histeria — odbiło się od ścian jaskini.
— A to dobre. Wiem, że jesteś sama, Amelio. Szedłem za tobą. Widziałem, że nie ma z tobą nikogo.
— Ale ze mną ktoś jest. Musiałeś go widzieć, gdy zostałam z tyłu. Podejrzewałam, że nas śledzisz, ale nie byłam pewna.
Nadal milczałem.
— Nigdy nie umiałaś kłamać, Amelio.
— Może, ale w tej chwili mówię prawdę… Tanner?
Odezwałem się w chwili, gdy powróciło światło i zobaczyłem mężczyznę. Po sposobie, w jaki Amelia go przywitała, zorientowałem się już, że to jeden z Żebraków, ale był ubrany inaczej niż ona; prosty czarny habit z kapturem, na piersiach wyszyty motyw płatka śniegu. Ramiona skrzyżował swobodnie poniżej haftu, na twarzy miał wyraz nie tyle spokoju, co głodu. Był bardzo wychudzony, trupio blady, kości policzkowe i szczęka rysowały się cieniami.
— To prawda — powiedziałem. Zrobił krok w moją stronę.
— Niech ci się lepiej przyjrzę, sorbetowy szczeniaku. — Głęboko osadzonymi, świecącymi oczyma patrzył na mnie z ciemności. — Dawno się obudziłeś?
— Parę godzin temu. — Stałem, pozwalając, by zobaczył, z czego jestem zrobiony. Był ode mnie wyższy, ale prawdopodobnie ważyliśmy tyle samo. — Niedawno, ale na tyle dawno, by wiedzieć, że nie lubię, jak ktoś nazywa mnie sorbetowym szczeniakiem. Co to takiego? Slang Lodowych Żebraków? Nie jesteście tak święci, jak utrzymujecie, co?
Aleksy uśmiechnął się pogardliwie.
— Co ty powiesz?
Zrobiłem krok ku niemu, mocno stawiając stopy w trawie. W dole wirowały gwiazdy. Teraz mi się wydawało, że mam pełny obraz.
— Lubisz niepokoić Amelię? Podnieca cię, gdy ją śledzisz? A co byś zrobił, gdybyś ją zastał samą?
— Coś boskiego — odparł Aleksy.
Teraz zrozumiałem jej ociąganie podczas marszu: pozwoliła, by Aleksy ją szpiegował i zobaczył, że nie jest sama. Teraz, mając moje towarzystwo, na pewno chciała, by za nią szedł. Jak długo ją prześladował i jak długo musiała czekać, aż ożyje tu ktoś, komu będzie mogła zaufać?
— Uważaj! — ostrzegła Amelia. — Ten człowiek to bohater Nueva Valparaiso. Ocalił ludziom życie. To nie jakiś turysta-mięczak.
— Kim więc jest?
— Nie wiem — odparłem i zaraz pokonałem dwumetrową odległość, dzieląca mnie od Aleksego, po czym mocno go przyparłem do ściany jaskini, wsadziłem mu dłoń pod brodę, na tyle silnie, by myślał, że go duszę. Ruchy te wykonałem płynnie, bez wysiłku, jakbym ziewał.
— Przestań… — powiedział. — Proszę. To boli.
Coś wypadło mu z dłoni. Zobaczyłem ostre narzędzie ogrodnicze i je odkopnąłem.
— Głupi chłopiec. Jeśli chcesz się uzbroić, Aleksy, nie odrzucaj broni.
— Dusisz mnie!
— Gdybym cię dusił, nie mógłbyś mówić. Już byś był nieprzytomny. — Jednak zwolniłem nacisk i pchnąłem Aleksego w stronę tunelu. Potknął się i ciężko padł na ziemię. Teraz coś wypadło mu z kieszeni — jak przypuszczałem, jakaś inna zaimprowizowana broń.
— Proszę…
— Posłuchaj, Aleksy, to tylko ostrzeżenie. Następnym razem, jak mi wejdziesz w drogę, wyjdziesz z tego ze złamaną ręką. Zrozumiałeś? Nie chcę cię tu więcej widzieć. — Podniosłem narzędzie i cisnąłem w jego stronę. — Idź do kopania ogródka, duży chłopcze.
Patrzyliśmy, jak wstaje i coś mamrocze pod nosem, a potem zmyka w ciemnościach.
— Jak długo to się ciągnie?
— Kilka miesięcy — odparła spokojnie. — Obserwowaliśmy Yellowstone i stado zaparkowanych statków: weszły teraz w nasze pole widzenia. — To co powiedział… co sugerował… do tego nigdy nie doszło. Najwyżej mnie przestraszył. Ale za każdym razem posuwa się o krok dalej. Boję się go, Tanner. Cieszę się, że byłeś ze mną.
— Specjalnie to zaaranżowałaś? Spodziewałaś się, że dziś czegoś spróbuje.
— Ale potem bałam się, że mógłbyś go zabić. Gdybyś chciał, mógłbyś to zrobić, prawda?
Po tych słowach ja również musiałem sobie zadać to pytanie. Zrozumiałem, że zabicie Aleksego byłoby dla mnie bardzo łatwe: wystarczyło technicznie zmodyfikować ucisk, który zastosowałem. Nie wymagałoby to dodatkowego wysiłku. I zupełnie nie zniszczyłoby spokoju, jaki czułem podczas całego zdarzenia.
— Szkoda dla niego sił — powiedziałem, podnosząc przedmiot, który mu się wysunął z kieszeni. Nie była to broń, a przynajmniej ja takiej broni nie znałem.
Przypominała strzykawkę wypełnioną czarną cieczą… nie, raczej ciemnoczerwoną.
— Co to takiego?
— Nie powinien mieć tego na Idlewind. Daj mi to, proszę. Zniszczę ją.
Podałem strzykawkę — dla mnie była bezużyteczna. Amelia schowała ją z odrazą do kieszeni.
— Tanner — powiedziała — on tu wróci, gdy ty odjedziesz.
— Potem się będziemy o to martwić. Przecież nigdzie się nie śpieszę. Zwłaszcza z taką pamięcią. — Usiłując poprawić nastrój, dodałem: — Wcześniej obiecałaś pokazać mi moją twarz.
— No właśnie — odparła z wahaniem. Wyjęła z kieszeni małą jak długopis latarkę, kazała mi przyklęknąć i spojrzeć w szybę. Gdy Yellowstone i jej księżyc zniknęły, a w jaskini znów zapanowała ciemność, oświetliła moją twarz latarką. Spojrzałem na swe odbicie w szybie.
Nie doznałem szoku na widok czegoś nieznajomego. Przecież wielokrotnie po obudzeniu przesuwałem palcami po swej twarzy. Czułem, że będzie dość przystojna. Rzeczywiście. Była to twarz umiarkowanie popularnego aktora lub polityka o niezbyt czystych rękach. Ciemnowłosy, czterdziestoletni. Choć nie wiedziałem dokładnie, na czym się opieram, to jednak miałem świadomość, że na Skraju Nieba znaczyło to mniej więcej właśnie to, że nie jestem znacznie starszy niż osoba, na jaką wyglądam, gdyż nasze techniki długowieczności odstawały o całe wieki od osiągnięć reszty ludzkości.
Zaskoczył kolejny element pamięci.
— Dziękuję — powiedziałem, gdy dość się napatrzyłem. — To mi pomogło. Sądzę, że moja amnezja nie będzie trwać wiecznie.
— Prawie nigdy tyle nie trwa.
— Właśnie, wykazuję lekkomyślność. Twierdzisz, że u niektórych ludzi wspomnienia nigdy nie wracają?
— Tak. — Powiedziała to z widocznym smutkiem. — Wtedy nie funkcjonują na tyle dobrze, by stąd wyjechać.
— Co się z nimi wtedy dzieje?
— Zostają tu. Pomagają nam uprawiać trasy. Czasami wstępują do Zakonu.
— Biedne dusze.
Amelia wstała i skinęła, bym za nią szedł.
— Ach, nie jest to najgorsze, co może się zdarzyć w życiu. Dobrze o tym wiem.