— Przychodzi do siebie — usłyszałem głos, który skrystalizował wokół rzeczywistości moje ospałe myśli.
Jedną z wielu rzeczy, których człowiek się uczy jako żołnierz — przynajmniej na Skraju Nieba — jest fakt, że nie każdy, kto do ciebie strzela, koniecznie chce cię zabić. Przynajmniej nie zawsze chce cię zabić natychmiast. Niekoniecznie chodzi tu o branie zakładników. Wspomnienia pojmanych żołnierzy mogą zostać wytrałowane bez stosowania tak prymitywnych środków jak tortury. Trzeba tylko mieć odpowiednie urządzenia do obrazowania neuronowego — za odpowiednią cenę mogą je dostarczyć Ultrasi. I żołnierz musi przede wszystkim dysponować czymś, co warto z niego wyciągnąć. Informacjami dla wywiadu — wiedzą operacyjną, którą żołnierze muszą posiadać, by był z nich jakikolwiek pożytek.
Takie rzeczy zawsze mnie omijały. Strzelano i trafiano mnie, ale we wszystkich podobnych przypadkach nikt nie chciał zostawiać mnie przy życiu, nawet na krótki okres potrzebny do szybkiego zbadania moich wspomnień. Wróg mnie nigdy nie pojmał, więc nigdy nie miałem wątpliwej przyjemności rozbudzenia się gdzieś indziej niż w bezpiecznych rękach.
Teraz jednak właśnie się dowiadywałem, co czuje człowiek w takiej sytuacji.
— Panie Mirabel? Zbudził się pan? — Ktoś przeciągnął mi po twarzy czymś miękkim i chłodnym. Otworzyłem oczy i natychmiast zmrużyłem je oślepiony światłem; po okresie nieprzytomności wydało mi się boleśnie jaskrawe.
— Gdzie jestem?
— W bezpiecznym miejscu.
Ze znużeniem rozejrzałem się wokół. Siedziałem w fotelu na wysokim końcu długiego, pochyłego pokoju o żłobkowanych metalowych ścianach. Miałem wrażenie, że zjeżdżam ruchomymi schodami w łagodnie nachylonym tunelu. W ścianach rozmieszczono owalne okna, ale widziałem jedynie ciemności rozświetlone lampkami choinkowymi zawieszonymi na długich splątanych łańcuchach. Znajdowałem się wysoko nad ziemią, wiec prawie na pewno w którejś z części Baldachimu. Podłoga składała się z poziomych płyt, opadających ku niskiemu końcowi pokoju, oddalonego ode mnie o piętnaście metrów w poziomie i dwa lub trzy metry w pionie. Płyty dodano prawdopodobnie później, jakby nachylenie pokoju nie było całkiem zamierzone.
Oczywiście miałem towarzystwo.
Kwadratowoszczęki mężczyzna z monoklem stał obok. Jedną ręką głaskał swój podbródek, jakby musiał sobie ciągle przypominać o jego wspaniałej prostokreślności. W drugiej trzymał kawałek flanelki, którą tak łagodnie pomagał mi w dochodzeniu do przytomności.
— Muszę przyznać, że jest pan dobry — oznajmił mężczyzna. — Źle obliczyłem dozę promienia paraliżującego. Niektórych ludzi by to zabiło i oczekiwałem, że będzie pan jak drewno jeszcze przez dobrych kilka godzin. — Położył mi dłoń na ramieniu. — Ale myślę, że ma się pan doskonale. Bardzo silny z pana facet. Proszę przyjąć moje przeprosiny — to się więcej nie powtórzy, zapewniam pana.
— Lepiej w przyszłości nie rób takich rzeczy — powiedziała kobieta, która właśnie weszła w moje pole widzenia. Oczywiście ją rozpoznałem, a także jej towarzysza, którego dostrzegłem po prawej i który pakował do ust papierosa. — Robisz się niezręczny, Waverly. Człowiek na pewno myślał, że zamierzasz go zabić.
— A nie o to chodziło? — spytałem. Okazało się, że mój głos brzmi o wiele wyraźniej, niż się spodziewałem.
Waverly z powagą pokręcił głową.
— Absolutnie nie. Robiłem, co mogłem, by ocalić panu życie, panie Mirabel.
— Ma pan dość dziwny sposób załatwiania takich spraw.
— Musiałem działać szybko. Za chwilę wpadłby pan w zasadzkę grupy świń. Czy słyszał pan o świniach, panie Mirabel? Prawdopodobnie nie chce pan o nich wiedzieć. To jedna z mniej korzystnych dla zdrowia grup imigrantów, z którymi musimy sobie radzić po upadku Migotliwej Wstęgi. W poprzek drogi przeciągnęli drut, połączony z kuszą. Normalnie nie podchodzą nikogo przed nocą, ale dzisiaj musieli być głodni.
— Czym pan mnie postrzelił?
— Jak mówiłem, promieniem paraliżującym. To całkiem humanitarna broń, słowo daję. Sam otrzymałem kilka trafień. Obawiam się, że skalibrowałem ją raczej na świnie niż na człowieka. Ale może wyszło to na dobre. Gdybym pana nie ogłuszył tak kompletnie, przypuszczam, że stawiałby mi pan opór.
— Więc dlaczego mnie pan ocalił? Wyglądał na zaskoczonego.
— Wymagała tego przyzwoitość. Teraz mówiła kobieta:
— Z początku źle pana osądziłam, panie Mirabel. Zdenerwował mnie pan i nie dowierzałam panu.
— Prosiłem tylko o radę.
— Wiem, wina leży całkowicie po mojej stronie. Ale obecnie wszyscy jesteśmy tacy nerwowi. Kiedy odjechaliśmy, czułam się źle z tego powodu i powiedziałam Waverly'emu, by nad panem czuwał. Co właśnie zrobił.
— Czuwałem, tak jest, Sybilline — odparł Waverly. — I gdzie ja jestem? — zapytałem.
— Pokaż mu, Waverly. Teraz już na pewno chce rozprostować nogi.
Oczekiwałem, że będę przywiązany do krzesła, ale miałem swobodę ruchu. Waverly podtrzymał mnie, gdy sprawdzałem sprawność swych nóg. Mięsień w nodze trafionej promieniem nadal przypominał galaretę, ale utrzymywał mnie. Minąłem kobietę i zszedłem po płaskich płytach do najniższej części pokoju. Tutaj podwójne drzwi otwierały się na nocne powietrze. Waverly wyprowadził mnie na pochyły balkon, zabezpieczony metalową poręczą. Ciepły podmuch uderzył mnie w twarz.
Rozejrzałem się. Balkon otaczał budynek, w którym się obudziłem; wznosił się po obu jego stronach. Budynek jednak nie był naprawdę budynkiem.
Była to przechylona gondola sterowca, którego balon rysował się nad nami jako ciemna masa wklinowana w gałęzie Baldachimu. Atakująca zaraza, musiała uwięzić sterowiec — tkwił tu niczym balonik na drzewie. Balon był tak szczelny, że w dalszym ciągu wypełniało go powietrze, mimo że od zarazy upłynęło siedem lat. Jednak nacisk gałęzi pomarszczył go i zniekształcił powłokę. Zastanawiałem się, co czeka gondolę w przypadku przebicia balonu.
— To musiało się stać naprawdę szybko — powiedziałem, mając przed oczami obraz sterowca próbującego na próżno wymanewrować się spomiędzy murujących raptownie budynków.
— Nie aż tak szybko. — Waverly powiedział to takim tonem, jakby uważał moją uwagę za niezwykle głupią. To był sterowiec widokowy — w tamtych czasach latały takich dziesiątki. Kiedy przyszły kłopoty, przestano się interesować widokami. Zostawiono sterowiec zacumowany w tym miejscu; obrósł budynkiem, ale gałęzie uwięziły go całkowicie dopiero następnego dnia.
— I teraz w nim mieszkacie?
— Niezupełnie. Nie jest całkiem bezpieczny. Właśnie dlatego nie musimy się martwić, że ktoś inny będzie się nam zbytnio przyglądał.
Drzwi za mną znów się otworzyły i pojawiła się w nich kobieta.
— Przyznaję, niezwykłe miejsce na przebudzenie. — Stanęła obok Waverley'ego przy poręczy i bez trwogi wychyliła się, patrząc w dół. Do ziemi z pewnością był przynajmniej kilometr. — Ale ma zalety. Jedna z nich to dyskrecja. Tak więc, panie Mirabel, spodziewam się, że przyda się panu trochę dobrego jadła i gościna.
Kiwnąłem głową. Jeśli zostanę z tymi ludźmi, może pomogą mi się dostać do właściwego Baldachimu, rozumowałem. To był argument racjonalny za wyrażeniem zgody. Pozostałe argumenty: ulga, wdzięczność oraz fakt, że byłem zmęczony i głodny, prawdopodobnie wyobrażała ta kobieta.
— Nie chciałbym się narzucać.
— Nonsens. Wyrządziłam panu krzywdę w Mierzwie, a potem Waverly pogorszył jeszcze sytuację, niezgrabnie ustawiając paralizator. Prawda, Waverly? Nie mówmy już o tym — pod warunkiem, że zrobi pan nam zaszczyt przyjęcia od nas odrobiny jedzenia i wypoczynku. — Kobieta wyjęła z kieszeni coś czarnego, rozwinęła, wyciągnęła z tego antenę i powiedziała: — Kochanie? Jesteśmy już gotowi. Spotkamy się na wysokim końcu gondoli.
Zatrzasnęła telefon i włożyła go z powrotem do kieszeni.
Obeszliśmy gondolę, wykorzystując barierkę do podciągania się po pochyłości. W najwyższym punkcie barierkę wycięto. Od gruntu w dole dzieliło mnie tylko powietrze. Waverly i Sybilline — jeśli tak miała na imię — mogli w tym momencie mnie zabić; z łatwością wypchnęliby mnie za krawędź. Nadal czułem dezorientację po obudzeniu. A zresztą, gdyby chcieli mnie skrzywdzić, mieli ku temu mnóstwo okazji, kiedy spałem.
— Nadjeżdża — powiedział Waverly, wskazując w dół, pod balon. Patrzyłem, jak w polu widzenia pojawia się linówka. Wyglądała bardzo podobnie do tej, w której pierwszy raz zobaczyłem Sybilline; ale nie uważałem się jeszcze za eksperta w tych sprawach. Ramiona wozu chwyciły nici zaplątane wokół balonu, odkształcając sterowiec, ale jakoś go nie przebijały. Wóz zbliżył się, z otwartych drzwi wysunęła się rampa, tworząc most przez lukę między pojazdem a gondolą.
— Pan pierwszy, Tanner — powiedziała Sybilline.
Przeszedłem przez most. To był tylko metrowy krok, ale z obu stron nie miałem żadnej osłony i zrobienie go kosztowało sporo nerwów. Sybilline i Waverly poszli za mną beztrosko. Mieszkańcy Baldachimu musieli charakteryzować się nieludzkim brakiem lęku wysokości.
W tylnym przedziale znajdowały się cztery fotele. Od kierowcy oddzielała nas ścianka z oknem. Nim okno się zamknęło, zobaczyłem, że kierowca to ten sam szarooki mężczyzna o wysoko osadzonych kościach policzkowych, którego widziałem wcześniej z Sybilline.
— Dokąd mnie zabieracie? — spytałem.
— Jeść. — Sybilline ufnie położyła mi dłoń na przedramieniu.
— Najlepszy lokal w mieście, Tanner. A już z pewnością lokal z najlepszym widokiem.
Nocny lot przez Chasm City. Gdyby geometrię miasta oceniać tylko na podstawie świateł, niemal można by było sobie wyobrazić, że zaraza nigdy tu nie przyszła. Kształty budynków gubiły się w ciemności, z wyjątkiem miejsc, gdzie górne gałęzie oświetlały macki i gwiaździste strumienie jarzących się okien lub neonowe bazgroły reklam, których znaczenia nie umiałem zgłębić, gdyż napisano je w intrygujących kanazjańskich ideogramach. Od czasu do czasu mijaliśmy jakiś starszy budynek, nietknięty zarazą, stojący prosto i regularnie wśród zmienionych domów. Najczęściej domy te zostały jednak uszkodzone, nawet jeśli uniknęły fizycznych mutacji. Inne sąsiednie konstrukcje przepchnęły przez nie swe wypustki lub naruszyły ich fundamenty. Kilka nowszych domów oplotło się dokoła niezmienionych budynków jak duszące liany. W dniach zarazy wybuchały pożary i zamieszki. Eksplodowały urządzenia. Bardzo niewiele rzeczy pozostało całkowicie nieuszkodzonych.
— Widzisz to? — spytała Sybilline, kierując mą uwagę na piramidalny kształt, lekko draśnięty. Była to bardzo niska konstrukcja, prawie zagubiona w Mierzwie, ale oświetlona z góry reflektorami. — To pomnik Osiemdziesiątki. Przypuszczam, że znasz tę historię?
— Bardzo zgrubnie.
— Było to dawno temu. Ten człowiek próbował zeskanować ludzi do komputerów, ale technika okazała się niedopracowana. Nie dość, że zostali zabici w procesie skanowania, to potem symulacje zaczęły się psuć. Było ich osiemdziesięciu, łącznie z tym człowiekiem. Kiedy wszystko minęło, kiedy większość z nich się zepsuła, rodziny kazały zbudować ten pomnik. Ale teraz najlepsze dni ma on już za sobą.
— Tak jak całe miasto — dodał Waverly.
Kontynuowaliśmy lot. Podróż linówką wymaga przyzwyczajenia — odkrył to mój żołądek. Kiedy wóz przejeżdżał przez miejsca, gdzie przerzucono wiele nici, jazda odbywała się niemal tak gładko i równo jak w wolantorze. Ale gdy lin zaczynało brakować — na przykład w miejscach pozbawionych większych gałęzi — trajektoria natychmiast stawała się mniej jak lot kruka, a bardziej jak susy gibona: szerokie łuki, przerywane skokami pionowych przemieszczeń. Żołądek się buntował. Właściwie powinno się to odbierać jako coś bardzo naturalnego — mózg ludzki wyewoluował przecież do prowadzenia właśnie takiego nadrzewnego stylu życia.
Ale dla mnie odbyło się to jednak o wiele milionów lat zbyt dawno.
W końcu linówka przywiozła nas w dół, na poziom gruntu. Wspomniałem słowa Quirrenbacha, że miejscowi mówili o wielkiej połączonej kopule miasta jako o moskitierze. Tutaj schodziła ona na dół, aż dotykała gruntu w pobliżu krawędzi rozpadliny. W tym rejonie wewnętrznej granicy pionowa stratyfikacja stawała się mniej wyraźna. Baldachim i Mierzwa mieszały się, tworząc nieokreśloną strefę, w której Baldachim pakował się pod ziemię, na chronione atria, gdzie bogacze mogli spacerować nie molestowani.
Kierowca zabrał nas właśnie do jednej z takich enklaw. Opuścił podwozie linówki i poprowadził pojazd na lądowisko, gdzie parkowały również inne wozy. Krawędź kopuły stanowiła nachylona, poplamiona na brązowo ściana, wisząca nad nami jak załamująca się fala. Przez fragmenty mniej więcej przezroczyste prześwitywała ogromna, szeroka paszcza rozpadliny. Miasto po drugiej stronie było jedynie odległym lasem migających światełek.
— Zadzwoniłem wcześniej i zarezerwowałem dla nas stół przy łodydze — powiedział mężczyzna o stalowoszarych oczach, kiedy już wyszedł z przedziału kierowcy. — Chodzą słuchy, że będzie tu dzisiaj jadł Voronoff, więc miejsce jest dość zatłoczone.
— Miło mi — powiedziała Sybilline. — Zawsze można polegać na Voronoffie. Nada wieczorowi trochę poloru. — Niedbale odemknęła skrytkę w boku wozu i wyciągnęła czarną torebkę. Otworzyła ją odsłaniając małe fiolki Paliwa Snów i jeden z ozdobnych pistoletów weselnych, które widziałem na pokładzie „Strelnikova”. Opuściła kołnierz i przycisnęła pistolet do szyi. Zaciskając zęby wstrzyknęła sobie do krwiobiegu centymetr sześcienny ciemnoczerwonej cieczy. Potem podała pistolet partnerowi, który też zrobił sobie zastrzyk, po czym zwrócił barokowo ozdobiony przyrząd Sybilline.
— Tanner, chcesz kłuja? — spytała.
— Spasuję — odpowiedziałem.
— Doskonale. — Odłożyła sprzęt do skrytki, tak jakby to, co przed chwilą zaszło, nie miało szczególnego znaczenia.
Wysiedliśmy z wozu i poszliśmy przez lądowisko do pochyłej rampy, po niej w dół na jaskrawo oświetlony placyk. Był o wiele mniej zapuszczony niż pozostałe części miasta, które widziałem dotychczas: czysty, chłodny, zatłoczony zamożnie wyglądającymi ludźmi, palankinami, serwitorami oraz zmodyfikowanymi zwierzętami. W ścianach, nastawionych na pokazywanie miejskich scen sprzed zarazy, pulsowała muzyka. W przejściu przesuwał się dziwny patykowaty robot, górujący nad ludźmi na swoich ostrzowatych nogach. Cały składał się z ostrych, błyszczących krawędzi, jak kolekcja zaczarowanych mieczy.
— To jeden z automatów Sequarda — powiedział stalowooki mężczyzna. — Kiedyś Sequard pracował w Migotliwej Wstędze, był jedną z czołowych postaci Ruchu Gluonistów. Teraz robi takie dziwne roboty. Są bardzo niebezpieczne, więc uważaj.
Ostrożnie obeszliśmy maszynę, unikając powolnych łuków zakreślanych przez jej metalowe członki.
— Wydaje mi się, że nie dosłyszałem pańskiego nazwiska — powiedziałem do mężczyzny.
Spojrzał na mnie dziwnie, jakbym właśnie go spytał o rozmiar buta.
— Fischetti.
W przejściu ominęliśmy drugi automat, bardzo podobny do pierwszego, tylko ten miał na niektórych kończynach wyraźne czerwone plamy. Potem szliśmy brzegiem ozdobnych stawków, gdzie tłuste złote i srebrne karpie pracowały gębami przy powierzchni. Próbowałem ocenić nasze położenie. Wylądowaliśmy blisko rozpadliny i cały czas posuwaliśmy się w jej kierunku, ale na początku wydawała się ona o wiele bliższa.
W końcu przejście rozszerzyło się w ogromną, przykrytą kopułą salę, mogącą pomieścić chyba setkę stolików. Lokal był zapełniony niemal całkowicie. Zobaczyłem nawet kilka palankinów zaparkowanych wokół stołu pięknie nakrytego do obiadu, ale nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób będą one jadły. Schodkami zeszliśmy na szklaną podłogę sali, a potem zaprowadzono nas do wolnego stolika przy krawędzi pomieszczenia, przy jednym z olbrzymich okien osadzonych w ciemnoniebieskiej kopule komnaty. Zadziwiająco złożony żyrandol zwisał z najwyższego punktu kopuły.
— Tak jak mówiłam, najlepszy widok w Chasm City — oznajmiła Sybilline.
Teraz widziałem, gdzie jesteśmy. Restauracja mieściła się na końcu łodygi wyrastającej ze ściany rozpadliny, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów od jej szczytu. Łodyga musiała mieć jakiś kilometr długości i wydawała się tak cienka i krucha jak wyrób z dmuchanego szkła. Na krańcu rozpadliny podtrzymywała ją klamra z koronkowego kryształu; w efekcie cała reszta łodygi wyglądała jeszcze bardziej niebezpiecznie.
Sybilline podała mi jadłospis.
— Wybierz, co chcesz, Tanner, albo, jeśli nie znasz naszej kuchni, wybiorę za ciebie. Nie pozwolę ci stąd wyjść bez dobrego posiłku.
Spojrzałem na ceny, zastanawiając się, czy moje oko nie dodaje do każdej liczby zera albo nawet dwóch.
— Nie mogę za to zapłacić.
— Nikt cię o to nie prosi. Ten posiłek jesteśmy ci wszyscy winni.
Wybrałem coś dla siebie, skonsultowałem się z Sybilline, a potem rozsiadłem wygodnie i czekałem na jedzenie. Czułem się niezręcznie — ale przecież byłem głodny, a pozostając z tymi ludźmi, mogłem się dowiedzieć mnóstwa rzeczy o życiu Baldachimu. Na szczęście nie wymagano ode mnie towarzyskiej konwersacji. Sybilline i Fischetti mówili o innych ludziach, rozpoznawali kogoś na sali i dyskretnie wskazywali na niego. Od czasu do czasu do rozmowy wtrącał się Waverly, dorzucając jakiś komentarz, ale nigdy nie zasięgano mojej opinii. Okazjonalne rzucano mi jakąś uprzejmą uwagę.
Spojrzałem po sali, oceniając klientelę. Nawet ludzie o zmodyfikowanych ciałach i twarzach wyglądali pięknie, jak charyzmatyczni aktorzy, których przebrano za zwierzęta. Czasami ingerencja polegała tylko na zmianie koloru skóry, ale nieraz tyczyła całej fizjologii — ludzie chcieli osiągnąć ideał jakiegoś szczupłego zwierzęcia. Zobaczyłem mężczyznę z wymyślnie pasiastymi kolcami rozchodzącymi się promieniście z czoła; siedział obok kobiety, której powiększone oczy od czasu do czasu skrywały żarzące się powieki, na których widniał wzór podobny do muszych skrzydeł. Był tam też zupełnie normalnie wyglądający mężczyzna, a jego otwarte usta odsłaniały czarny, rozwidlony język. Wystawiał go przy każdej okazji, jakby smakując powietrze. Zauważyłem również szczupłą, prawie nagą kobietę, w czarno-białe pasy. Przez moment nasze spojrzenia się spotkały i jestem przekonany, że patrzyłaby mi w oczy dłuższą chwilę, gdybym nie odwrócił wzroku.
Ale odwróciłem i spojrzałem w dół, w parującą rozpadlinę pod nami. Zawrót głowy powoli ustępował. Choć panowała noc, zalewało nas widmowe odbite żarzenie się miasta. Oddaliliśmy się kilometr od ściany, ale rozpadlina miała co najmniej piętnaście, dwadzieścia kilometrów szerokości, więc drugi jej brzeg wydawał się równie oddalony, jak z lądowiska. Ściany wznosiły się przeważnie pionowo, jednak od czasu do czasu w miejscu, gdzie skała odpadła, pojawiły się wąskie, naturalne skalne półki. Miejscami w półki te wbudowano konstrukcje, połączone z wyższymi poziomami rurami dźwigów lub zamkniętymi przejściami. Nie widziałem dna rozpadliny: ściany wznosiły się ze spokojnego białego obłoku, który całkowicie zasłaniał niższe partie otchłani. W dół, we mgle, ciągnęły się rury, sięgając do maszynerii przetwarzania atmosfery. Wiedziałem, że są tam ukryte maszyny, które dostarczały Chasm City energii, powietrza i wody i były dostatecznie odporne, by nadal funkcjonować po ataku zarazy.
Zobaczyłem latające nisko w głębinach błyszczące przedmioty, drobne jasne barwne trójkąciki.
— Szybowce — wyjaśniła Sybilline, śledząc mój wzrok. — To stary sport. Kiedyś go uprawiałam, ale blisko ścian prądy termiczne szaleją. A ten sprzęt do oddychania, który musisz mieć na sobie… — Pokręciła głową. — Choć najgorsza jest mgła. Kiedy lecisz tuż nad jej poziomem, podnieca cię szybkość, ale gdy opadniesz we mgłę, natychmiast tracisz wszelkie poczucie kierunku. Jeśli masz szczęście, wzbijesz się w górę i zanim walniesz w ścianę, dostajesz się w czyste powietrze. Jeśli go nie masz, myślisz, że dół to góra, i wpadasz w coraz wyższe ciśnienie, aż ugotujesz się żywcem. Albo dodasz trochę interesującej kolorystyki do ścian rozpadliny.
— Radar nie działa we mgle?
— Działa, ale psułby zabawę, nie sądzisz?
Pojawiły się potrawy. Jadłem ostrożnie, nie chcąc zrobić z siebie widowiska. Smakowało nieźle. Sybilline poinformowała mnie, że najlepszą żywność nadal hoduje się na orbicie i przesyła na dół behemotem. To wyjaśniało dodatkowe zera po niemal każdym artykule.
— Zobacz — powiedział Waverly, gdy jedliśmy ostatnie danie. — To Voronoff, prawda?
Dyskretnie wskazywał na drugi koniec pomieszczenia, gdzie od jednego ze stołów właśnie wstał jakiś mężczyzna.
— Tak — stwierdził Fischetti z uśmiechem osoby składającej sobie gratulacje. — Wiedziałem, że tu gdzieś będzie.
Spojrzałem na człowieka, o którym mówili. Był prawdopodobnie najmniej ostentacyjną postacią na sali: mały, nieskazitelnie ubrany, ze starannie ułożonymi w loki czarnymi włosami i przyjemną twarzą artysty — mima.
— Kto to jest? — zapytałem. — Słyszałem o nim, ale nie pamiętam gdzie.
— Voronoff to znakomitość — wyjaśniła Sybilline. Znowu dotknęła mej ręki, powierzając mi następną informację. — Dla niektórych z nas jest bohaterem. To jeden z najstarszych pośmiertników. Robił wszystko. Opanował każdą grę.
— To jakiś rodzaj gracza?
— Więcej — wyjaśnił Waverly. — Bierze udział w każdej ekstremalnej sytuacji, jaką możesz sobie wyobrazić. On ustala zasady. Reszta nas po prostu za nim idzie.
— Słyszałem, że na dziś coś zaplanował — odezwał się Fischetti. Sybilline klasnęła w dłonie.
— Skok we mgłę?
— Myślę, że mamy trochę szczęścia. Po cóż jeszcze miałby przychodzić tu na posiłek? Widok na pewno nudzi go już do mdłości.
Voronoff szedł od swego stolika wraz z mężczyzną i kobietą, którzy towarzyszyli mu przy jedzeniu. Teraz skupiali na sobie uwagę całej sali. Wszyscy czuli, że za chwilę coś się wydarzy. Nawet palankiny odwróciły się ku nim.
Trójka wyszła z sali, ale atmosfera wyczekiwania pozostała. Po kilku minutach zrozumiałem dlaczego: Voronoff i jego towarzysze pojawili się na zewnątrz restauracji na pierścieniokształtnym balkonie, okrążającym jej kopułę. Mieli na sobie ubrania ochronne i maski, niemal całkowicie skrywające twarze.
— Chcą latać szybowcami? — spytałem.
— Nie — odparła Sybilline. — Dla Voronoffa to już zamierzchła przeszłość. Skok we mgłę to coś znacznie, znacznie bardziej niebezpiecznego.
Teraz zapinali wokół talii świecące uprzęże. Wyciągnąłem szyję, by lepiej widzieć. Każdą z uprzęży przymocowano do zwiniętej liny, której drugi koniec został zaczepiony o bok kopuły. Obecnie już połowa gości tłoczyła się z tej strony restauracji, by mieć lepszy widok.
— Widzi pan ten zwój? — spytała Sybilline. — Każdy skoczek musi obliczyć długość i elastyczność swej liny. Potem muszą obrać czas skoku w oparciu o znajomość prądów wstępujących w rozpadlinie. Widzi pan, jak obserwują zachowanie się szybowców, tam w dole?
I właśnie w tej chwili kobieta skoczyła z krawędzi — musiała uznać, że chwila na skok jest właściwa.
Przez podłogę obserwowałem jej opadanie. Zmniejszała się do drobnej ludzkiej cętki, zmierzała ku mgle. Lina, którą ciągnęła za sobą, była cienka, niemal niewidoczna.
— O co w tym chodzi? — spytałem.
— Uważa się to za bardzo podniecające — wtrącił Fischetti. — Ale prawdziwa sztuczka polega na tym, by spaść dostatecznie nisko, by wejść w mgłę. Kompletnie zniknąć z widoku. Jednak nikt nie chce opaść zbyt nisko. A nawet jeśli dobrze obliczysz właściwą długość liny, prądy termiczne i tak mogą cię zgnieść.
— Przeliczyła się — powiedziała Sybilline. — Och, głupia dziewczyna. Zasysa ją w stronę tamtego skalnego występu.
Widziałem, jak jarząca się kropka spadającej kobiety taranuje ścianę rozpadliny. W restauracji zapadła cisza, jakby zdarzyło się coś niesamowitego. Spodziewałem się, że ciszę przerwą okrzyki przerażenia i żalu. Zamiast tego nastąpiła grzeczna runda oklasków i nieco przytłumionych odgłosów współczucia.
— Mogłam jej powiedzieć, że tak właśnie się stanie — oznajmiła Sybilline.
— Kim była? — spytał Fischetti.
— Nie wiem, Oliwia taka czy siaka. — Sybilline znowu wzięła menu i zaczęła przeglądać desery.
— Ostrożnie, przegapisz następnego. Myślę, że to będzie Voronoff… tak! — Fischetti walnął w stół, kiedy jego bohater dał krok z balkonu i wdzięcznie opadł ku mgle. — Ale był spokojny. To dopiero klasa.
Voronoff opadał jak świetny pływak, z liną prostą i doskonale ułożoną, jakby nurkował w próżni. Wszystko zależało od doboru właściwej chwili, widziałem to teraz: skoczek poczekał dokładnie na moment, gdy prądy termiczne zachowają się tak, jak oczekiwał, raczej mu pomagając niż przeszkadzając. Gdy spadał niżej, wyglądało na to, że prądy pomocnie go trącały, odpychając od ścian rozpadliny. Ekran pośrodku sali przekazywał widok Voronoffa z boku, prawdopodobnie ujęcie z latającej kamery, która goniła za nim w dół rozpadliny. Inni goście śledzili tor skoczka przez lornetki teatralne, teleskopowe monokle i za pomocą eleganckich lornionów.
— O co w tym wszystkich chodzi? — zapytałem.
— Ryzyko — odpowiedziała Sybilline. — I podniecenie, że robi się coś nowego i niebezpiecznego. Zaraza dała nam z pewnością okazję, by się sprawdzić, spojrzeć śmierci w oczy. Biologiczna nieśmiertelność nie na wiele się przyda przy uderzeniu w skalną ścianę z prędkością dwustu kilometrów na godzinę.
— Ale dlaczego oni to robią? Czy potencjalna nieśmiertelność nie przydaje tylko wartości waszemu życiu?
— Owszem, ale nie oznacza to, że nadal nie trzeba nam od czasu do czasu przypominać o śmierci. Jaki ma sens pobicie starego wroga, jeśli odmawia się sobie podniety wspomnienia, jak ten wróg wyglądał? Jeśli nie pamiętasz, co właściwie pokonałeś, zwycięstwo traci znaczenie.
— To jeszcze jeden powód, by dobrać właściwą chwilę. Voronoff dotarł na koniec swej drogi. Obecnie ledwie go widziałem.
— Teraz zwiększa napięcie liny — zauważył Fischetti. — Zaczyna zwalniać. Widzicie, jak znakomicie wymierzył czas?
Lina napięła się niemal do ostatecznych granic i teraz zaczęła hamować upadek Voronoffa. Ale dobór czasu był bardzo dobry; tego oczekiwali admiratorzy Voronoffa. Zniknął na dwie czy trzy sekundy, zanurzając się w bieli, a potem lina zaczęła się kurczyć, wciągając go z powrotem na górę, ku nam.
— Jak w podręczniku — stwierdziła Sybilline. Wybuchnął aplauz, dziki i entuzjastyczny, ludzie zaczęli uderzać sztućcami.
— Teraz, kiedy już opanował skakanie w mgłę, znudzi się i spróbuje czegoś jeszcze bardziej szalonego — powiedział Waverly. — Zapamiętajcie moje słowa.
— Startuje następny — zauważyła Sybilline, kiedy ostatni skoczek dał krok poza balkon. — Dobór czasu wygląda na dobry, w każdym razie lepszy niż tej kobiety. Mógłby okazać trochę przyzwoitości i poczekać, aż wróci Voronoff, prawda?
— W jaki sposób wróci? — zapytałem.
— Wciągnie się na górę. W uprzęży ma wciągarkę z silnikiem.
Patrzyłem, jak ostatni skoczek nurkuje w głębiny. Na moje niewyćwiczone oko skok wyglądał przynajmniej tak dobrze jak skok Voronoffa — prądy nie kierowały mężczyzny na boki, a gdy opadał, przypominał tancerza baletu. Tłum uspokoił się już i z uwagą obserwował spadanie.
— Cóż, to nie amator — stwierdził Fischetti.
— On po prostu ściągnął dobór czasu Voronoffa — oznajmiła Sybilline. — Patrzyłam, jak prądy działają na szybowce.
— Nie możesz go za to winić. Za oryginalność nie dostaje się punktów.
Nadal opadał, zielona jarząca się kropka mknęła ku mgle.
— Poczekaj — powiedział Waverly, wskazując nierozwiniętą linę na balkonie. — W tej chwili lina powinna się mu już skończyć, prawda?
— Lina Voronoffa skończyła się właśnie w tym momencie — potwierdziła Sybilline.
— Głupi dureń, przygotował za długą — powiedział Fischetti. Pociągnął łyk wina z kieliszka i ze wznowionym zainteresowaniem obserwował głębiny. — Teraz doszła do końca, ale za późno, za późno.
Miał rację. Gdy żarząca się zielona kropka opadła na poziom mgły, spadała z niemal tym samym przyśpieszeniem, co dotąd. Ekran pokazał ostami obraz boczny człowieka znikającego w bieli, a potem tylko naciągniętą nić jego liny. Mijały sekundy: najpierw dwie czy trzy — tyle czekaliśmy na wynurzenie Voronoffa — potem dziesięć… dwadzieścia. Po trzydziestu sekundach ludzie zaczęli robić się lekko nerwowi. Najwidoczniej już wcześniej widzieli takie rzeczy i wiedzieli, czego mogą się spodziewać.
Zanim mężczyzna się wynurzył, minęła prawie minuta.
Powiedziano mi już, co dzieje się z pilotami szybowców, którzy schodzą zbyt głęboko, ale nie wyobrażałem sobie, że może to wyglądać aż tak źle. Mężczyzna wszedł we mgłę bardzo daleko. Skafander nie poradził sobie z ciśnieniem i temperaturą. Skoczek umarł — ugotował się żywcem w ciągu kilku sekund. Kamera zatrzymała się chwilę nad jego ciałem, z lubością pokazując ohydę tego, co się stało. Odrażające — odwróciłem się od obrazu. Widziałem trochę paskudnych rzeczy w czasie służby w wojsku, ale nigdy siedząc przy stole i trawiąc obfity, luksusowy posiłek.
Sybilline wzruszyła ramionami.
— Cóż, powinien zastosować krótszą linę.
Potem wróciliśmy łodygą na lądowisko, gdzie ciągle czekała linówka Sybilline.
— Tanner, dokąd pana podrzucić? — zapytała.
Muszę przyznać, że ich towarzystwo niezbyt mnie bawiło, choć byłem wdzięczny za wycieczkę na łodygę, ich chłodna reakcja na śmierć mgielnych skoczków spowodowała, że zastanawiałem się, czy nie czułbym się przypadkiem lepiej ze świniami o których wspominali.
Nie mogłem jednak odrzucić takiej propozycji.
— Zakładam, że kiedyś wrócicie do Baldachimu? Kobieta wyglądała na zadowoloną.
— Jeśli chce pan jechać z nami, nie ma z tym absolutnie żadnego problemu. Nawet bardzo proszę, by pan jechał.
— Nie czujcie się do niczego zobowiązani. Już okazaliście mi dostateczną hojność. Ale jeśli nie sprawia wam to kłopotu…
— Żadnego. Niech pan wsiada.
Pojazd otworzył się przede mną. Fischetti wszedł do przedziału kierowcy, reszta nas na tył wagonika. Wznieśliśmy się. Znajomy ruch linówki odbierałem teraz jako naprawdę wygodny. Ziemia szybko opadła w dół; osiągnęliśmy szczeliny w kopule i wpadliśmy w na wpół regularny rytm, gdy wagonik dotarł już do jednej z głównych kablowych prowadnic.
I właśnie wtedy zacząłem myśleć, że powinienem był spróbować szczęścia ze świniami.
— Tanner, jak smakował panu posiłek? — zapytała Sybilline.
— Jak zapowiadaliście, widok był wspaniały.
— To dobrze. Potrzebował pan energii. Albo przynajmniej będzie jej pan potrzebował. — Zręcznie sięgnęła do skrytki w tapicerce wozu i wyciągnęła nieprzyjemny pistolecik.
— Żeby jasno postawić sprawę: to jest pistolet i właśnie wycelowałem z niego w pana.
— Piątka za zmysł obserwacji. — Spojrzałem na pistolet — jadeitowy z inkrustacją w czerwone demony. Miał małą, ciemną paszczękę, a kobieta trzymała go stabilnie.
— Sprawa polega na tym — ciągnęła Sybilline — że nie powinien pan myśleć o robieniu czegoś niestosownego.
— Jeśli chcieliście mnie zabić, mogliście to już uczynić dziesiątki razy.
— Owszem. Ale w pańskim rozumowaniu jest wada. Rzeczywiście chcemy pana zabić. Ale nie w stary sposób.
Kiedy wyciągnęła pistolet, powinienem natychmiast się prze straszyć, ale miałem kilka sekund opóźnienia — mój mózg przyswajał sobie sytuację i uznał, że jest zła.
— Co chcecie mi zrobić?
Sybilline skinęła głową Waverly'emu.
— Czy możesz to wykonać tutaj?
— Mam narzędzia, ale wolałbym to robić, gdy będziemy z powrotem w sterowcu. Możesz do tej pory szachować go bronią, prawda?
Znowu spytałem, co chcą ze mną zrobić, ale nikt nie wydawał się zainteresowany tym, co mam do powiedzenia. Wdepnąłem w wielkie kłopoty, to było jasne. Twierdzenie Waverly'ego, że mnie postrzelił, by ochronić przed świniami, nie brzmiało przekonująco, ale kimże byłem, żeby się spierać? Powtarzałem sobie, że jeśliby chcieli mnie zabić…
Doskonała linia postępowania. Ale, jak powiedziała Sybilline, moje rozumowanie miało pewne wady…
Wkrótce wagonik dotarł do uwięzionego sterowca. Kiedy linówka wahnęła się ku niemu, miałem wspaniały widok na sterowiec, zawieszony niebezpiecznie wysoko nad miastem. Nigdzie w pobliżu nie jaśniały światła Baldachimu, żadnych mieszkań w gałęziach podpierających pojazd. Przyjemna dyskrecja, jak mówili.
Wylądowaliśmy. Waverly również wyjął pistolet, a kiedy wysiedliśmy, Fischetti celował we mnie z trzeciego. Pozostawał mi jedynie skok przez krawędź.
Ale nie byłem tak zdesperowany. Jeszcze nie.
W gondoli doprowadzono mnie do fotela, na którym obudziłem się przed kilkoma godzinami. Tym razem Waverly nie omieszkał przywiązać mnie do siedzenia.
— Cóż, kontynuuj — poleciła Sybilline. Stała z wysuniętym biodrem, trzymając w dłoni pistolet niczym szykowną fifkę. — To nie chirurgia mózgowa, wiesz przecież.
Zaśmiała się.
Przez kilka minut Waverly chodził wokół mojego fotela i dziwacznie pochrząkiwał, jakby z niesmakiem. Od czasu do czasu dotykał mojej czaszki i badał ją delikatnymi palcami. Potem, chyba usatysfakcjonowany, wyjął gdzieś zza mnie jakiś aparat. Medyczny.
— Co chcecie zrobić? — spytałem, pragnąc wydostać z nich jakieś informacje. — Niewiele osiągniecie torturami, jeśli właśnie zamierzacie mnie torturować.
— Podejrzewa pan, że chcę go torturować? — Waverly miał te raz w ręce jedno z urządzeń medycznych, skomplikowany, podobny do sondy przedmiot, wykonany z chromu i zaopatrzony w migające światełka. — To by mnie zabawiło, przyznaję, jestem kolosalnym sadystą. Ale oprócz uzyskania własnej satysfakcji nie widzę celu. Wytrałowaliśmy pańskie wspomnienia, więc wiemy wszystko, co by pan nam powiedział zagrożony bólem.
— Blefujecie.
— Nie, nie blefujemy. Czy musieliśmy pytać pana, jak się pan nazywa? Nie, nie musieliśmy. Ale wiedzieliśmy, że nazywa się pan Tanner Mirabel, prawda?
— Wobec tego wiecie, że mówię prawdę. Nie mam wam nic do zaoferowania.
Pochylił się nade mną niżej, jego soczewki pstrykały i brzęczały, jakby pochłaniały dane optyczne w jakichś nieodgadnionych zakresach widma.
— Nie wiemy naprawdę, co powinniśmy wiedzieć, panie Mirabel. Założywszy, że to pańskie prawdziwe nazwisko. Widzi pan, to wszystko tam wewnątrz jest bardzo mgliste. Pomieszane ślady pamięci — całe łany pańskiej pamięci, do której po prostu nie mamy dostępu. Nie skłania to nas do ufania panu, rozumie pan to chyba. Chcę powiedzieć, zgadza się pan, że to rozsądna reakcja, prawda?
— Dopiero co mnie ożywiono.
— Ach, tak… i Lodowi Żebracy zwykle robią takie cudowne rzeczy, prawda? Ale w pańskim przypadku nawet ich sztuka nie zdołała odtworzyć całości.
— Pracujecie dla Reivicha?
— Bardzo wątpię. Nigdy o nim nie słyszałem. — Spojrzał na Sybilline, jakby poszukując jej opinii na ten temat. Starała się ukryć jak najlepiej swoją reakcję, ale zauważyłem u niej chwilowe rozszerzenie oczu, jakby chciała powiedzieć, że również nie słyszała o Reivichu.
Wyglądało to szczerze.
— W porządku — oznajmił Waverly. — Sądzę, że mogę to zrobić pięknie i czysto. W głowie nie ma żadnych innych implantów, które by zawadzały. To pomoże.
— No, zrób to — ponagliła Sybilline. — Nie mamy do dyspozycji całej nocy.
Przyłożył mi do czaszki urządzenie chirurgiczne. Poczułem zimny ucisk na skórze. Usłyszałem pstryknięcie, gdy pociągnął za spust…