DWADZIEŚCIA

Późnym rankiem, kiedy inni zwijali obóz, pięciu z nas wróciło na piechotę do miejsca, gdzie ze szlaku zobaczyliśmy drzewo hamadriadowe. Stamtąd musieliśmy się niewygodnie, lecz niedługo przedzierać przez poszycie, aż dotarliśmy do rozdętego przy podstawie pnia. Prowadziłem, usuwając większość roślin kosą o nici monomolekularnej.

— Jest większe, niż wydawało się ze szlaku — powiedział Cahuella. Tego ranka miał rumieńce i zachowywał się jowialnie, gdyż swe wieczorne polowanie zakończył sukcesem. Wywnioskowaliśmy to, widząc zawieszone na skraju polany zwierzęce kadłuby. — Ile według ciebie ma lat?

— Z pewnością jest sprzed lądowania — odparł Dieterling. — Może czterysta. Musielibyśmy je ściąć, by się przekonać. — Zaczął obchodzić drzewo dookoła, lekko opukując korę kostkami palców.

Gitta i Rodriguez byli z nami. Patrzyli w górę, na szczyt drzewa; wyciągali szyje i mrużyli oczy przed promieniami słonecznymi, które sączyły się przez dżunglowy baldachim.

— Nie podoba mi się to — oświadczyła Gitta. — A jeśli… Dieterling wynurzył się spoza zasięgu słuchu, niemniej jednak odpowiedział na pytanie:

— Szanse, że pojawi się tu drugi wąż, są minimalne. Zwłaszcza że to drzewo stapiało się chyba dość niedawno.

— Jesteś pewien? — spytał Cahuella.

— Sam sprawdź.

Dieterling był teraz niemal dokładnie z drugiej strony drzewa. Przeciskaliśmy się przez poszycie, aż go dogoniliśmy.

Drzewa hamadriadowe w owych bajkowych czasach przed wojną stanowiły zagadkę dla pierwszych badaczy. Pośpiesznie przemknęli przez tę część Półwyspu, chłonęli dziwa nowego świata, szukając cudów, wiedząc, że w przyszłości wszystko zostanie bardziej szczegółowo przestudiowane. Przypominali dzieci, które rozrywają opakowanie prezentu i ledwo rzuciwszy okiem na zawartość paczki, gorączkowo odwijają następny podarunek. Rzeczy do oglądania było po prostu za wiele.

Gdyby cechowała ich metodyczność, z pewnością uznaliby drzewa za warte natychmiastowych dokładniejszych badań, a nie po prostu dołączyli je do rosnącej listy planetarnych anomalii. Wystarczyłoby poobserwować kilka drzew przez kilka lat i ich sekret wyszedłby na jaw. Ale postąpili inaczej i kiedy odkryto właściwą naturę tych drzew, od wielu dziesięcioleci trwała już wojna.

Stanowiły rzadkość, ale występowały na wielkim obszarze Półwyspu. Ta właśnie rzadkość sprawiła, że zainteresowano się nimi wcześniej, gdyż różnica między nimi a innymi gatunkami leśnej flory rzucała się w oczy. Każde dorastało do wysokości górnego leśnego piętra — czterdzieści do pięćdziesięciu metrów ponad poszycie, zależnie od otaczającej roślinności. Każde miało kształt spiralnego lichtarza, rozszerzającego się ku podstawie. Przy wierzchołku drzewa rozrastały się w szeroką, spłaszczoną strukturę podobną do ciemnozielonego grzyba o średnicy dziesiątków metrów. To właśnie parasole tak rzuciły się w oczy pierwszym badaczom, przelatującym nad dżunglą w jednym z promów „Santiago”.

Od czasu do czasu uczeni lądowali na polanach i wyprawiali się do drzew. Biolodzy usilnie próbowali wyjaśnić, skąd taki kształt drzew czy dziwne zróżnicowanie typów komórek na obwodzie drzewa i wzdłuż promienistych linii biegnących przez pień. Było jasne, że drewno w sercach drzew jest martwe, a materia żywa istniała we względnie cienkiej warstwie zewnętrznej.

Analogia ze spiralnym lichtarzem była w pewnym zakresie pomocna, jednak lepszym porównaniem byłaby niezwykle wysoka i cienka wieża ze zjeżdżalnią, podobna do podniszczonej starej zjeżdżalni, którą zapamiętałem z porzuconego wesołego miasteczka w Nueva Iquique. Każdego lata pastelowoniebieska farba na wieży złuszczała się coraz bardziej. Zasadniczy kształt drzewa stanowił zwężający się, cylindryczny pień, ale wokół niego owijała się aż do samego wierzchołka struktura z wielu oddzielnych, nie stykających się spirali. Spirali gładkich, pokrytych brązowo-zielonymi figurami geometrycznymi, migoczącymi niczym kuty metal. W lukach między spiralami było widać sam pień drzewa, często pojawiały się oznaki podobnej struktury, która została wcześniej starta lub wchłonięta przez drzewo. Być może jeszcze głębiej istniały podobne poziomy struktury, choć tylko wprawne oko wykwalifikowanego botanika mogło odczytać takie subtelności budowy rośliny.

Dieterling zidentyfikował większą spiralę wokół naszego drzewa. Przy podstawie, tam gdzie się wydawało, że spirala zanurzy się w ziemi jak korzeń, kończyła się otworem.

Dieterling wskazał mi ten otwór.

— Jest pusty, prawie aż do szczytu, brachu.

— To znaczy? — spytał Rodriguez. Wiedział, jak obchodzić się z młodocianym osobnikiem, ale nie znał się na biologicznym cyklu hamadriad.

— Znaczy, że już się wykluły — wyjaśnił Cahuella. — Młode tego stworzenia właśnie opuściły dom.

— One wygryzają sobie drogę z wnętrza matki — wyjaśniłem. — W dalszym ciągu nie mamy pojęcia, czy istnieją odrębne płci hamadriad, więc możliwe, że wyjadają sobie drogę z ojca — albo ani z tego, ani z tego. Kiedy wojna się skończy, badanie biologii hamadriad będzie stanowiło napęd tysięcy karier naukowych.

— Jak są duże? — spytała Gitta.

— Jak już uwięziony przez nas osobnik — odpowiedziałem, kopiąc jamę przy podstawie spirali. Może trochę mniejsze. Ale z całą pewnością przy spotkaniu lepiej mieć sporą siłę ognia.

— Myślałam, że poruszają się zbyt wolno, by nam zagrozić.

— Tak jest z niemal dorosłymi — wtrącił Dieterling. — Ale nawet je często trudno prześcignąć, zwłaszcza w takich zaroślach.

— Czy chciałaby nas zjeść, to znaczy czy ona by nas rozpoznała jako coś jadalnego?

— Chyba nie — odrzekł Dieterling. — Co niekoniecznie byłoby wielkim pocieszeniem, gdyby przez ciebie przepełzła.

— Uspokój się — powiedział Cahuella, obejmując Gittę ramieniem. — Są jak każde dzikie zwierzę, niebezpieczne jedynie wtedy, kiedy nie wiesz, co wyprawiasz. A my przecież wiemy, prawda?

Coś trzasnęło w zaroślach za nami. Zaskoczeni, obróciliśmy się wszyscy, na wpół oczekując widoku bezokiej głowy niemal dorosłej, kierującej się na nas jak powolny pociąg towarowy, miażdżącej dżunglę, która przeszkadzała w jej nieubłaganym ruchu naprzód równie skutecznie jak mgła.

Zamiast tego zobaczyliśmy doktora Vicunę.

Kiedy opuszczaliśmy obóz, doktor chciał iść z nami i zastanawiałem się, co skłoniło go do zmiany zdania. Nie twierdzę, że cieszyło mnie towarzystwa gula.

— O co chodzi, doktorze?

— Znudziłem się, Cahuella. — Doktor przestępował przez resztki skoszonych przeze mnie zarośli. Jego ubranie, jak zwykle, było nieskazitelnie czyste, choć nasze po marszu w dżungli miało wiele rozcięć i plam. Miał na sobie ciemnobrązową polową kurtkę do kolan, rozpiętą z przodu. Na szyi dyndały mu szykowne gogle wzmacniające obraz. Loczki na głowie nadawały doktorkowi nikczemny wygląd niedożywionego cherubina. — Ach, więc to jest właśnie to drzewo!

Zszedłem mu z drogi. Ręce pociły mi się na uchwycie kosy. Wyobrażałem sobie, co stałoby się z gulem, gdybym rozciągnął łuk tnący i śmignął kosą przez niego. Ból, jaki by wówczas odczuł, to nic w porównaniu ze skumulowanym bólem zadanym przez gula przez lata jego kariery zawodowej.

— Niezła sztuka — powiedział Cahuella.

— Ostatnie stopienie prawdopodobnie odbyło się zaledwie kilka tygodni temu — powiedział Dieterling, czując się w towarzystwie gula równie swobodnie, jak jego szef. — Popatrz na gradient typu komórek w tym miejscu.

Doktor niedbale podszedł, by zobaczyć, o czym mówi Dieterling.

Wyjął z kieszeni swej myśliwskiej bluzy cienkie szare urządzenie, produkcji wyraźnie ultraskiej. Miało rozmiar zamkniętej biblii, ekran i kilka zagadkowo oznaczonych kontrolek. Dieterling przystawił bok urządzenia do spirali i nacisnął jeden z guzików. Ogromnie powiększone komórki pojawiły się na ekranie w odcieniach bladego błękitu. Tworzyły zamglone, cylindryczne kształty, bezładnie upakowane jak worki z ciałami w kostnicy.

— To głównie komórki nabłonkowe — powiedział Dieterling, rysując palcem po obrazie. — Zwróćcie uwagę na miękką, tłuszczową strukturę błon komórkowych. To bardzo charakterystyczne.

— Charakterystyczne dla czego? — spytała Gitta.

— Dla zwierząt. Jeśliby wziąć próbkę wyściółki twojej wątroby, nie różniłaby się zbytnio od tego.

Przesunął urządzenie do innej części spirali, trochę bliżej pnia.

— A teraz spójrz. Zupełnie inne komórki, ułożone znacznie bardziej regularnie, ich geometryczne granice połączone razem usztywniają konstrukcję. Widzicie, jak błona komórkowa została otoczona dodatkową warstwą? To głównie celuloza. — Dotknął innego guzika i komórki stały się szklane, wypełnione widmowymi kształtami. — Widzicie te strączkowe organelle? Rodzące się chloroplasty. A te labiryntowate struktury to endoplazmatyczny glej. Wszystkie te elementy charakteryzują komórkę roślinną.

Gitta postukała korę, w miejscu gdzie Dieterling wykonał pierwsze skanowanie.

— Więc drzewo w tym miejscu bardziej przypomina zwierzę, a w tym bardziej roślinę?

— To oczywiście gradient morfologiczny. Komórki w pniu są czysto roślinne — cylinder ksylemu wokół rdzenia starorośli. Kiedy wąż po raz pierwszy przyczepia się do drzewa i owija wokół niego, jest nadal zwierzęciem. Ale w miejscach, gdzie wąż dotyka drzewa, jego komórki zaczynają się zmieniać. Nie wiemy, co to powoduje — czy impuls włączający pochodzi z własnego układu limfatycznego węża, czy też samo drzewo wysyła sygnał chemiczny, by zacząć stapianie. — Dieterling wskazał miejsce, gdzie spirala łączyła się bez szwu z pniem. — Ten proces komórkowej unifikacji zabrał kilka dni. Kiedy się skończył, wąż został nierozdzielnie przyczepiony do drzewa — w istocie stał się jego częścią. Ale większość węża w tym momencie nadal była zwierzęciem.

— Co się dzieje z jego mózgiem? — spytała Gitta.

— Już go nie potrzebuje. Szczerze mówiąc, nie potrzebuje niczego, co nazwalibyśmy, bez omówień, systemem nerwowym.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dieterling uśmiechnął się.

— Mózg matki to pierwsza rzecz, którą młode zjadają.

— Zjadają swoją matkę? — spytała Gitta ze strachem i odrazą.

— Węże łączą się ze swymi drzewnymi gospodarzami i same stają się roślinami. Dochodzi do tego dopiero wtedy, gdy węże są w swojej fazie niemal dorosłej, i dość duże, by okręcić się wokół drzewa na całej wysokości od gruntu do korony. W tym czasie młode hamadriady rozwijają się w czymś, co uchodzi za macicę stworzenia.

Drzewo-gospodarz prawie na pewno widziało już kilka stopień. Może oryginalne, prawdziwe drzewo, zgniło już bardzo dawno temu, a to, co pozostało, to tylko schwytane spirale martwych hamadriad. Jednak możliwe, że ostatni wąż, który przywarł do drzewa, w ścisłym sensie żyje nadal i szeroko rozpostarłszy swój fotosyntetyczny kaptur z wierzchołka drzewa, pije światło słoneczne. Nikt nie wie, jak długo węże mogą żyć w swej końcowej bezmózgiej fazie roślinnej. Wiadomo tylko, że wcześniej czy później przybędzie tu następny niemal dorosły i zgłosi roszczenia do drzewa. Wpełznie na nie, przepchnie swą głowę przez kaptur poprzednika, a potem rozpostrze swój kaptur ponad starym. Bez słonecznego światła, ocieniony kaptur szybko uschnie. Nowo przybyły stopi się z drzewem i w zasadzie przekształci w roślinę. Odrobina tkanki zwierzęcej, jaka mu jeszcze pozostanie, będzie służyła jedynie do dostarczenia żywności młodym, urodzonym w ciągu kilku miesięcy od stopienia. Jakiś chemiczny wyłącznik zmusi je, by wyjadły sobie drogę z macicy, po drodze trawiąc matkę. Kiedy zjedzą już jej mózg, będą przegryzały sobie szlak w jej spiralnym ciele, aż wynurzą się na poziomie gruntu jako w pełni uformowane, drapieżne, młode hamadriady.

— Myślisz, że to obrzydliwe? — wtrącił Cahuella, bezbłędnie czytając myśli Gitty. — Przecież wśród ziemskich zwierząt zdarzają się cykle życiowe, które są równie, jeśli nie bardziej, nieprzyjemne. Australijska pajęczyca społeczna zamienia się w papkę, kiedy dojrzewają jej pajączki. Musisz przyznać, że ma to w sobie coś z darwinowskiej czystości. Ewolucja nie dba zbytnio o to, co dzieje się ze stworzeniami, kiedy już przekazały swoje dziedzictwo genetyczne. Normalnie osobniki dorosłe muszą tkwić w okolicy dostatecznie długo, by wychowywać młode i strzec je przed drapieżnikami, ale hamadriady nie są ograniczone tymi czynnikami. Nawet młode są nieprzyjemniej-sze od innych lokalnych zwierząt, co oznacza, że nie ma nic, przed czym należałoby je chronić. I nie potrzebują niczego się uczyć, bo wszystko już mają wbudowane. Prawie nie ma presji selekcyjnej, która naciskałaby, żeby dorosłe osobniki nie umierały w momencie, gdy coś urodziły. Napaść się własną matką to dla młodych doskonałe rozwiązanie. Teraz ja się uśmiechnąłem.

— Mówisz to prawie z podziwem.

— Bo podziwiam to. Czyż nie jest godna podziwu czystość całego procesu?

Nie jestem pewien, co się wtedy wydarzyło. Patrzyłem na Cahuellę, a jednym okiem na Gittę, kiedy Vicuna coś zrobił. Jednak pierwszy błysk ruchu pochodził nie od Vicuny, tylko od mojego własnego człowieka, Rodrigueza.

Vicuna sięgnął do kurtki i wyciągnął pistolet.

— Rodriguez — powiedział. — Odejdź od drzewa.

Nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale teraz widziałem, że Rodriguez trzyma dłoń w kieszeni, jakby właśnie po coś sięgał. Vicuna kołysał z emfazą lufą pistoletu.

— Powiedziałem, odejdź.

— Doktorze — poprosiłem. — Czy zechciałby pan wyjaśnić, dlaczego grozi pan jednemu z moich ludzi?

— Z przyjemnością, Mirabel. Kiedy już załatwię z nim sprawę. Rodriguez spojrzał na mnie zdezorientowany; oczy miał rozszerzone.

— Tanner, nie wiem, o co mu chodzi. Właśnie sięgałem po swój pakiet z żywnością…

Spojrzałem na Rodrigueza, potem na gula. — I co, doktorze?

— Nie ma tam pakietu. Sięgał po broń.

Bez sensu. Rodriguez już był uzbrojony — miał karabin myśliwski przewieszony przez ramię, tak jak Cahuella. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie nieruchomo. Musiałem podjąć decyzję. Kiwnąłem głową Cahuelli.

— Pozwól mi to załatwić. Weź Gittę i odejdźcie stąd. Daleko od ewentualnej linii ognia. Spotkamy się w obozie.

— Tak! — syknął Vicuna. — Wynoś się stąd, nim Rodriguez cię zabije.

Cahuella zabrał żonę i ociągając się, odszedł.

— Mówi pan poważnie, doktorze?

— Dla mnie wygląda dostatecznie poważnie — oznajmił cicho Dieterling. Już sam się wycofywał.

— I cóż? — spytałem gula.

Dłoń Vicuny drżała. Nie był rewolwerowcem — ale nie potrzeba było wielkiej celności, by zlikwidować Rodrigueza z odległości, która ich dzieliła. Przemówił powoli, z wymuszonym spokojem:

— Rodriguez to impostor, Tanner. Otrzymałem wiadomość z Gadziarni, kiedy tu byliście.

Rodriguez pokręcił głową.

— Nie muszę tego słuchać!

Zdałem sobie sprawę, że gul mógł otrzymać jakąś wiadomość z Gadziarni. Zwykle przed opuszczeniem obozu zakładałem bransoletę komunikacyjną, ale tego ranka, w pośpiechu zapomniałem jej zabrać. Dzwoniący z Domu mógł się połączyć najwyżej z obozem.

— Wyjmij powoli dłoń z kieszeni — zwróciłem się do Rodrigueza.

— Chyba nie wierzysz temu sukinsynowi!

— Nie wiem, w co wierzę. Ale jeśli mówisz prawdę, masz tam tylko pakiety żywnościowe.

— Tanner, to już… Podniosłem głos.

— Po prostu to zrób, do cholery!

— Ostrożnie! — syknął Vicuna.

Rodriguez wyciągał dłoń z kieszeni z majestatyczną powolnością, cały czas zerkając na mnie i na Vicunę. Wyciągnął jakiś przedmiot — między kciukiem i palcem wskazującym widniał wąski czarny grzbiet. Niemal uwierzyłem, że to pakiet żywnościowy.

Dopóki nie dostrzegłem — mimo mroku dżungli — że to jednak pistolet: mały, elegancki i złośliwy, skonstruowany dla zabójców.

Vicuna strzelił. Do unieszkodliwienia kogoś, nawet stojącego tak blisko, potrzeba było jednak większych umiejętności, niż mi się wydawało — nabój z pistoletu doktora trafił Rodrigueza jedynie w ramię swobodnej ręki. Ten zatoczył się do tyłu i chrząknął, ale nic ponadto. Pistolet Rodrigueza rozbłysł i doktor upadł na plecy w poszycie.

Na brzegu polany Cahuella zrzucił z ramienia karabin i właśnie zaczynał z niego celować.

— Nie! — krzyknąłem. Chciałem, by szef odszedł jak najdalej od Rodrigueza, ale — pojąłem to zbyt późno — Cahuella nie należał do ludzi, którzy odchodzą z pola walki, nawet takiej, w której stawką jest ich własne życie.

Gitta wrzasnęła na męża, żeby szedł za nią.

Rodriguez wycelował z pistoletu w Cahuellę i wypalił…

I chybił, a pocisk przebił pień pobliskiego drzewa.

Próbowałem złapać w tym, co się dzieje, jakiś sens, ale nie było na to czasu. Wydawało się, że Vicuna miał słuszność. Wszystko, co Rodriguez czynił w ostatnich kilku chwilach, zgadzało się z oświadczeniem gula… co oznaczało, że Rodriguez był… czym?

Impostorem?

— A to za Argenta Reivicha — oznajmił Rodriguez, celując ponownie.

Wiedziałem, że tym razem nie spudłuje.

Podniosłem kosę z włóknem monomolekulamym, kciukiem wysunąłem cienką, aż niewidzialną, tnącą nić na maksymalną, utrzymywaną piezoelektrycznie długość: supersztywna linia monomolekularna wysunęła się przede mnie na piętnaście metrów.

Rodriguez kątem oka dostrzegł, co zamierzam zrobić, i popełnił błąd, który raczej kwalifikował go jako amatora, a nie zawodowego zabójcę.

Zawahał się.

Machnąłem przez niego kosą.

Kiedy dotarła doń świadomość tego, co się stało — nie czuł natychmiastowego bólu, gdyż cięcie było chirurgicznie czyste — upuścił pistolet. Nastąpiła straszna, zamrożona w czasie chwila, gdy zastanawiałem się, czy sam nie popełniłem błędu równie poważnego, jak jego wahanie, i nie rozciągnąłem niewidocznego włókna kosy tak daleko, jak było potrzeba. Ale żadnego błędu nie było.

Rodriguez przewrócił się na ziemię, dwukrotnie.


* * *

— Jest martwy — stwierdził Dieterling, kiedy wróciliśmy do jedynego namiotu w obozie, z którego nie uszło powietrze. Od incydentu przy drzewie minęły trzy godziny, a teraz Dieterling nachylał się nad ciałem doktora Vicuny. — Gdybym tylko rozumiał, jak działały te jego narzędzia… — Dieterling rozłożył obok siebie zestawy zaawansowanych narzędzi chirurgicznych gula, ale ich subtelne sekrety nie chciały się przed nim odkryć. Zwykłe zapasy medyczne nie wystarczyły, by zlikwidować u gula skutki postrzału, ale mieliśmy nadzieję, że własna magia doktora — zdobyta za znaczne sumy od ultraskich kupców — okaże się wystarczająco skuteczna. Może w odpowiednich rękach okazałaby się skuteczna, ale jedyny człowiek, który potrafiłby z powodzeniem wykorzystać te narzędzia, to właśnie ten, który najbardziej ich potrzebował.

— Zrobiłeś, co było w twojej mocy — oznajmiłem. Położyłem rękę na ramieniu Dieterlinga.

Cahuella spoglądał z wściekłością na ciało Vicuny.

— To typowe dla tego sukinsyna: umiera nam, nim zdołaliśmy go należycie wykorzystać. Jak, do cholery, zdołamy teraz założyć implanty wężowi?

— Może złapanie węża nie jest obecnie dla nas naczelnym priorytetem — zauważyłem.

— Sądzisz, że o tym nie wiem, Tanner?

— Więc staraj się działać tak, jakbyś wiedział. — Spojrzał na mnie, wściekły za niesubordynację, ale mimo to kontynuowałem: — Nie lubiłem Vicuny, ale zaryzykował dla ciebie życie.

— A przez czyj to pieprzony błąd Rodriguez okazał się impostorem? Myślałem, że prześwietlasz swoich rekrutów, Mirabel.

— Prześwietliłem go — odpowiedziałem.

— To znaczy?

— Człowiek, którego zabiłem, to nie Rodriguez. Vicuna również chyba tak uważał.

Cahuella popatrzył na mnie tak, jakbym był czymś, co przykleiło mu się do podeszwy buta, a potem wypadł z namiotu, zostawiając mnie samego z Dieterlingiem.

— No i co? Mam nadzieje, że wiesz, co się tam wydarzyło, Tanner.

Naciągnął prześcieradło na ciało Vicuny, a potem zaczął zbierać lśniące narzędzia chirurgiczne.

— Jeszcze nie wiem. To był Rodriguez… przynajmniej tak wyglądał.

— Spróbuj znowu wezwać Gadziamię.

Miał rację. Ostami raz próbowałem godzinę temu i wtedy się nie dodzwoniłem. Jak zwykle pas satelitów komunikacyjnych wokół Skraju Nieba był połatany i ciągle wtrącali się do niego wojskowi — elementy zagadkowo się psuły i znowu włączały zgodnie z niecnymi celami innych frakcji.

Jednak tym razem linia działała.

— Tanner? Wszystko u was w porządku?

— Mniej więcej. — O szczegółach opowiem mu później. Obecnie musiałem się dowiedzieć, co przesłano doktorowi Vicunie. — Jak brzmiało ostrzeżenie o Rodriguezie, które nam przekazałeś?

Mężczyzna, z którym rozmawiałem, nazywał się Southey, znałem go od lat. Ale nigdy nie widziałem go równie zdezorientowanego.

— Tanner, mam, na Boga, nadzieję… sami otrzymaliśmy ostrzeżenie od jednego ze sprzymierzeńców Cahuelli. Na temat Rodrigueza.

— Mów dalej.

— Rodriguez nie żyje! Znaleziono jego ciało w Nueva Santiago. Zamordowano go, a ciało wyrzucono.

— Jesteś pewien, że to był on?

— Mamy zarejestrowane jego DNA. Nasz kontakt w Santiago zanalizował kod ciała — pasował dokładnie.

— Więc Rodriguez, który wrócił z Santiago, musiał być kimś innym.

— Tak. Myślę, że to nie klon, lecz zabójca. Musiano go chirurgicznie zmodyfikować, by wyglądał na Rodrigueza; nawet jego głos i zapach musiały zostać zmienione.

Zastanawiałem się kilka chwil, zanim odpowiedziałem.

— Nikt na Skraju Nieba nie potrafiłby tego zrobić. Zwłaszcza w ciągu kilku dni. A tylko tyle Rodriguez przebywał poza Gadziarnią.

— Zgadzam się. Ale Ultrasi mogliby tego dokonać.

Tyle wiedziałem. Orcagna stale nam świecił w oczy swoją bardziej rozwiniętą nauką.

— To zabieg poważniejszy od kosmetyki — stwierdziłem.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Ten impostor zachowywał się jak Rodriguez. Wiedział o rzeczach, o których wiedział naprawdę tylko Rodriguez. Przekonałem się o tym — często w ostatnich dniach z nim rozmawiałem.

Wspomniałem teraz te rozmowy — Rodriguez unikał pewnych tematów, jednak nie w takim stopniu, by wzbudzić natychmiastowe podejrzenia. Zwłaszcza że o wielu sprawach rozmawiał bardzo chętnie.

— Tak więc wykorzystali również jego wspomnienia.

— Myślisz, że przetrałowali Rodrigueza? Southey skinął głową.

— Musieli to zrobić eksperci, gdyż nie ma oznak, że to samo trałowanie go zabiło. Ale znowu byli to Ultrasi.

— I sądzisz, że mają środki, by zaimplantować wspomnienia swemu zabójcy?

— Słyszałem o takich rzeczach. Drobne maszyny roją się w mózgu obiektu i układają nowe połączenia nerwowe. Nazywają to nadrukiem ejdetycznym. Koalicja Północna próbowała to robić dla celów szkoleniowych, ale nie osiągnęli zadowalających rezultatów. Jednak jeśli wmieszali się Ultrasi…

— Wtedy stałoby się to dziecięcą zabawą. Jednak ten człowiek miał nie tylko dostęp do pamięci Rodrigueza — cała sprawa sięgała głębiej. W wyniku tego procesu on prawie stał się Rodriguezem.

— Może właśnie dlatego był tak przekonujący. Chociaż nowe struktury pamięciowe byłyby dość kruche — osobowość zabójcy wcześniej czy później zaczęłaby się wynurzać. Ale do tego czasu Rodriguez zdobyłby już wasze zaufanie.

Southey miał rację: dopiero w ostatnim dniu Rodriguez starał się bardziej niż zwykle omijać pewne tematy. Czy to właśnie wtedy zakopany umysł zabójcy zaczynał przeświecać przez kamuflujące wspomnienia?

— Całkiem je zdobył — zauważyłem. — Gdyby Vicuna nas nie ostrzegł… — Opowiedziałem mu, co zdarzyło się przy drzewie.

— Przywieźcie tu ciała — poprosił Southey. — Chcę zobaczyć, jak przebrali swego człowieka. Czy była to kosmetyka, czy też może spróbowali również zmienić jego DNA.

— Sądzisz, że zadali sobie aż tyle trudu?

— Właśnie o to chodzi, Tanner. Jeśli poszli z tym do właściwych ludzi, to wcale nie był wielki trud.

— Według mojego rozeznania w tej chwili tylko jedna grupa Ultrasów przebywa na orbicie wokół planety.

— Tak. Jestem pewien, że ludzie Orcagny musieli być w to wplątani. Spotkałeś ich, prawda? Czy myślisz, że można im ufać?

— To są Ultrasi — oznajmiłem, jakby taka odpowiedź wystarczała. — Nie mogłem ich rozgryźć tak, jak innych osób, z którymi zwykłe kontaktuje się Cahuella. Z drugiej strony, nie oznacza to automatycznie, że nas zdradzili.

— Co by zyskali, wstrzymując się od zdrady?

Uświadomiłem sobie, że nigdy nie zastanawiałem się nad tym pytaniem. Popełniłem błąd — traktowałem Orcagnę jak każdego innego człowieka, z którym Cahuella kontaktował się w interesach — kogoś, kto nie chce wyrzekać się prowadzenia interesów z Cahuella również w przyszłości. A jeśli załoga Orcagny nie miała zamiaru wracać na Skraj Nieba przez dziesięciolecia, a nawet wieki? Mogli palić za sobą wszelkie mosty, bez żadnych konsekwencji.

— Orcagna mógł nie wiedzieć, że to właśnie my jesteśmy celem zabójcy — zauważyłem. — Ktoś związany z Reivichem po prostu przedstawił im człowieka, który musiał zmienić swój wygląd; drugiego człowieka, który chciał, by jego wspomnienia zostały przeniesione do tego pierwszego…

— I sądzisz, że Orcagna nawet nie zadał żadnego pytania?

— Nie wiem — odparłem. Nawet mnie samego moje argumenty nie przekonywały.

Southey westchnął. Wiedziałem, co myśli. Myślał to samo, co ja.

— Tanner, sądzę, że od tej chwili musimy wszystko rozgrywać bardzo ostrożnie.

— Przynajmniej jedna dobra rzecz wynikła z całej sprawy. Teraz, kiedy doktor nie żyje, Cahuella musi porzucić swą pogoń za wężem. Po prostu nie zdążył sobie tego jeszcze uświadomić.

Southey zmusił się do uśmieszku.

— Już wykopaliśmy połowę nowego szybu.

— Nie martwiłbym się o skończenie reszty przed naszym powrotem. — Przerwałem i znowu sprawdziłem mapę, mrugającą kropkę, czyli pochód Reivicha. — Rozbijemy jeszcze jeden obóz dzisiaj, około sześćdziesięciu kilometrów na północ od tego miejsca. Jutro będziemy już w drodze do domu.

— Dziś jest właśnie ta noc?

Rodriguez i doktor nie żyli, więc mieliśmy za mało ludzi na zorganizowanie zasadzki. Ale nadal ich wystarczało, by z niemal matematyczną pewnością osiągnąć zwycięstwo.

— Jutro rano. Reivich powinien wejść w naszą pułapkę dwie godziny przed południem, przy założeniu, że utrzyma tempo.

— Powodzenia, Tanner.

Kiwnąłem głową i przerwałem połączenie z Gadziarnią. Na zewnątrz znalazłem Cahuellę i powiadomiłem go, czego dowiedziałem się od Southeya. Cahuella trochę ochłonął od czasu naszej ostatniej rozmowy, a jego ludzie pracowali wokół, pakując resztę obozu. Przypinał od pasa do ramienia czarny skórzany bandolier z mnóstwem skórzanych kieszonek na naboje, sprzączki, ogniwa amunicyjne i inne rekwizyty.

— Takie gówno też potrafią robić? Transfer pamięci?

— Nie jestem pewien, na ile trwała jest taka rzecz, ale… tak… mogli przetrałować Rodrigueza, aby człowiek Reivicha dysponował wystarczającą wiedzą i nie wzbudzał naszych podejrzeń. To, że tak przekonująco zmienili postać tego człowieka, cię nie dziwi?

Jakoś nie miał ochoty natychmiast mi odpowiadać.

— Wiem, że oni umieją… zmieniać rzeczy, Tanner.

Były chwile, kiedy czułem, że znam Cahuellę lepiej niż wszyscy; że czasami byliśmy sobie bliscy jak bracia. Wiedziałem, że jest zdolny do okrucieństwa instynktownego, wymagającego wyobraźni — ja na to nie mógłbym się zdobyć. Ja musiałem wypracowywać w sobie okrucieństwo, jak ciężko harujący muzyk, któremu brakuje swobodnego, wirtuozowskiego talentu urodzonego geniusza. Ale mieliśmy podobny pogląd na sprawy, osądzaliśmy ludzi z tą samą podejrzliwością i obydwaj posiadaliśmy wrodzoną umiejętność posługiwania się bronią. A jednak zdarzały się chwile takie jak ta, w których wydawało się, że Cahuella i ja nigdy nie spotkaliśmy się wcześniej. Że istnieją niezliczone sekrety, którymi się ze mną nigdy nie podzieli. Wróciłem myślami do słów Gitty z poprzedniego wieczoru. Do jej sugestii, że to, co o nim wiem, to jedynie wierzchołek góry lodowej.

Godzinę później byliśmy już w drodze z dwoma ciałami — Vicuną i dwudzielnym Rodriguezem — w chłodzonych trumnach, umieszczonych w ostatnim pojeździe. Trumny o twardych skorupach do tej pory grały role magazynów racji żywnościowych. Jak można było przewidzieć, wyprawa myśliwska straciła swój wakacyjny charakter. Dla mnie zresztą nigdy takiego charakteru nie miała, ale miała z pewnością dla Cahuelli i widziałem jego napięte mięśnie karku, gdy naprężał się, patrząc przed siebie, na szlak. Reivich był tuż przed nami.

Później, kiedy zatrzymaliśmy się, by naprawić turbinę, powiedział:

— Przepraszam, że cię obwiniałem, Tanner.

— Ja bym robił to samo.

— Nie o to przecież chodzi. Wierzę ci jak bratu. Wierzyłem i nadal wierzę. Kiedy zabiłeś Rodrigueza, wszystkich nas ocaliłeś.

Przez drogę przeleciało z łopotem coś zielonego i skórzastego.

— Wolę nie myśleć o tym impostorze jako o Rodriguezie. Rodriguez był dobrym człowiekiem.

— Oczywiście… to po prostu słowna stenografia. Czy ty… hmm… nie wydaje ci się, że może być ich więcej?

Zastanowiłem się nad tym chwilę.

— Nie możemy tego zupełnie wykluczyć, ale nie uważam tego za bardzo prawdopodobne. Rodriguez wrócił z podróży, natomiast wszyscy inni członkowie wyprawy nie wyjeżdżali z Gadziarni od tygodni. Jeśli nie liczyć oczywiście ciebie i mnie, kiedy odwiedziliśmy Orcagnę. Myślę, że siebie możemy śmiało wykluczyć z listy podejrzanych. Vicuna byłby odpowiednim kandydatem, ale również siebie wykluczył na czysto.

— W porządku. Jeszcze jedna sprawa. — Przerwał, rzucając czujnie okiem na swoich ludzi, którzy walili młotem w coś pod pokrywą silnika, wyraźnie nie okazując przy tym profesjonalnej dbałości o sprzęt. — Nie wydaje ci się, że tak naprawdę to był sam Reivich?

— Przebrany za Rodrigueza? Cahuella skinął głową.

— Powiedział, że ma zamiar mnie dostać.

— Tak… ale przypuszczam, że jest razem z główną grupą. To właśnie mówił nam Orcagna. Impostor mógł nawet planować, że się u nas zaczai i nie zrzuci przykrywki, dopóki nie dołączy reszta grupy.

— Jednak to mógł być on.

— Nie sądzę, chyba że Ultrasi są sprytniejsi, niż myślimy. Reivich i Rodriguez bardzo różnili się posturą. Mogę uwierzyć, że zmienili mu twarz, ale nie wyobrażam sobie, że mieli czas na zmianę całego szkieletu i muskulatury. Kilka dni na taką operację to za mało. A później i tak musieliby dostroić jego wewnętrzny wizerunek własnego ciała, by ciągle nie walił głową w sufit. Nie, ich zabójca musiał być człowiekiem o podobnej budowie jak Rodriguez.

— Ale jest możliwe, że przekazał ostrzeżenie Reivichowi?

— Owszem, możliwe. Jeśli jednak to zrobił, Reivich nie korzysta z tej informacji. Sygnatura broni ciągle porusza się ku nam z normalną szybkością.

— Wobec tego zasadniczo nic się nie zmieniło, prawda?

— Właściwie nic — potwierdziłem, ale obydwaj wiedzieliśmy, że żaden z nas w głębi duszy tak nie uważa.

Wkrótce potem ludzie Cahuelli spowodowali, że turbina znowu zagrała i ruszyliśmy w drogę. Zawsze traktowałem poważnie bezpieczeństwo wyprawy, ale teraz zdwoiłem wysiłki i jeszcze raz przemyślałem środki ostrożności. Nikt nie opuszczał obozu bez broni i nikt nie miał oddalać się sam — z wyjątkiem oczywiście Cahuelli, który nadal upierał się przy prowadzeniu swych nocnych łowów.

Obóz, który dzisiaj rozbiliśmy, stanowił bazę naszej zasadzki, więc byłem zdecydowany dłużej niż zwykle szukać najlepszego miejsca na namioty. Obóz powinien być prawie niewidoczny z drogi, ale znajdować się dostatecznie blisko szlaku, byśmy mogli zmontować atak na grupę Reivicha. W dalszym ciągu nie chciałem się zbytnio rozdzielać z naszymi magazynami amunicji, co oznaczało, że namioty staną w lesie jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów od jego skraju. Przed nocą mogliśmy wykosić wśród drzew strategiczne linie ognia i zorganizować dla siebie drogi odwrotu, na wypadek gdyby ludzie Reivicha przytłoczyli nas ciężkim ogniem. Jeśli czas pozwoli, umieścimy miny i wilcze doły na innych, bardziej widocznych ścieżkach.

Rysowałem mapę w mózgu, kreśląc na niej przecinające się linie śmierci, kiedy przez naszą ścieżkę zaczął przepełzać wąż.


* * *

Nie zwracałem uwagi na drogę i dopiero Cahuella okrzykiem „Stop!” zaalarmował mnie, że coś się dzieje.

Turbiny stanęły. Nasze pojazdy opadły.

Dwieście, trzysta metrów w dół szlaku, gdzie ścieżka ginęła za zakrętem, hamadriada wystawiła łeb z zasłony zieloności, znaczącej skraj dżungli. Łeb był blady, chorobliwie zielonkawy pod oliwkowymi fałdami wrażliwego na światło kaptura cofniętego niczym kaptur kobry. Hamadriada przecinała ścieżkę z prawa na lewo, ku morzu.

— Niemal dorosła — powiedział Dieterling takim tonem, jakbyśmy patrzyli na owada, który przykleił się nam do przedniej szyby.

Głowa była prawie tak duża jak jeden z naszych pojazdów. Za nią wynurzało się pierwsze kilka metrów wężowego ciała. Wzór na nim nie różnił się od tego, który widziałem na spiralnej strukturze owiniętej wokół drzewa hamadriadowego, bardzo przypominającego węża.

— Jak ci się zdaje, ile ma metrów? — zapytałem.

— Trzydzieści, trzydzieści pięć. Widziałem większe — tamta, w siedemdziesiątym pierwszym roku, musiała mieć jakieś sześćdziesiąt metrów — ale nie jest to już osobnik młodociany. Jeżeli znajdzie drzewo, które dorasta do baldachimu lasu i nie jest o wiele wyższe od jej długości, prawdopodobnie rozpocznie stapianie.

Głowa dotarła do drugiej strony drogi. Zwierzę powoli przepełzało obok.

— Podjedź bliżej — powiedział Cahuella.

— Poczekaj — zaoponowałem. — Czy jesteś pewien? Jesteśmy tu bezpieczni. On wkrótce przejdzie. Wiem, że nie mają głęboko wbudowanego instynktu obronnego, ale ten może uznać, że wyglądamy na coś, co warto by zjeść. Chcesz zaryzykować?

— Podjedź bliżej.

Uruchomiłem turbinę, nastawiając ją na minimalną liczbę obrotów, wystarczającą, by nas podnieść, i podpełzłem pojazdem w przód. Uważa się, że hamadriady nie mają zmysłu odbioru dźwięku, ale wibracje sejsmiczne to zupełnie inna sprawa. Zastanawiałem się, czy poduszka powietrzna bębniąca o ziemię nie brzmi dokładnie tak, jak zbliżający się posiłek dla węża.

Wąż wygiął się w łuk i teraz odcinek grubego na dwa metry ciała, przekraczającego drogę, był stale uniesiony. Nadal poruszał się powoli i gładko; absolutnie żadnych oznak, że zauważył naszą obecność. Może Dieterling miał rację? Może wąż interesował się tylko znalezieniem miłego, wysokiego drzewa, by się dokoła niego owinąć i skończyć z tymi uciążliwościami: z posiadaniem mózgu oraz z koniecznością poruszania się?

Byliśmy pięćdziesiąt metrów od zwierzęcia.

— Stop — powiedział znowu Cahuella.

Tym razem posłuchałem bez zastrzeżeń. Obejrzałem się, ale już wyskakiwał z samochodu. Słyszeliśmy teraz węża: stały niski pomruk, kiedy przepychał się przez listowie. Odgłos ten zupełnie nie kojarzył się ze zwierzęciem — przypominał ciągły dźwięk prącego naprzód, miażdżącego wszystko czołgu.

Cahuella pojawił się ponownie z boku pojazdu. Obszedł jego tył do miejsca, gdzie przechowywaliśmy broń, i wyciągnął swoją kuszę.

— Och, nie… — chciałem go powstrzymać, ale było za późno.

Już zakładał strzałkę uspokajającą do kuszy z nastawami przeciwko trzydziestometrowej dorosłej. Na pierwszy rzut oka broń wyglądała snobistycznie pretensjonalnie, ale by uśpić dorosłego osobnika, tak jak uśpiliśmy młodocianego, trzeba było użyć ogromnych ilości trankwilizera. Nasze normalne strzelby myśliwskie po prostu nie wystarczały. Z drugiej strony, kusza mogła wystrzelić znacznie większą strzałkę — a widoczne niedostatki: ograniczony zasięg i mała celność, nie miały wielkiego znaczenia, gdy chodziło o trzydziestometrowego węża, który na przeniesienie całego swego ciała w inne miejsce potrzebował minuty.

— Zamknij się, Tanner — powiedział Cahuella — Jak już tu przyjechałem i zobaczyłem jednego sukinsyna, to się przecież od niego nie odwrócę.

— Vicuna nie żyje, więc nikt nie potrafi zaimplantować tych elektrod sterujących.

Nie zareagował na moje słowa. Ruszył z kuszą w ręku. Pod przepoconą koszulą pod bandolierem, na muskularnych plecach, rysowały się naprężone mięśnie.

— Tanner, zatrzymaj go, zanim coś mu się stanie — poprosiła Gitta.

— Nie ma realnego niebezpieczeństwa… — zacząłem.

Ale kłamałem i wiedziałem o tym. Może było to bezpieczniejsze niż zbliżenie się do osobnika młodocianego, ale zachowania niemal dorosłych nie rozumiano jeszcze w pełni. Klnąc, otworzyłem drzwi ze swojej strony, pobiegłem wokół na tył pojazdu i zdjąłem ze stojaka karabin laserowy. Sprawdziłem ładunek ogniw amunicyjnych, a potem w susach pomknąłem za Cahuellą. Ten, gdy usłyszał odgłos moich kroków, obejrzał się z irytacją.

— Mirabel! Wracaj, cholera, do wozu! Nie psuj mi polowania!

— Będę się trzymał z dala — zawołałem.

Głowa hamadriady zniknęła po drugiej stronie lasu, nad drogą pozostał łuk ciała, tworzący elegancką linię mostu. Teraz, z bliska, dźwięk wydawał mi się ogłuszający. Słyszałem, jak pod wężem trzaskają gałęzie, a sucha skóra nieustannie szura o korę.

I drugi dźwięk, podobny, ale dobiegający z zupełnie innego kierunku. Przez chwilę mój mózg ociągał się ze sformułowaniem właściwego wniosku, próbując wyjaśnić, w jaki sposób akustyczne własności dżungli mogą tak skutecznie tworzyć echo pochodu hamadriady. Ciągle się nad tym zastanawiałem, kiedy drugi wąż wychynął z linii drzew po mojej prawej. Poruszał się równie powoli jak pierwszy, ale był o wiele bliżej, więc szybkość zwierzęcia — pół metra na sekundę — wydawała się znacznie większa. Mniejszy od poprzedniego, mimo to wydawał się potworny wedle wszelkich norm. Przypomniałem sobie nieprzyjemny fakt z biologii hamadriad: im są mniejsze, tym szybciej mogą się poruszać…

Ale wąż zatrzymał swoją zakapturzoną deltoidalną głowę kilka metrów ode mnie i kilka metrów powyżej mojej własnej głowy. Bezoki, zdawał się unosić na tle nieba jak złowrogi latawiec o grubym ogonie.

Podczas lat służby wojskowej nigdy nie sparaliżował mnie strach. Wiedziałem, że niektórym ludziom się to zdarzało, ale zastanawiałem się, jak to możliwe i co to naprawdę za ludzie. Teraz, z opóźnieniem, nabywałem osobistego doświadczenia. Odruch ucieczki nie został całkowicie odcięty od woli: coś mi mówiło, że ucieczka może okazać się równie ryzykowna, jak pozostanie na miejscu, w bezruchu. Węże, do chwili zlokalizowania celu, były ślepe, ale wrażliwość na podczerwień i zmysł węchu miały bardzo wyostrzone. Bez wątpienia zwierzę wiedziało, że stoję przed nim, gdyż inaczej by się nie zatrzymało.

Nie miałem pojęcia, co robić.

Zastrzelić ją, pomyślałem… ale karabin laserowy nie był do tego najlepszym narzędziem. Kilka dziur w ciele, cienkich jak ołówek, nie powstrzymałoby stworzenia.

Równie bezsensowne jest celowanie w specjalne obszary funkcji mózgowych: przede wszystkim zwierzę niemal nie ma mózgu, nawet przed urodzeniem młodych, które wyjadają ten drobniutki węzeł neuronów. Laser był bronią impulsową, z promieniem zbyt niestałym, by go stosować jako ostrze. Bardziej przydatna byłaby kosa, którą wykorzystałem przeciw impostorowi…

— Tanner. Stój nieruchomo. Namierzył cię.

Kątem oka — nie śmiałem ruszyć głową — zobaczyłem, jak Cahuella zbliża się w niemal przysiadzie. Trzymał kuszę przy ramieniu i mrużył oczy, celując.

— To go tylko zirytuje — syknąłem.

— Taa. Świetna zabawa — odpowiedział Cahuella scenicznym szeptem. — Doza jest dla tego pierwszego. Ten ma najwyżej piętnaście metrów… to znaczy dwanaście procent objętości ciała, co z kolei oznacza, że dawka jest osiem razy za silna… — Zatrzymał się. — Mniej więcej…

Teraz wąż był już w zasięgu kuszy.

Łeb nade mną kołysał się z boku na bok, smakując wiatr. Może zwierzę szło za drugim, większym dorosłym i chciało jak najprędzej ruszać dalej, ale najpierw musiało bliżej zbadać, czy przypadkiem nie ma tu potencjalnej ofiary. A jeśli od miesięcy nie jadło? Dieterling mówił, że zawsze przed stapianiem jedzą ostatni posiłek. Może ten osobnik był zbyt mały i niegotowy na stopienie z drzewem, ale też po prostu mógł być głodny.

Poruszałem rękami jak najwolniej i bardzo płynnie. Odsunąłem bezpiecznik karabinu i czułem podświadomy dreszcz, kiedy ogniwa strzałowe ładowały się przy akompaniamencie słabego, wznoszącego się jęku.

Łeb nachylił się ku mnie, przyciągnięty odgłosem karabinu.

— Broń gotowa do użycia — inteligentnie stwierdził karabin. Wąż rzucił się, z otwartą szeroką paszczęką, dwoje oczu fazy ataku świeciło na mnie z czerwonego podniebienia. Namierzały.

Wypaliłem, prosto w paszczę.

Głowa uderzyła w ziemię obok mnie — impuls laserowy zmylił zwierzę. Wąż, zagniewany, cofnął się i uniósł, rozwarł paszczę i okropnie zaryczał, wydzielając fetor jak pole poszatkowanych trupów. Wycisnąłem z karabinu dziesięć szybkich impulsów stroboskopową salwą, która wybiła wężowi w podniebieniu dziesięć czarnych kraterów. Widziałem rany wylotowe, pstrzące tył łba, każda szeroka na palec. Oślepiłem potwora.

Ale jego niewielki mózg wystarczał, by zgrabnie zapamiętać moje położenie. Pokuśtykałem w tył, kiedy głowa znowu dźgnęła w dół — a wtedy powietrze przeciął błysk jasnego metalu i rozległ się szczęk kuszy Cahuelli.

Strzała zaryła się w wężową szyję, uwalniając ładunek trankwilizera.

— Tanner! Zmiataj stąd, do cholery!

Sięgnął do bandoliera, wyciągnął następną strzałkę, potem naciągnął korbą kuszę i wsadził strzałkę w łoże. Pocisk utkwił obok poprzednika w szyi zwierzęcia. Dawało to — jeśli Cahuella nie pomylił się w sumowaniu i obie strzałki przeznaczono dla dużych dorosłych — szesnastokrotność dawki potrzebnej do uśpienia tego okazu.

Teraz nie groziło mi już bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale strzelałem dalej. I zdałem sobie sprawę, że mamy następny problem…

— Cahuella — powiedziałem.

Musiał spostrzec, że patrzę raczej za jego plecy, a nie na niego, gdyż zatrzymał się i obejrzał przez ramię; zastygł, sięgając po kolejną strzałkę.

Drugi wąż, zakręcił w pętli i teraz jego głowa wynurzała się z lewej strony szlaku, zaledwie dwadzieścia metrów od Cahuelli.

— Wołanie o pomoc… — powiedział.

Do tej pory nie wiedzieliśmy nawet, że węże w ogóle potrafią wołać. Ale miał rację — kiedy zraniłem niniejszego węża, przyciągnął on uwagę pierwszego i teraz Cahuella znajdował się w pułapce między dwiema hamadriadami.

Wtedy jednak mniejsza zaczęła umierać.

Nie była to nagła śmierć. Przypominała raczej lądowanie sterowca — głowa osunęła się na ziemię, nie utrzymywana już przez bezwładną szyję, która też nieubłaganie opadała coraz niżej.

Coś dotknęło mego ramienia.

— Usuń się, brachu — powiedział Dieterling.

Wydawało się, że od chwili, gdy wysiadłem z wozu, minęły wieki, ale mogło upłynąć najwyżej pół minuty. Dieterling z pewnością był cały czas tuż za mną, ale przez większość czasu ja i Cahuella czuliśmy się tak, jakbyśmy byli zupełnie sami.

Zobaczyłem, co niósł Dieterling.

— Ładna sztuka — oceniłem.

— Odpowiednia do tej roboty.

Otarł się o mnie i wysunął naprzód. Na ramieniu oparł matowoczarną bazookę, którą wyjął ze stojaka na broń. Na boku broni płaskorzeźba przedstawiała konstelację Skorpiona, a z drugiej strony asymetrycznie sterczał ogromny półkolisty magazynek. Ekran namierzający ustawił się z brzęczeniem na swoje miejsce przed oczyma Dieterlinga, kipiąc przepływającymi danymi i nakładkami o kształtach tarcz strzelniczych. Dieterling odsunął ekran na bok, spojrzał w tył, by się upewnić, że nie obejmuje mnie podmuch odrzutu, i nacisnął spust.

Najpierw wybił dziurę w pierwszym wężu, dziurę jak tunel. Potem przez nią przeszedł, mlaszcząc butami na niesamowitym czerwonym dywanie.

Cahuella wpompował ostatnią strzałkę w większego węża, ale obecnie musiał już się ograniczać do dawek obliczonych dla zwierząt znacznie mniejszych. Wydawało się, że stworzenie nawet nie zauważyło, że je postrzelono. Hamadriady nie posiadały w swym ciele zbyt wielu receptorów bólu.

Dieterling doszedł do niego w butach czerwonych po kolana. Dorosły osobnik przysunął się, jego łeb znajdował się od obydwu nie dalej niż dziesięć metrów. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i wymienili broń.

Dieterling odwrócił się plecami do Cahuelli i zaczął iść ku mnie. W zgięciu ręki trzymał kuszę — już bezużyteczną.

Cahuella podniósł bazookę i zaczął naprawdę uszkadzać węża.

Nie wyglądało to ładnie. Ustawił bazookę na szybki ogień — lufa dwukrotnie w ciągu sekundy wypluwała dwie minirakiety. Najpierw odstrzelił głowę — obcięta szyja z czerwonym obrzeżem wisiała w powietrzu, ale stworzenie nadal pełzło. Strata mózgu najwidoczniej niewiele mu szkodziła. Hurkot towarzyszący temu ruchowi nie ucichł ani na jotę.

Cahuella strzelał dalej.

Stał na szeroko rozstawionych nogach, pakując w ranę rakietę za rakietą. Drzewa wokół oblepiła jucha i posoka. Wąż nadal pełzł, lecz było go coraz mniej, gdyż ciało zwężało się ku ogonowi. Kiedy zostało go tylko dziesięć metrów, ciało zatrzymało się w końcu w drgawkach. Cahuella na wszelki wypadek wpakował w niego ostatnią rakietę, a potem odwrócił się i ruszył ku mnie tym samym oszczędnym krokiem co Dieterling.

Gdy się zbliżył, zobaczyłem, że koszulę i twarz ma pokryte cienką czerwoną błoną. Wręczył mi bazookę. Zabezpieczyłem ją, choć właściwie nie było to potrzebne — ostatni wystrzelony pocisk był ostatnim pociskiem w magazynku.

Gdy doszedłem do pojazdu, otworzyłem skrzynkę z zapasowymi magazynkami i wsunąłem do bazooki nowy, a potem zawiesiłem ją przy innych broniach. Cahuella patrzył na mnie, jakby oczekiwał, że się do niego odezwę. Ale cóż mogłem mu powiedzieć. Nie mogłem go pochwalić za kunszt myśliwski. Trzeba wprawdzie odwagi i siły do trzymania bazooki, ale każde dziecko mogłoby zabić węża w sposób dokładnie taki sam.

Zamiast tego spojrzałem na leżące na naszej ścieżce dwa brutalnie zamordowane węże, praktycznie nierozpoznawalne.

— Nie przypuszczam, żeby Vicuna mógł nam wiele pomóc — zauważyłem.

Cahuella spojrzał na mnie, a potem pokręcił głową; w równym stopniu wyrażał niesmak z powodu mego błędu — zmusiłem go do ratowanie mi życia i pozbawiłem szansy na schwytanie zwierzyny — jak i przyznawał mi rację.

— Jedź już, Tanner — powiedział.


* * *

Tej nocy rozbiliśmy obóz.

Urządzenia Orcagny wykazywały, że grupa Reivicha znajduje się od nas trzydzieści kilometrów na północ i posuwa na południe z tą samą stałą szybkością, którą utrzymywała przez całe dnie. Chyba nie odpoczywali w nocy, ale ponieważ mieli trochę mniejszą od nas średnią prędkość, w ciągu doby posuwali się nie więcej niż my. Rozdzielała nas rzeka, którą trzeba było przebyć w bród, ale jeśli Reivich nie popełni poważniejszych błędów ani nie zatrzyma się na noc, o świcie powinien zmniejszyć dzielącą nas odległość do pięciu kilometrów.

Rozstawiliśmy bańkonamioty, tym razem powlekając wierzch każdego materią kamuflującą. Ponieważ znajdowaliśmy się teraz głęboko w kraju hamadriad, obstawiłem teren czujnikami termicznymi i akustycznymi. Na pewno wychwycą ruchy każdego dorosłego osobnika o umiarkowanych rozmiarach. Osobniki młodociane to zupełnie inna sprawa, ale młodociane nie zmiażdżyłyby przynajmniej całego naszego obozu. Dieterling przejrzał drzewa i potwierdził, że żadne z nich nie wypuściło ostatnio młodocianych.

— Martwcie się o inne drapieżniki — powiedział do mnie i Cahuelli na zewnątrz jednego z bańkonamiotów.

— Może mają cykl sezonowy — powiedział Cahuella. — To znaczy na rodzenie młodych. To mogłoby mieć wpływ na naszą następną wyprawę myśliwską. Powinniśmy ją właściwie zaplanować.

Spojrzałem na niego złym okiem.

— Zamierzasz wykorzystać zabawki Vicuny?

— To byłby hołd dla poczciwego doktora, prawda? Tego właśnie by sobie życzył.

— Niewykluczone. — Wróciłem myślą do dwóch węży, które przecięły nam drogę. — Wiem także, że omal nie daliśmy się tam zabić.

Wzruszył ramionami.

— Według podręczników one nie podróżują parami.

— Odrobiłeś więc swoje lekcje. Nie pomogły, prawda?

— Udało się nam ujść cało. Jednak nie dzięki tobie, Tanner… — Spojrzał na mnie ostro, a potem kiwnął głową na Dieterlinga. — Przynajmniej on wiedział, jakiej trzeba broni.

— Bazooki? Tak. Zadziałała, co? Ale to nie sport.

— Wtedy już nie chodziło o wyczyn sportowy — powiedział Cahuella. Kapryśnie zmieniał nastroje, teraz położył mi dłoń na ramieniu. — Mimo wszystko zrobiłeś dobrą robotę tym laserem. Odebraliśmy cenną lekcję, która bardzo nam się przyda, kiedy wrócimy tu następnego sezonu.

Zobaczyłem, że mówi to śmiertelnie poważnie. Naprawdę chciał złapać niemal dorosłą.

— Doskonale — odparłem, wykręcając się spod jego ręki. — Ale następnym razem pozwolę Dieterlingowi poprowadzić całą wyprawę. Zostanę w Gadziarni i będę wykonywał pracę, za którą mi płacisz.

— Płacę ci za bycie tutaj — oznajmił Cahuella.

— Owszem. Żeby zabić Reivicha. Ale polowanie na olbrzymie węże nie wchodziło w zakres kontraktu, kiedy go sprawdzałem ostatnim razem.

Westchnął.

— Reivich jest nadal naszym priorytetem, Tanner.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Wszystko pozostałe to po prostu… sceneria. — Kiwnął głową i zniknął w bańkonamiocie.

Dieterling otworzył usta.

— Posłuchaj, bra…

— Wiem. Nie musisz się usprawiedliwiać. Miałeś rację, że wybrałeś bazookę, a ja popełniłem błąd.

Dieterling skinął głową i poszedł do stojaków na broń, by wybrać inny karabin. Spojrzał wzdłuż lufy i przewiesił sobie broń przez ramię.

— Co robisz?

— Chcę jeszcze raz sprawdzić teren.

Zauważyłem, że nie ma przy sobie żadnych okularów wzmacniających obraz.

— Ściemnia się, Miguelu… — Wskazałem głową swoją parę okularów; leżały na stole obok mapy pokazującej pochód Reivicha.

Ale Miguel Dieterling po prostu uśmiechnął się i odwrócił.

Później, znacznie później, kiedy już ustawiłem mniej więcej połowę zapadni i pułapek (ustawię pozostałe o wschodzie słońca; gdybym zrobił to teraz, zwiększylibyśmy ryzyko, że sami w nie wpadniemy), Cahuella zaprosił mnie do swego namiotu.

— Tak? — spytałem, oczekując następnych rozkazów. Cahuella wskazał szachownicę, oblaną bladawym zielonym światłem bańkonamiotowych świetlówek.

— Potrzebuję przeciwnika.

Szachownicę ustawiono na składanym stoliku do kart. Po obu jego stronach stały składane krzesła z płóciennym oparciem. Wzruszyłem ramionami. Grałem w szachy, nawet dobrze, ale gra nigdy mnie nie kusiła. Podchodziłem do niej jak do każdego innego obowiązku, wiedząc, że nie mogę pozwolić sobie na wygraną.

Cahuella pochylił się nad szachownicą. Nosił panterkę z rozmaitymi taśmami i rzemieniami; sztylety i przybory do rzucania przypiął do pasa, a na szyi miał wisiorek w kształcie delfina. Gdy poruszał rękami nad szachownicą, przywodził na myśl dawnych generałów, ustawiających małe, podwieszone czołgi na rozległym piaskowym stole ćwiczebnym. Cały czas miał twarz spokojną i niewzruszoną. Zielony blask lamp odbijał się dziwnie w jego oczach, jakby jakaś część tego blasku wydobywała się z wnętrza człowieka. Cały czas Gitta siedziała przy nas, niekiedy nalewając mężowi następny naparstek pisco; odzywała się rzadko.

Rozgrywałem trudną grę — trudną z powodu taktycznych wygibasów, które sobie narzuciłem. Byłem lepszym graczem od Cahuelli, ale on nie lubił przegrywać. Z drugiej strony był dosyć sprytny, by odgadnąć, że przeciwnik nie wkłada w grę całego serca, więc musiałem zadowolić jego ego na obydwu frontach. Grałem ostro, przypierając Cahuellę do muru, ale włączyłem w swoją sytuację pewien słaby punkt — coś nadzwyczaj subtelnego, jednak potencjalnie zabójczego. Gdy akurat się wydawało, że go zaszachuję, postarałem się, by moja słabość się ujawniła, jakby gwałtownie rozwarło się pęknięcie, do tej pory grubości włosa. Czasami Cahuella nie zauważał mych słabości i nie mogłem nic zrobić, a tylko pozwolić mu przegrać. W takiej sytuacji mogłem jedynie tak prowadzić grę, by moje zwycięstwo wyglądało na wypracowane z ogromnym trudem.

— Znowu mnie pobiłeś, Tanner…

— Ale grałeś dobrze. Musisz mi pozwolić na okazjonalne wygrane.

Gitta pojawiła się u boku męża i dolała mu do kieliszka następny centymetr pisco.

— Tanner zawsze gra dobrze — powiedziała, obserwując mnie uważnie. — Dlatego właśnie jest dla ciebie cennym przeciwnikiem.

Wzruszyłem ramionami.

— Robię, co mogę.

Cahuella zgarnął piony ze stołu — chyba z wściekłością — ale głos miał nadal spokojny.

— Jeszcze partię?

— Czemu nie — powiedziałem ze znużeniem, mając pewność, że tym razem koniecznie muszę przegrać.


* * *

Po skończonej grze w szachy Cahuella i ja dopiliśmy ostatnie krople pisco, a potem ponownie przejrzeliśmy plan naszej zasadzki, choć przeglądaliśmy go już kilkanaście razy i przewidzieliśmy wszystkie możliwości. Był to jednak rodzaj rytuału, który musieliśmy znieść. Następnie po raz ostami sprawdziliśmy broń, po czym Cahuella wziął swoją i cicho rzekł mi do ucha:

— Na chwilę wychodzę na zewnątrz, Tanner. Muszę na koniec trochę potrenować. Wolałbym, żeby mi nie przeszkadzano, dopóki nie skończę.

— Reivich może zobaczyć błyski.

— Nadciąga zła pogoda — zauważył Cahuella. — On po prostu uzna, że to błyskawice.

Skinąłem głową, nalegałem, że sprawdzę ustawienia jego broni, a potem pozwoliłem mu wymknąć się w noc. Bez latarki, z miniaturowym laserkiem przewieszonym przez plecy, szybko zniknął z pola widzenia. Noc była ciemna, ale miałem nadzieję, że szef zna drogę przez dżunglę w bezpośrednim otoczeniu polany. Podobnie jak Dieterling, ufał własnej zdolności niezłego widzenia w ciemnościach.

Po paru minutach usłyszałem impulsy jego broni: regularne wyładowania co kilka sekund, sugerujące, że sprawdza wzorzec ognia lub wybiera nowe cele. Każdy impuls oświetlał szczyty drzew ostrym błyskiem, niepokojąc zwierzynę w górnym piętrze ciemne cienie, które odcinały się na tle gwiazd. Wtedy zobaczyłem, że coś jeszcze — równie czarne, acz znacznie rozleglejsze — zasłania cały obszar gwiazd ku zachodowi. To była burza, tak jak przewidział Cahuella; pełzła znad oceanu, gotowa pochłonąć monsunem cały Półwysep. Jakby potwierdzając mą diagnozę, noc, uprzednio spokojna i ciepła, zaczynała się ruszać, wierzchołki drzew owiała bryza. Wróciłem do namiotu, znalazłem latarkę i poszedłem drogą, którą uprzednio obrał Cahuella. Nieregularne impulsy jego broni prowadziły mnie jak promienie latarni morskiej. Poszycie stało się zdradliwe i dotarcie do skrawka gruntu — małej polany, na której stał i strzelał Cahuella zajęło mi kilka minut. Poświeciłem na niego, zapowiadając swoje przybycie.

— Mówiłem ci, żebyś mi nie przeszkadzał, Tanner — powiedział, ciągle strzelając impulsami.

— Wiem, ale nadciąga burza. Martwiłem się, że zauważysz ją dopiero jak zacznie padać, a wtedy mógłbyś mieć trudności ze znalezieniem drogi powrotnej.

— To ja ci przecież powiedziałem, że idzie burza. — Nie odwracał się do mnie, wciąż pochłonięty strzelaniem do celu. Ledwo widziałem, do czego strzela. Impulsy laserowe krajały mroczną, pozbawioną szczegółów pustkę. Zauważyłem jednak, że następowały jeden po drugim bardzo precyzyjnie, nawet gdy szef zmieniał swą postawę czy zdejmował strzelbę, by wsunąć następne ogniwo amunicyjne.

— W każdym razie jest już noc. Powinniśmy się trochę przespać. Jeśli Reivich się spóźni, jutro czeka nas długi dzień i będziemy musieli zachować czujność.

— Oczywiście, masz słuszność — odpowiedział po chwili zastanowienia. — Po prostu chciałem się przekonać, czy jeśli zechcę, zdołam sukinsyna okaleczyć.

— Okaleczyć? Myślałem, że wystawiamy go do czystego zabójstwa.

— Jaki to miałoby sens? Postąpiłem krok ku niemu.

— Zabicie go to jedno. Możesz się spodziewać, że on chce cię zabić, więc jest w tym pewna logika. Ale przecież nie zrobił nic, aby zasłużyć sobie na taką nienawiść, prawda?

Spojrzał wzdłuż strzelby i wypuścił impuls.

— Kto mówi, że musi sobie na to zasłużyć, Tanner?

Następnie przełączył kolbę broni i celownik w tryb przechowywania i zarzucił sobie strzelbę na plecy; wyglądała teraz jak część wątłej uprzęży przypiętej do boku wieloryba.

Pomaszerowaliśmy w milczeniu do obozu, a burza wstawała nam nad głową jak obsydianowa skała nafaszerowana błyskawicami. Kiedy dotarliśmy na miejsce, przez korony drzew spadały pierwsze krople deszczu. Sprawdziliśmy, czy karabiny należycie zabezpieczono przeciwko żywiołom, włączyliśmy detektory naruszenia granicy obozu i zamknęliśmy się w namiotach. Deszcz bębnił po materii namiotu jak niecierpliwe palce po blacie stołu; gdzieś na południu zagrzmiało. Byliśmy jednak przygotowani i wróciliśmy na koje, by złapać jak najwięcej snu przed jutrzejszą próbą pochwycenia naszego człowieka.

— Śpij dzisiaj dobrze — powiedział Cahuella, wsadzając głowę w rozcięcie mego namiotu. — Bo jutro walczymy.


* * *

Wciąż panowała ciemność. Rozbudziłem się i słuchałem kanonady deszczu po bańkonamiocie.

Coś mnie zaniepokoiło i wyrwało ze snu. To mi się czasami zdarzało. Mój umysł obrabiał problem — który we dnie wydawał się jasny — aż zauważył w nim lukę. Właśnie w ten sposób załatałem niektóre subtelne dziury w systemie bezpieczeństwa Gadziarni. Wyobrażałem sobie, że jestem intruzem, a potem znajdowałem sposób przeniknięcia jakiejś osłony, którą uważałem dotychczas za absolutnie nieprzenikalną. Właśnie teraz, po obudzeniu, tak się czułem. Miałem wrażenie, że nagle odkryło się przede mną coś niezbyt oczywistego. I że popełniłem poważny błąd w założeniach. Ale przez chwilę nie bardzo mogłem sobie przypomnieć szczegóły snu — co właściwie podsunęły mi moje własne pracowite podświadome procesy myślowe.

I wtedy uświadomiłem sobie, że nas atakują.

— Nie… — zacząłem.

Ale na to było już o wiele za późno.

Jedna z zasadniczych prawd o wojnie i jej efektach brzmi: kalki nie różnią się tak bardzo od rzeczywistości. Wojna to ziejące otchłanie bezczynności przerywane krótkimi, zaskakującymi interludiami działań. I w czasie tych krótkich, zaskakujących interludiów wydarzenia biegną zarazem szybko i powolnie, jak we śnie, a każda chwila odciska się w pamięci. Tak to jest, zwłaszcza w czasie akcji tak skoncentrowanej i gwałtownej jak zasadzka.

Nie było żadnego ostrzeżenia. Może coś dotarło w głąb mego snu i mnie zaalarmowało; zarówno sama zasadzka, jak i świadomość, że popełniłem błąd, wyrwały mnie ze snu. Kiedy się obudziłem, nie pamiętałem już, co to było. Może dźwięk, gdy unieszkodliwiali nasz system wczesnego ostrzegania — a może tylko stopa miażdżąca coś w poszyciu lub nerwowy ruch przestraszonego zwierzęcia.

Co za różnica.

Było ich tylko trzech przeciwko naszej ósemce, a jednak wycinali nas z niemiłosierną łatwością. Trzech ludzi ubranych w zbroje kameleoflujące — odzież zmieniającą kształty, teksturę i kolory, która zakrywała ich od stóp do głów. Skafandry tego rodzaju były nowocześniejsze od sprzętu przeciętnej milicji; technika nabywalna jedynie za pośrednictwem Ultrasów. Właśnie — Reivich też prowadził interesy z załogą światłowca. I może zapłacił im za oszukanie Cahuelli, za dostarczenie nam fałszywej informacji o pozycji swego oddziału. Takie wnioski również mogła wysnuć w czasie snu moja podświadomość.

A może Reivich miał dwie grupy, z których jedna poruszała się trzydzieści kilometrów na północ od nas i niosła ciężkie uzbrojenie monitorowane przez Orcagnę? Założyłem, że to jedyna grupa. Ale co, jeśli drugi szwadron szedł przed nimi? Może mieli lżejsze uzbrojenie, którego Ultrasi nie mogli już śledzić? Element zaskoczenia z nawiązką kompensowałby braki w sile ognia.

Istotnie skompensował.

Ich broń nie była nowocześniejsza od naszej, ani bardziej zabójcza, ale wykorzystywali ją z zegarmistrzowską precyzją. Najpierw zastrzelili strażników ustawionych poza obozem, zanim ci w ogóle zdołali wycelować broń. Ale ja z tej części ataku ledwie zdawałem sobie sprawę. Nadal wyzwalałem się ze snu, uznając początkowo impulsy świetlne i trzaski wyładowań energetycznych na zewnątrz za ostatnie odgłosy burzy, przesuwającej się w głąb Półwyspu. Następnie usłyszałem krzyki i zrozumiałem, co się dzieje.

Ale wtedy było już za późno na reakcję.

Загрузка...