JEDENAŚCIE

Obudziłem się rozdygotany. Wciąż mnie krępowały pęta Haussmannowego snu. Wyrazistość i trwałość wizji niepokoiła — nadal czułem, że jestem tam ze Skyem i patrzę, jak zabierają jego rannego ojca. W przyćmionym świetle obejrzałem dłonie sypialnej komórki — na prawej miałem krew lepką i czarną niczym smolna plama.

Siostra Duscha mówiła, że to łagodny szczep wirusa, ale najwidoczniej w ogóle nie byłem w stanie zrobić z nim porządku. Duscha sugerowała, bym przedłużył pobyt na Idlewild jeszcze o tydzień i pozwolił, by wirusa wypłukali mi profesjonaliści. Odmówiłem — nie mogłem zwlekać z pościgiem za Reivichem. Jednak teraz jej sposób wydawał mi się o niebo lepszy od konieczności samodzielnego pozbywania się tego paskudztwa. I chociaż w szerszej perspektywie mój szczep mógł wydawać się łagodny, nie miałem gwarancji, że nie pojawią się następne, bardziej przykre objawy.

W tej chwili dręczyło mnie znajome i nieprzyjemne uczucie — mdłości. Byłem zupełnie nieprzyzwyczajony do zerowego ciążenia, a Żebracy nie dali mi żadnych środków czyniących podróż nieco znośniejszą. Przez kilka minut myślałem o lekarstwach — rozważałem, czy wyjść po nie z komórki, czy też po prostu leżeć cicho i akceptować niewygodę, aż osiągniemy Migotliwą Wstęgę. W końcu żołądek zwyciężył i postanowiłem udać się do jadalni w rdzeniu statku. Tabliczka z instrukcjami w mojej kabinie informowała, że można tam kupić środek na najgorsze objawy niedyspozycji.

Wyprawa do jadalni dostarczyła więcej emocji, niż akurat teraz potrzebowałem. Obszerna, umeblowana i uszczelniona kula gdzieś w przodzie statku oferowała jedzenie, lekarstwa i rozrywki. Dotarcie tam wymagało jednak przepełznięcia labiryntu klaustrofobicznych jednokierunkowych przełazów, które wiły się wokół i wśród elementów napędowych. Napisy ostrzegały, by nie zwlekać z przepełzaniem przez niektóre części statku. Czytelnikowi zostawiano szansę wyciągnięcia własnych wniosków co do stanu osłon przeciwpromiennych w tamtych rejonach.

Po drodze rozmyślałem nad swym snem.

Coś mnie w nim niepokoiło. Czy zdarzenia w mojej wizji zgadzają się z tym, co wcześniej wiedziałem o Sky Haussmannie? Nie jestem ekspertem od jego życiorysu (nie byłem nim dotychczas), ale jeśli się wychowuje na Skraju Nieba, trudno nie znać pewnych podstawowych faktów z jego życia. Wszyscy wiedzieliśmy, jak po awarii oświetlenia na pokładzie „Santiago” Sky zaczął bać się ciemności. Wtedy to wybuchł tamten drugi statek. Wszyscy wiedzieliśmy również, że w tym samym wypadku zginęła jego matka. Lucretię — kobietę pod każdym względem godną szacunku — wszyscy w całej Flotylli bardzo kochali. Tytusa, ojca Skya, szanowali i liczyli się z nim, ale nie żywili nienawiści. Nazywali go caudillo — człowiek silnej ręki. Wszyscy przyznawali, że mimo iż wychowanie Skya było niezwykłe, nie można winić rodziców za zbrodnie, które popełnił później.

Wszyscy wiedzieliśmy, że Sky nie miał wielu przyjaciół, a jednak dotarły do nas imiona Norquinco i Gomeza. Pamiętamy, jak współuczestniczyli — lubo nie jako równorzędni partnerzy — w późniejszych wydarzeniach. I wszyscy wiemy, że Tytusa ciężko ranił sabotażysta ukryty wśród pasażerów. Tytus umarł kilka miesięcy później — kiedy odzyskiwał zdrowie w statkowym ambulatorium; trzymany w pobliżu sabotażysta wyrwał się z więzów i go zamordował.

Teraz jednak sen wkroczył na teren mi nieznany i to mnie intrygowało. Zupełnie nie pamiętałem, by ktoś kiedyś mówił o pogłoskach na temat jeszcze jednego statku, ponurego statku-widma, lecącego za Flotyllą, baśniowego „Caleuche”. Nawet nazwa „Caleuche” z niczym mi się nie kojarzyła. Co się ze mną dzieje? Może wirus indoktrynacyjny, wyposażony po prostu w dostatecznie szczegółową wiedzę o życiu Skya, teraz odkrywał przede mną fakty uprzednio mi nieznane? Czy też zarażono mnie nowym nieudokumentowanym szczepem, zawierającym, w odróżnieniu od innych szczepów, ukryte zawijasy całej historii? I czy te ozdóbki były rzeczywistymi (choć nieznanymi) faktami, czy czystą fikcją — suplementem dołączonym przez znudzonych sekciarzy, pragnących dodać swej religii nieco pieprzu?

Nie sposób teraz odpowiedzieć na te pytania. Wydawało się jednak, że będę zmuszony prześnić następne epizody życia Haussmanna, czy mi się to podoba, czy nie. Chociaż niezbyt lubiłem te sny — gdyż najwidoczniej tłumiły one moje sny naturalne — odczuwałem obecnie lekką ciekawość, w jaki sposób rozegra się akcja.

Pełzłem naprzód, starając się myśleć o miejscu, do którego zmierzał „Strelnikov”.


* * *

Migotliwa Wstęga.

Słyszałem o niej nawet na Skraju Nieba. Któż nie słyszał? To jedno z kilkudziesięciu miejsc tak słynnych, że wiedziano o nich w innych układach słonecznych, miejsc, które wydają się atrakcyjne nawet z odległości lat świetlnych. Na kilkudziesięciu zasiedlonych światach Migotliwa Wstęga była synonimem nieograniczonej obfitości, luksusu i wolności osobistej; wszystkim, co reprezentowało Chasm City, ale bez nieuniknionej, zgniatającej siły ciążenia. Jeśli ludzie żartowali, że zbiją fortunę lub wżenią się w ustosunkowaną rodzinę, zawsze dodawali, że udadzą się właśnie tam. W naszym układzie nie było nic aż tak wspaniałego. Wielu ludzi traktowało to miejsce jako mit — prawdopodobieństwo, że je kiedykolwiek odwiedzą, było praktycznie zerowe.

Jednak Migotliwa Wstęga istniała naprawdę.

Tworzył ją sznur dziesięciu tysięcy eleganckich, bogatych habitatów, które krążyły wokół Yellowstone — przepiękny zestaw arkologii, karuzel i cylindrycznych miast, rozrzuconych wokół świata niczym aureola gwiezdnego pyłu. Choć całe bogactwo układu gromadziło się ostatecznie w Chasm City, miasto — zakorzenione w swej trzechsetletniej historii, z ogromnym poczuciem własnej wartości — słynęło z konserwatyzmu. Migotliwą Wstęgę natomiast stale na nowo modelowano, montowano i budowano. Habitaty tworzyły formacje i burzyły je. Podkultury rozkwitały tysiącem kwiatów, po czym ich protagoniści próbowali czegoś nowego. Sztuka z Chasm City statecznie hołdowała tradycji, natomiast w Migotliwej Wstędze popierano niemal wszystkie jej formy. Arcydzieła jednego z artystów istniały tylko w ulotnych momentach, kiedy rzeźbił je z plazmy kwarkowo-gluonowej i mógł utrzymać w stabilności — o ich istnieniu świadczył jedynie łańcuch subtelnych wnioskowań. Inny twórca wykorzystywał kształtowane ładunki rozpadu jądrowego, by rzeźbić — na krótką chwilę — podobizny znanych osobistości. Przeprowadzano dziwaczne eksperymenty społeczne: dobrowolne tyranie, gdzie tysiące ludzi poddawało się ochotniczo władzy państw dyktatorskich, by uwolnić swe życie od wyborów moralnych. W całych habitatach ludzie kazali sobie wyłączyć wyższe funkcje mózgowe, tak że mogli pędzić życie owiec pod opieką maszyn. Albo też ludzie implantowali swe mózgi małpom lub delfinom, po czym zatracali się w kunsztownych drzewnych walkach o władzę lub w smutnych dźwiękowych fantazjach. Gdzieś indziej grupy uczonych o umysłach przekształconych przez Żonglerów Wzorców zgłębiały strukturę czasoprzestrzeni, projektując skomplikowane doświadczenia, majstrując w samych podstawach egzystencji. Mówiono, że pewnego dnia grupy te odkryją napęd nadświetlny i przekażą sekret sprzymierzeńcom, którzy z kolei zainstalują niezbędną maszynerię w ich habitatach. Niewtajemniczeni dowiedzą się o tym dopiero wtedy, gdy połowa Migotliwej Wstęgi ni stąd, ni zowąd, w mgnieniu oka zniknie.

Jednym słowem, Migotliwa Wstęga to miejsce, gdzie ciekawa istota ludzka mogła roztrwonić pół życia. Nie wydawało mi się jednak, by Reivich zatrzymał się tam na dłużej przed podróżą na dół, na powierzchnię Yellowstone. Zechce prawdopodobnie jak najszybciej zgubić się w Chasm City.

Bez względu na to, co zrobi, nie będę daleko za nim.


* * *

Walcząc z mdłościami, wpełzłem do jadalni i obrzuciłem wzrokiem kilkunastu współpasażerów. Choć każdy mógł się unosić pod wybranym kątem (w tej chwili silniki promu nie pracowały), wszyscy zakotwiczyli się, przyjmując ten sam kierunek. Znalazłem wolny pas ścienny, przepchnąłem przez niego łokieć i obserwowałem swoich bliźnich — sorbetowe chłystki — z wystudiowaną obojętnością. Rozmawiali cicho w grupkach dwu- i trzyosobowych. W powietrzu unosił się kulisty serwitor napędzany śmigiełkiem. Serwitor podlatywał od grupy do grupy, proponując usługi i przedmioty, które wydawał z luków na swoim ciele. Przypominał mi myśliwskiego dronę tropiącego, bezgłośnie wybierającego kolejny cel.

— Nie musisz robić takiej przestraszonej miny — odezwał się ktoś bełkotliwą ruszczyzną. — To tylko robot.

Straciłem czujność. Zupełnie nie zauważyłem, że ktoś się do mnie zbliżył. Powoli obróciłem się i spojrzałem na mówiącego: góra mięsa, zasłaniająca połowę jadalni; trójkątna twarz, różowa i brutalna, była połączona z torsem szyją grubszą od mego uda; czarne długie włosy zaczynały się zaledwie centymetr nad brwiami, były sczesane do tyłu i polakierowane na czaszce przypominającej głaz; nad szerokimi, wykrzywionymi w dół ustami czerniły się grube wąsy, a pod dolną wargą, wzdłuż niezwykle szerokiej szczęki ciągnęła się cienka linia bródki. Skrzyżował ramiona na piersiach jakby tańczył kozaka, a nadmiernie rozrośnięte muskuły wypychały długi watowany płaszcz, pokryty nieregularnymi łatami sztywnej połyskującej materii, która chwytała światło i je odbijała, rozszczepione na milion błysków widma. Patrzył raczej przeze mnie niż na mnie, jedno oko zdawało się skupiać na czymś innym niż drugie, jakby je wykonano ze szkła.

Kłopoty, pomyślałem.

— Nikt tu nie robi przestraszonej miny — oznajmiłem.

— Hej, rozmowny chłoptasiu. — Mężczyzna zakotwiczył się obok mnie przy ścianie. — Nawiązywałem tylko rozmowę, da?

To dobrze. Teraz niech pan odejdzie i nawiąże ją gdzieś indziej.

— Coś taki nieprzyjemny? Nie lubisz Vadima, przyjacielu? — Nie chciałem mówić tego wprost — odpowiedziałem mu w norte, mimo że radzę sobie z rosyjskim. — Ale, jak się zastanowić… nie, nie sądzę, bym lubił. I póki lepiej się nie poznamy, nie jestem twoim przyjacielem. Teraz odejdź i daj mi pomyśleć.

— Pomyślę o tym.

Serwitor zawisł obok nas. Jego tępy procesor nie rozpoznał, że między nami narasta napięcie, i kontynuował rutynowe działania.

Zwrócił się do nas jak do pary towarzyszy podróży, spytał, czego sobie życzymy. Zanim olbrzym wyrzekł słowo, nim się poruszył, kazałem serwitorowi, by mi dostarczył zastrzyk ze skopolaminy z dekstrozą. Było to znane lekarstwo na mdłości, najstarsze i najtańsze. Jak wszyscy pasażerowie, założyłem na czas podróży pokładowe konto kredytowe, jednak nie miałem pewności, czy posiadam środki na ten zakup. Serwitor jednak posłuchał. Luk otworzył się nagle, odsłaniając jednorazową strzykawkę.

Wziąłem ją, podwinąłem rękaw i wbiłem igłę w żyłę, zupełnie jakbym gotował się do prawdopodobnego ataku biologicznego.

— Hej, robisz to jak spec. Żadnego wahania. — W słowach mężczyzny — teraz w powolnym, bełkotliwym norte — dźwięczał chyba szczery podziw. — Jesteś lekarzem?

Naciągnąłem rękaw na nabrzmiały ślad po igle.

— Niezupełnie. Ale pracuję z chorymi.

— Tak?

— Chętnie ci to zademonstruję.

— Nie jestem chory.

— Wierz mi, w przeszłości nigdy nie stanowiło to problemu.

Zastanawiałem się, czy już pojął, że nie jestem teraz dla niego idealnym partnerem do rozmowy. Wepchnąłem wykorzystaną strzykawkę do serwitora. Lekarstwo już zaczynało przemieniać moje mdłości w mgiełkę słabego niesmaku. Z pewnością istniały bardziej skuteczne lekarstwa na chorobę kosmiczną — przeciwagonisty — ale nawet jeśli były dostępne, wątpiłem, czy posiadam dostateczne fundusze.

— Twardziel. — Mężczyzna kiwnął głową, choć ta część jego ciała nie bardzo nadawała się do takich gestów. — Podoba mi się. Ale jak twardy jesteś naprawdę?

— To raczej nie twoja sprawa, ale proszę cię, sprawdź.

Serwitor po chwili podleciał do następnej grupki. Kilkoro ludzi właśnie wdryfowało do jadalni i rozglądało się znękanym wzrokiem. To paradoksalne, że po pokonaniu wielu lat świetlnych między gwiazdami podróż maleńkim promem dostarczała nam pierwszych świadomych doświadczeń podróży kosmicznych.

Mężczyzna zerkał na mnie. Prawie słyszałem, jak trybiki w jego głowie pracowicie się obracają. Niewątpliwie ludzi, z którymi miał do czynienia, na ogół było łatwiej przestraszyć niż mnie.

— Jak mówiłem, jestem Vadim. Wszyscy mnie tak nazywają. Po prostu Vadim. Jestem tu dość znany, stanowię część lokalnego kolorytu. A ty?

— Tanner. Tanner Mirabel.

Kiwnął głową, powoli, ze zrozumieniem, jakby moje nazwisko coś mu mówiło.

— To prawdziwe nazwisko? — Tak.

To było moje prawdziwe nazwisko, jednak, wymieniając je, nic nie ryzykowałem. Reivich nie mógł jeszcze go znać, nawet jeśli nie miał wątpliwości, że ktoś go tropi. Cahuella bardzo szczelnie krył całą operację i chronił tożsamość swych pracowników. W najgorszym wypadku Reivich wycyganił od Żebraków listę wszystkich pasażerów „Orvieto”, ale i tak by nie wiedział, kto chce go zabić.

Vadim spróbował okrasić swój głos nutą zainteresowania.

— Skąd przybyłeś, Meera-Bell?

— Nie twój interes — odpowiedziałem. — I proszę cię, Vadimie, mówiłem serio. Nie mam ochoty z tobą rozmawiać, nawet jeśli stanowisz element lokalnego kolorytu.

— Ale chcę ci zaproponować biznes, Meera-Bell. Powinieneś mnie wysłuchać.

Nadal obserwował mnie jednym okiem. Drugie w nieokreślony sposób patrzyło gdzieś za moje ramię.

— Biznes mnie nie interesuje, Vadimie.

— A powinien. — Mówił teraz ściszonym głosem. — Miejsce, gdzie się udajemy, jest niebezpieczne, Meera-Bell. Zwłaszcza dla nowo przybyłych.

— Cóż jest tak niebezpiecznego w Migotliwej Wstędze? Uśmiechnął się, ale po chwili spoważniał.

— Migotliwa Wstęga… Tak. To naprawdę dość interesujące. Jestem przekonany, że spełni twoje… oczekiwania. — Przerwał i pogładził dłonią nieogoloną brodę. — A o Chasm City nawet nie wspomnieliśmy, niet?

Niebezpieczeństwo to pojęcie względne. Nie wiem, co ono oznacza tutaj, ale tam, skąd pochodzę, to więcej niż stale obecne ryzyko popełnienia gafy towarzyskiej. Wierz mi, poradzę sobie z Migotliwą Wstęgą. I z Chasm City, jeśli już o tym mówimy.

— Sądzisz, że coś wiesz o niebezpieczeństwach? Według mnie nie masz zielonego pojęcia, w co się pakujesz, Meera-Bell. Jesteś wielkim ignorantem. — Przerwał i bawił się szorstkimi łatami swego pikowanego płaszcza. Pod naciskiem palców pojawiały się rozszczepione rozbłyski. — I właśnie dlatego z tobą rozmawiam, rozumiesz? Jestem dla ciebie dobrym Samarytaninem.

Wiedziałem, dokąd zmierza cała ta przemowa.

— Chcesz mi zaoferować ochronę, prawda? Vadim skrzywił się.

— Prymitywne określenie. Proszę, nie powtarzaj go więcej. O wiele bardziej odpowiada mi termin „porozumienie o bezpieczeństwie wzajemnym”, Meera-Bell.

Kiwnąłem głową.

— Pozwól mi trochę poteoretyzować na ten temat. Ty jesteś miejscowy, prawda? W ogóle nie zszedłeś ze statku. Domyślam się, że można by cię nazwać stałym wyposażeniem tego promu. Nie mylę się?

Uśmiechnął się szybko i nerwowo.

— Powiedzmy, że orientuję się na statku lepiej niż przeciętny, nowo odmrożony sorbetowy chłystek. I powiedzmy, że w sąsiedztwie Yellowstone mam wpływowych wspólników, mięśniaków, ludzi, którzy mogą zaopiekować się przybyszem i zagwarantować mu, że nie wpakuje się w kłopoty.

— A jeśli ten przybysz odmawia przyjęcia twoich usług, co się dzieje? Czy możliwe, że owi wspólnicy stają się źródłem wspomnianych kłopotów?

— Teraz mówisz jak człowiek bardzo cyniczny. Z kolei ja się uśmiechnąłem.

— Wiesz co, myślę, że jesteś po prostu małym, oślizłym wciskaczem kitu. Grupa twoich wspólników nie istnieje naprawdę, co? Twoje wpływy nie sięgają poza kadłub tego statku — a i tu są wątpliwe.

Rozłożył kolosalne ramiona i ponownie je skrzyżował.

Uważaj Meera-Bell. Ostrzegam cię.

— Nie, Vadimie, to ja cię ostrzegam. Już byłbyś martwy, gdybym uznał, że jesteś czymś więcej niż źródłem drobnej irytacji. Odejdź i wypróbuj swój repertuar na kimś innym. — Wskazałem głową jadalnię. — Jest mnóstwo kandydatów. A jeszcze lepiej, wpełzłnij z powrotem do swej smrodliwej kabinki i popracuj trochę nad techniką. Wiesz, powinieneś proponować coś bardziej przekonującego. Może jakieś doradztwo w sprawach mody?

— Naprawdę nie wiesz, Meera-Bell.

— O czym?

Spojrzał na mnie ze współczuciem i przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem nie popełniłem błędu w ocenie sytuacji. Ale w tym momencie Vadim pokręcił głową, odczepił się od ściany jadalni i ruszył przez sferę. Jego płaszcz łopotał niczym miraż. Prom znowu włączył napęd, więc Vadim leciał niespiesznie po łuku, zbliżając się z wprawą eksperta do następnego samotnego nowo przybyłego podróżnika: niskiego, otyłego łysiejącego mężczyzny, bladego i przygnębionego.

Widziałem, jak Vadim wymienia z mężczyzną uścisk dłoni i zaczyna z nim tę samą grę, co ze mną.

Prawie życzyłem mu powodzenia.

Pozostali pasażerowie stanowili mieszankę mężczyzn i kobiet, egalitarną pod względem typów genetycznych. Byłem pewien, że dwoje czy troje — arystokratów, sądząc z wyglądu — pochodzi ze Skraju Nieba. Nikogo to jednak nie interesowało. Znudzony, próbowałem wsłuchać się w rozmowy, ale akustyka jadalni stapiała je w niewyraźną bryję, z której wyłaniały się tylko pojedyncze słowa, gdy ktoś z towarzystwa podnosił głos. Rozpoznawałem norte. Na Skraju Nieba niewiele osób mówiło płynnym norte, ale prawie wszyscy lepiej lub gorzej znali ten język — jedyny rozumiany przez wszystkie stronnictwa i wobec tego używany w dyplomatycznych negocjacjach i handlu z partnerami zewnętrznymi. Na południu mówiliśmy w castellano, podstawowym języku „Santiago”, z pewnymi domieszkami innych języków Flotylli, a północy mówili różnorodnymi odmianami skreolizowanej mieszaniny hebrajskiego, perskiego, urdu, pendżabi i starego przodka norte zwanego angielskim, głównie jednak używano portugalskiego i arabskiego. Arystokraci na ogół lepiej władali norte od przeciętnych obywateli — płynność w tym języku uważano za oznakę kultury osobistej. Ja akurat znałem go dobrze z przyczyn zawodowych. Z tego samego powodu mówiłem większością północnych języków, a także mogłem znośnie porozumieć się po rosyjsku i kanazjańsku.

To niemal pewne, że po rosyjsku i w norte można się porozumieć w Migotliwej Wstędze i Chasm City — ewentualnie stosując maszyny tłumaczące — jednak językiem roboczym Demarchistów, którzy odbudowali Yellowstone, był kanazjański, nieokreślony stop quebeckiej francuszczyzny i kantońskiego. Mówiono, że nikt nie osiągał prawdziwej płynności w kanazjańskim — chyba że miał łeb pełen procesorów lingwistycznych; język był po prostu fundamentalnie dziwaczny i niezgodny z elementarnym, instynktownym wyczuciem ludzkiej gramatyki.

Martwiłoby mnie to, ale Demarchiści to wytrawni kupcy. Przez ponad dwa wieki Yellowstone stanowiło centrum pączkującego handlu międzygwiezdnego, dostarczało innowacji powstającym koloniom, a potem wysysało je jak wampir, kiedy kolonie osiągały poziom dojrzałości technicznej. Stonerzy radzili sobie z kilkunastoma obcymi językami, gdyż tego wymagała działalność handlowa.

Oczywiście, niebezpieczeństwa czyhają, Vadim miał rację. Nie takie jednak, do jakich czynił aluzje, lecz subtelne, wynikające z mej nieznajomości niuansów kultury, wyprzedzającej moją własną co najmniej o dwa wieki. Grozi mi nie tyle wypadek, co kompletne fiasko mojej misji. Musiałem zachowywać czujność. Ale nie potrzebowałem fałszywych gwarancji ochrony ze strony zbirów w rodzaju Vadima.

Moją uwagę znowu przyciągnął Vadim — tym razem wywołał znacznie większe zamieszanie.

Mocował się z mężczyzną, który właśnie wszedł do jadalni. Obaj byli sczepieni; reszta gości nie ruszała się ze swoich miejsc przy ścianie. Drugi mężczyzna dobrze sobie radził, ale w ruchach Vadima było coś ospałego, aż nudnego. Umyślnie pozwala przeciwnikowi wygrywać, pomyślałem. Pozostali pasażerowie ignorowali bójkę, zadowoleni, że zbir wybrał sobie kogoś innego.

Nagle taktyka Vadima się zmieniła.

W jednej chwili przyszpilił nowo przybyłego do ściany i czołem zgniatał jego przerażoną twarz. Mężczyzna zaczął coś mówić, ale Vadim zatkał mu dłonią usta — wydostał się z nich tylko bełkot, a potem wyleciał ostami posiłek mężczyzny, cieknąc obrzydliwie między palcami olbrzyma. Vadim cofnął się z niesmakiem. Przytrzymał się ściany czystą ręką, a drugą wyprowadził cios w żołądek przeciwnika, tuż poniżej żeber. Uderzony kaszlnął ochryple, oczy nabiegły mu krwią. Próbował złapać oddech przed następnym ciosem Vadima.

Ale Vadim już skończył. Wytarł dłoń o tkaninę na ścianie jadalni, odczepił się, gotów ruszyć do wyjścia.

Obliczyłem swój łuk i odepchnąłem się pierwszy. Chwilę rozkoszowałem się swobodnym lotem, a potem uderzyłem o ścianę metr od Vadima i jego ofiary. Przez moment Vadim patrzył na mnie zaskoczony.

— Meera-Bell… Myślałem, że zakończyliśmy już negocjacje? Uśmiechnąłem się.

— Właśnie otwieram je ponownie, Vadimie.


* * *

Zakotwiczyłem się mocno i z tą samą niedbałą łatwością, z jaką Vadim uderzył mężczyznę, ja uderzyłem Vadima — mniej więcej w to samo miejsce. Wydał cichy jęk i zgiął się w pół jak zmoczone origami.

Teraz goście nie byli już tak zajęci swoimi interesami.

Zwróciłem się do nich:

— Nie wiem, czy ktoś z państwa został już zaczepiony przez tego człowieka, ale nie jest on takim zawodowcem, za jakiego się podawał. Jeśli kupiliście od niego ochronę, z pewnością straciliście pieniądze.

Vadim zdołał wydusić z siebie:

— Już jesteś trupem, Meera-Bell.

— W takim razie niewielu rzeczy muszę się obawiać. — Spojrzałem na drugiego mężczyznę. Odzyskał nieco kolorów i wycierał rękawem usta.

— Wszystko w porządku? Nie widziałem, jak rozpoczęła się bójka.

Mężczyzna mówił norte, jednak z silnym akcentem, do które go przez chwilę musiałem się przyzwyczajać. Niewysoki, zwarta sylwetka buldoga. Same cechy fizyczne nie wyczerpywały jego buldogowatości. Miał zadziorny, wojowniczy wyraz twarzy, płaski nos i czaszkę najeżoną rzadkimi, bardzo krótkimi włosami.

Wygładził ubranie.

— Tak… czuję się całkiem dobrze, dzięki. Cham zaczął mi grozić, a zabrał się do bicia. W tym momencie miałem nadzieję, że ktoś coś zrobi, ale chyba nagle stałem się meblem.

— Tak, zauważyłem. — Obrzuciłem pozostałych pasażerów lekceważącym spojrzeniem. — A jednak pan walczył.

— Niewiele mi to dało.

— Ten Vadim nie wygląda na typa, który docenia mężne gesty. Na pewno dobrze się pan czuje?

— Tak. Trochę mnie mdli, to wszystko.

— Niech pan poczeka.

Pstryknąłem palcami na serwitora, wiszącego w cybernetycznym niezdecydowaniu kilka metrów dalej. Kiedy się przysunął, spróbowałem kupić następny zastrzyk skopdeksu, ale już wyczerpałem swój fundusz pokładowy.

— Dzięki — powiedział mężczyzna, nastawiając sobie szczękę. — Wystarczą mi środki na własnym rachunku.

Powiedział coś do maszyny po kanazjańsku, zbyt szybko i cicho, bym zrozumiał. Z serwitora wyłoniła się nowa, gotowa do użycia strzykawka. Kiedy mężczyzna niezręcznie robił sobie zastrzyk, ja powiedziałem do Vadima:

— Vadimie, okazuję wielkoduszność i pozwalam ci odejść. Ale nie chcę cię już widzieć w tym pomieszczeniu.

Spoglądał na mnie, wykrzywiając usta. Plamki wymiocin przylgnęły mu do twarzy niczym płatki śniegu.

— Jeszcze ze sobą nie skończyliśmy, Meera-Bell. Odhaczył się, spojrzał po innych pasażerach, najwidoczniej próbując przed odejściem odzyskać nieco respektu. Próżny wysiłek, ponieważ zaplanowałem dla niego coś jeszcze. Naprężył się, przygotował do startu.

— Poczekaj — powiedziałem. — Nie sądzisz chyba, że pozwolę ci wyjść, dopóki nie zwrócisz tego, co skradłeś? Popatrzył na mnie i się zawahał.

— Niczego panu nie skradłem. Ani panu, panie Quirrenbach — zwrócił się do drugiego mężczyzny.

Quirrenbach też się zawahał, spojrzał na Vadima i odpowiedział: — Tak… tak. Nic mi nie ukradł. Nie rozmawiałem z nim przedtem. Podniosłem głos.

— A państwu? Czy ten sukinsyn coś od państwa wyłudził? Cisza. Tego oczekiwałem. Nikt pierwszy się nie przyzna, że został oszukany przez drobnego szczura w rodzaju Vadima, zwłaszcza teraz, gdy był taki żałosny.

— Widzisz, Meera-Bell, nikt się nie zgłosił.

— Tutaj może nie. — Wolną ręką chwyciłem jego pikowany płaszcz. Szorstkie łaty były chłodne i suche, jak skóra węża. — Ale inni pasażerowie promu? Prawdopodobnie obrobiłeś już kilku od startu z Idlewild.

— Więc cóż z tego? — odpowiedział niemal szeptem. — To przecież nie twoja sprawa. — Jego ton zmieniał się z sekundy na sekundę. Mężczyzna wił się przede mną, teraz nieskończenie bardziej giętki niż wtedy, gdy wszedł do jadalni. — Co chcesz za to, by się nie wtrącać? Ile chciałbyś za zostawienie mnie w spokoju?

Musiałem się roześmiać.

— Naprawdę chcesz mnie przekupić?

— Warto spróbować.

Coś we mnie pękło. Powlokłem Vadima w tył, uderzyłem nim o ścianę tak mocno, że znów wybiłem mu dech i zacząłem go grzmocić. Obłok czerwonego gniewu zalał mnie ciepłą mgłą. Czułem, jak pod moimi pięściami pękają żebra. Vadim próbował się bronić, ale byłem szybszy, silniejszy, a moja wściekłość dotyczyła słusznej sprawy.

— Stop! — Głos dochodził jakby z połowy drogi do nieskończoności. — Niech pan przestanie, on ma już dosyć.

To Quirrenbach odciągał mnie od Vadima. Paru innych pasażerów przybyło łukiem na miejsce bójki i oglądało rezultat z przestrachem i fascynacją. Twarz Vadima to był jeden brzydki siniak; usta łkały błyszczącymi szkarłatnymi łzami krwi. Musiałem wyglądać tak samo, kiedy skończyli ze mną Żebracy.

— Chce pan, żebym mu pobłażał? — zapytałem. — Pobłażanie już jest poza pańskim zasięgiem — stwierdził Quirrenbach. — Nie musi go pan zabijać. A jeśli mówi prawdę i rzeczywiście ma przyjaciół?

— Jest niczym — powiedziałem. — Ma tyle wpływów co pan czy ja. A nawet gdyby miał… lecimy przecież na Migotliwą Wstęgę, a nie do jakiegoś pogranicznego osiedla, gdzie rządzi bezprawie.

Quirrenbach spojrzał na mnie z bardzo dziwnym wyrazem twarzy.

— Mówi pan serio? Myśli pan, że lecimy na Migotliwą Wstęgę? — A nie?

— Migotliwa Wstęga nie istnieje. Nie istnieje od lat. Lecimy w zupełnie inne miejsce.

Z siniaka, który był twarzą Vadima, nieoczekiwanie wydobył się charkot. Może Vadim odchrząkiwał krew. A może był to chichot satysfakcji.

Загрузка...