Następnego dnia Amelia przyniosła moje osobiste rzeczy do chaty. Zostawiła mnie samego, bym mógł je przejrzeć. Byłem ciekaw, co znajdę, ale nie potrafiłem się skupić. Niepokoił mnie fakt, że znowu śniłem o Skyu Haussmannie i mimowolnie obserwowałem kolejne zdarzenia z jego życia. Pierwszy wyraźny sen o Skyu musiał mnie nawiedzić wówczas, gdy mnie ożywiano. Drugi sen dotyczył znacznie późniejszego okresu życia Skya, ale wydarzenia — jak odcinki serialu — wystąpiły w porządku chronologicznym.
Dłoń mi znów krwawiła; rana pokryła się twardą skorupą zaschniętej krwi. Czerwone plamy pobrudziły prześcieradło.
Z łatwością połączyłem oba te sny. Pamiętałem — choć nie wiem skąd — że Haussmann został ukrzyżowany; że stygmaty na mojej dłoni to znaki jego egzekucji i że spotkałem człowieka, mającego podobne rany — spotkałem go w niedawnej, a jednocześnie w nieskończenie dawnej przeszłości. Jakoś pamiętałem, że tego człowieka prześladowały podobne sny i że on również nie witał ich z ochotą.
Może moje osobiste rzeczy wyjaśnią te sny. Wszystko, co miałem — poza ewentualnym mieniem w pobliżu Łabędzia — leżało w skromnej walizce, która przybyła ze mną na „Orvieto”.
Zobaczyłem trochę waluty Skraju Nieba w dużych banknotach Południa: około pół miliona australi. Amelia powiedziała mi, że to znaczna fortuna na Skraju Nieba — przynajmniej wedle jej wiedzy — ale tu w układzie Yellowstone miały niewielką wartość. Dlaczego więc przywiozłem je ze sobą? Odpowiedź wydawała się dość oczywista. Nawet po uwzględnieniu inflacji pieniądze Skraju Nieba nadal posiadałyby pewną wartość, trzydzieści lat po moim wyjeździe, choć przypuszczalnie wystarczyłyby na jedną noc w hotelu. Wziąłem ze sobą pieniądze, więc planowałem kiedyś wrócić do domu.
Zatem nie przybyłem tu jako emigrant, lecz w interesach.
Żeby coś zrobić.
Przywiozłem również eksperientale: pałeczki — mniej więcej wielkości ołówka — z danymi, z upchanymi zapisami wspomnień. Zapewne zamierzałem to sprzedać po ożywieniu. To jedyny sposób, by bogaty człowiek zachował część swego bogactwa przy przekraczaniu przestrzeni międzygwiezdnej, chyba że był Ultrasem specjalizującym się w handlu ezoterycznymi wysokimi technologiami. Zawsze istniał rynek na eksperientale, bez względu na to, jak zaawansowany czy prymitywny był nabywca, oczywiście, o ile dysponował podstawową technologią, by je wykorzystać. Pod tym względem nie powinno być problemu na Yellowstone, który przez ostatnie dwa stulecia uchodził za źródło techniki i postępu społecznego ludzkości.
Eksperientale były szczelnie zamknięte w przezroczystym plastiku. Bez sprzętu odgrywającego nie mogłem stwierdzić, co zawierały.
Co jeszcze?
Jakieś pieniądze — nie rozpoznawałem ich: banknoty o dziwnej fakturze z wizerunkiem obcych twarzy i surrealistycznymi, chaotycznymi wartościami.
Zapytałem wcześniej Amelię, co to takiego.
— To pieniądze lokalne. Z Chasm City. — Wskazała na podobiznę mężczyzny po jednej stronie banknotu. — To chyba Lorean Sylveste albo Marco Ferris. W każdym razie jakaś postać z zamierzchłych czasów.
— Pieniądze musiały przebyć drogę z Yellowstone do Skraju Nieba i z powrotem. Mają co najmniej trzydzieści lat. Są teraz coś warte?
— Trochę. Nie znam się na tym, ale chyba wystarczy na podróż do Chasm City. Choć nie na wiele więcej.
— Jak się tam można dostać?
— Bez trudności. Nawet teraz. Powolny prom obsługuje trasę do New Vancouver, na orbicie wokół Yellowstone. Stamtąd musisz kupić bilet na behemota, by dostać się na powierzchnię. Te pieniądze powinny ci wystarczyć, jeśli zrezygnujesz z luksusów.
— Na przykład jakich?
— Przede wszystkim chodzi o gwarancje bezpiecznego przylotu na miejsce.
Uśmiechnąłem się.
— Muszę się zdać na łut szczęścia.
— Ale nie zamierzasz natychmiast wyjechać?
— Nie, jeszcze nie teraz — odparłem.
W walizce znalazłem ponadto ciemną płaską kopertę i drugą, grubszą. Wysypałem na łóżko ubogą zawartość pierwszej — żadnych wyjaśnień na temat mojej przeszłości. Przeciwnie, widok tych przedmiotów dodatkowo mnie zdezorientował. Kilkanaście moich paszportów i laminowanych dowodów tożsamości — wszystkie były ważne, gdy wchodziłem na statek, i miały zastosowanie w rozmaitych rejonach Skraju Nieba i otaczającego go kosmosu. Niektóre po prostu wydrukowano, inne zawierały systemy komputerowe.
Przypuszczałem, że zwykli ludzie obyliby się jednym lub dwoma takimi dokumentami, godząc się z tym, że w pewne rejony nie mogliby się legalnie dostać. Na dokumentach małym drukiem napisano, że w miarę swobodnie mogę podróżować do stref militarnych i państw kontrolowanych przez milicję, w strefy neutralne i do niskoorbitowej przestrzeni wokół planety. Takie dokumenty należały do osoby, która musiała poruszać się bez przeszkód. Zauważyłem jednak drobne nieścisłości w danych osobistych, jak miejsce urodzenia czy lista rejonów, które odwiedziłem. W niektórych dokumentach wymieniano mnie jako członka Milicji Południa, w innych jako taktycznego specjalistę Koalicji Północnej. W jeszcze innych w ogóle nie wspominano o mojej żołnierskiej przeszłości — widniałem jako konsultant do spraw bezpieczeństwa osobistego lub agent firmy eksportowo-importowej.
Nagle dostrzegłem w tych dokumentach pewną logikę — ujrzałem, kim byłem: człowiekiem, który musiał gładko jak duch przesmykiwać się przez granice, osobą o wielu twarzach, w większości prawdopodobnie fikcyjnych. Zrozumiałem, że prowadziłem niebezpieczne życie i zapewne przysparzałem sobie wrogów, tak jak inni zyskują znajomych. I chyba niezbyt się tym przejmowałem. Byłem człowiekiem, który, nie mrugnąwszy okiem, mógłby myśleć o zabiciu zdeprawowanego mnicha, a potem z tego zrezygnować, gdyż uznał, że mnich niewart jest nawet drobnego wydatku energii.
W kopercie znalazłem jeszcze trzy obiekty; wetknięte głębiej, nie wypadły z niej same. Wyciągnąłem je ostrożnie, palcami wyczuwając śliską powierzchnię fotografii.
Pierwsze zdjęcie ukazywało ciemnowłosą kobietę niezwykłej urody; uśmiechała się nerwowo. W tle widziałem polanę w dżungli. Zdjęcie zrobiono nocą. Patrząc pod kątem, na tło, dostrzegłem plecy mężczyzny sprawdzającego pistolet. To mógłbym być ja — ale kto zrobił zdjęcie i dlaczego miałem je ze sobą?
— Gitta — powiedziałem. Łatwo przypomniałem sobie imię. — Masz na imię Gitta, prawda?
Drugie zdjęcie ukazywało mężczyznę na wyboistym gościńcu — kiedyś musiała to być porządna droga — biegnącym przez dżunglę. Ubrany w koszulę, przepasany bandolierem, szedł w stronę osoby robiącej zdjęcie; niósł na ramieniu wielki czarny karabin. Był w moim wieku i mojej budowy, ale twarz miał nieco inną. Za mężczyzną leżało powalone drzewo zagradzające drogę, tyle że drzewo kończyło się krwawiącym kikutem, a prawie całą drogę pokrywała gruba warstwa juchy.
— Dieterling — powiedziałem. Nazwisko przypomniało mi się nagle. — Miguel Dieterling.
I wiedziałem, że był moim dobrym przyjacielem, który już nie żyje.
Spojrzałem na trzecią fotkę. Brakowało jej intymności pierwszego zdjęcia czy wątpliwego triumfu drugiej fotografii. Tutaj mężczyzna nie zdawał sobie chyba sprawy z tego, że jest fotografowany. Obraz był płaski, zrobiony długim obiektywem. Mężczyzna szedł szybko przez centrum handlowe, z powodu długiej ekspozycji neony sklepów rozmywały się w smugi. Sama postać mężczyzny też była rozmyta, choć na tyle ostra, że rozpoznawalna. Wystarczająco ostra, żeby można go było „zdjąć”.
Jego nazwisko również pamiętałem.
Wziąłem drugą, cięższą kopertę i wysypałem na łóżko jej zawartość. Wypadły części o pozałamywanych ostrych krawędziach, prowokując, by je poskładać. Czułem ten przedmiot w zaciśniętej dłoni, gotowy do użytku. Trudno byłoby go zobaczyć — miał perłową barwę, jak nieprzezroczyste szkło.
Lub diament.
— To blok — wyjaśniłem Amelii. — Teraz mnie unieruchomiłaś. Jestem wyższy i silniejszy od ciebie, ale w tej chwili nie mogę wykonać żadnego ruchu, bo odczuję straszny ból.
Spojrzała na mnie wyczekująco.
— Teraz weź ode mnie broń. — Wskazałem małą motykę, której używaliśmy jako zastępczej broni. Swobodną ręką wyjęła mi trzonek z dłoni, potem odrzuciła motykę, jakby była zatruta.
— Za łatwo ją puściłeś.
— Nie — odparłem. — Nacisnęłaś na nerw i musiałem ją wypuścić. Prosta biomechanika, Amelio. Myślę, że z Aleksym pójdzie ci znacznie łatwiej.
Staliśmy na polanie przed chatą; pora dnia w Idlewild naśladowała późne popołudnie. Centralna lampa słońca zmieniała barwę z białej na przyćmiony pomarańczowy. Popołudnia były dziwne: światło zawsze padało z góry, nie występował ani ten planetarny efekt świecenia prosto w twarz, ani planetarne zachody słońca. Zresztą i tak nie zwracaliśmy na to specjalnej uwagi. Dwie godziny demonstrowałem Amelii podstawowe techniki samoobrony. Przez pierwszą godzinę próbowała mnie zaatakować, czyli trafić moje ciało ostrzem motyki. Nie udało się to ani razu, choć dawałem jej szanse sforsowania swojej obrony. Zaciskałem zęby i obiecywałem sobie, że tym razem pozwolę jej zwyciężyć — nic z tego, ale przynajmniej zdołałem udowodnić, że odpowiednia technika potrafi dać odpór niewprawnemu napastnikowi. Amelia była coraz bliższa sukcesu, a sytuacja się poprawiła, gdy podczas drugiej godziny treningu odwróciliśmy role. Teraz mogłem przynajmniej się powstrzymywać, nacierałem na tyle wolno, by w różnych sytuacjach Amelia poznała odpowiednie techniki blokowania. Była bardzo dobrą uczennicą w godzinę pojęła to, co normalnie zajęłoby dwa dni. Jej ruchy nie nabrały jeszcze wdzięku, nie zostały również zapamiętane i przez mięśnie. Ponadto Amelia sygnalizowała swe zamiary, ale wobec amatora takiego jak brat Aleksy nie miało to znaczenia.
— Mógłbyś mi też pokazać, jak go zabić? — spytała, gdy odpoczywaliśmy przez chwilę na trawniku. W zasadzie to ona nabierała tchu, ja czekałem.
— Zależy ci na tym?
— Oczywiście, że nie. Chcę go tylko powstrzymać. Powiodłem wzrokiem po krzywiźnie Idlewild, obserwując maleńkie postacie pracowicie uprawiające tarasy, by zdążyć przed nastaniem ciemności.
— Przypuszczam, że już nie wróci — odparłem. — Zwłaszcza po tym, co stało się w jaskini. Ale gdyby wrócił, będziesz miała nad nim przewagę i jestem pewien, że już się to nie powtórzy. Znam ten typ człowieka, Amelio. Zwróci się ku łatwiejszemu celowi.
Zastanawiała się przez chwilę, zapewne współczując osobie, którą czekają podobne co ją przeżycia.
— Wiem, że nie powinnam tego mówić, ale ja go nienawidzę. Czy moglibyśmy jeszcze jutro powtórzyć trening?
— Oczywiście. Co więcej, zalecałbym to. Nadal jesteś słaba, choć zrobiłaś duże postępy.
— Dziękuję, Tanner. Pozwól zapytać: skąd znasz te techniki? Pomyślałem o dokumentach, które znalazłem w kopercie.
— Byłem doradcą do spraw bezpieczeństwa osobistego.
— I?
Uśmiechnąłem się smętnie. Ciekawe, czy Amelia znała zawartość kopert.
— Robiłem też inne rzeczy.
— Powiedziano mi, że byłeś żołnierzem.
— Tak, chyba byłem żołnierzem. Ale wtedy na Skraju Nieba prawie wszyscy żywi mieli coś wspólnego z wojną. Trudno się było z nią nie zetknąć. Takie czasy: albo stanowiłeś część rozwiązania, albo część problemu. Jeśli nie opowiedziałeś się po jednej stronie, zakładano, że popierasz drugą. — Oczywiście, tak to wyglądało dla przeciętnego obywatela Półwyspu, natomiast bogaty arystokrata mógł kupić sobie neutralność jak nowe ubranie w sklepie.
— Chyba teraz już dobrze wszystko pamiętasz.
— Tak, pamięć zaczyna mi wracać. Bardzo mi pomogło przejrzenie rzeczy osobistych.
Skinęła głową, a ja miałem wyrzuty sumienia, że ją oszukuję. Fotografie skutecznie pobudziły moją pamięć — miały też na mnie inny wpływ — ale na razie wolałem udawać częściową amnezję. Miałem tylko nadzieję, że Amelia nie jest na tyle sprytna, by przejrzeć mój podstęp; musiałem zachować ostrożność i w perspektywie baczyć na przebiegłych Lodowych Żebraków.
Rzeczywiście, byłem żołnierzem. Te wszystkie paszporty i dowody osobiste z koperty wskazywały, że żołnierka to nie koniec moich talentów, lecz tylko jądro, wokół którego krążyły inne umiejętności. Nie wszystko pamiętałem wyraźnie, ale dziś wiedziałem znacznie więcej niż wczoraj.
Pochodzę z rodziny zajmującej miejsce na końcu skali arystokratycznego bogactwa. Nie zmagała się z biedą, lecz świadomie usiłowała zachować fasadę dobrobytu. Mieszkaliśmy na południowo-wschodnim wybrzeżu Półwyspu w Nueva Iquique, miejscowości pustoszejącej, osłoniętej przed wojną przez zdradliwe góry, sennej i obojętnej nawet w ponurych czasach wojny. Północniacy często żeglowali wzdłuż wybrzeża na południe i zawijali do Nueva Iquique, nie obawiając się napaści, choć teoretycznie byliśmy wrogami. Również małżeństwa między członkami różnych rodów Flotylli nie były czymś wyjątkowym. Nauczyłem się hybrydowego języka wroga niemal tak biegle jak naszego rodzimego. Wydawało mi się dziwne, że nasi przywódcy podsycali w nas nienawiść do tych ludzi. Nawet książki historyczne przyznawały, że wszyscy byliśmy zjednoczeni, gdy statki opuszczały Merkurego.
Ale od tego czasu wiele się wydarzyło.
Dorastając, zaczynałem rozumieć, że choć nie miałem nic, ani przeciwko genom, ani wierzeniom ludzi sprzymierzonych w ramach Koalicji Północnej, to jednak byli to nasi wrogowie. Popełniali okrucieństwa, tak jak my. Choć nie czułem pogardy dla wrogów, miałem moralny obowiązek pomóc naszym i przyczynić się do jak najszybszego zwycięskiego rozstrzygnięcia wojny. W wieku dwudziestu dwóch lat zaciągnąłem się więc do Milicji Południa. Nie byłem urodzonym żołnierzem, ale szybko się uczyłem. Musiałem, bo gdy dano mi pierwszy pistolet, zaraz za parę tygodni rzucono mnie na pole walki. Zostałem wytrawnym snajperem. Po odpowiednim treningu stałem się wybitnym, a nadzwyczaj sprzyjające okoliczności sprawiły, że mój oddział potrzebował snajpera.
Pamiętam pierwsze swoje zabójstwo — wielokrotne, jak się później okazało.
Stacjonowaliśmy wysoko na porośniętych dżunglą wzgórzach i obserwowaliśmy polanę, gdzie oddziały Koalicji Północnej wyładowywały zaopatrzenie z poduszkowca. Z bezwzględnym spokojem wymierzyłem, patrząc w celownik i lokując poszczególnych żołnierzy na przecięciu nitek celownika. Karabin był naładowany mikroamunicją subsoniczną, bezgłośną, z zaprogramowanym piętnastosekundowym opóźnieniem detonacji — wystarczyło czasu, by umieścić ładunek wielkości komara w każdym mężczyźnie i obserwować, jak wszyscy leniwie drapią się w kark, jakby poczuli ukłucie owada. Gdy ósmy, ostami z mężczyzn zauważył, że coś jest nie w porządku, było dla nich za późno na reakcję.
Oddział padł na ziemię synchronicznie. Potem zeszliśmy ze wzgórz i omijając ciała, groteskowo rozdęte przez wewnętrzne wybuchy, zarekwirowaliśmy zaopatrzenie.
Tak poznałem smak śmierci, jakby we śnie.
Czasami zastanawiałem się, co by było, gdyby opóźnienie wynosiło mniej niż piętnaście sekund i gdyby pierwszy mężczyzna padł na ziemię, nim bym skończył umieszczanie ładunków na pozostałych. Czy wystarczyłoby mi zimnej krwi i snajperskiej chłodnej woli, czy też dotarłby do mnie brutalny szok i z obrzydzeniem cisnąłbym broń? Zawsze sobie powtarzałem, że gdybanie nie ma sensu. Wiem jedno: po tej pierwszej seryjnej nierealnej egzekucji zabijanie nie stanowiło dla mnie już nigdy problemu.
Prawie nigdy.
Taka już jest natura snajperskiej roboty, że niemal zawsze postrzega się wroga jako nieosobową tarczę celowniczą. Jest zwykle zbyt daleko, by odróżnić szczegóły twarzy czy dostrzec wyraz bólu, gdy nabój dotrze do celu. Prawie nigdy nie musiałem strzelać dwukrotnie. Przez pewien czas wydawało mi się, że znalazłem sobie bezpieczną niszę, gdzie mogę się odgrodzić od tego najgorszego, co niesie wojna. W moim oddziale ceniono mnie i strzeżono jak talizman. Choć nigdy nie dokonałem heroicznego czynu, dzięki snajperskim umiejętnościom stałem się bohaterem. W porządku, skoro takie rzeczy były możliwe w każdej bitwie. Wiedziałem, że to możliwe. Widywałem mężczyzn i kobiety, których wojna — jak złośliwy i kapryśny kochanek — zawsze raniła, ale, którzy obici i wygłodniali, nieuchronnie do niej wracali. Największe kłamstwo: wojna to dla wszystkich nieszczęście i jeśli mielibyśmy wybór, na zawsze uwolnilibyśmy się od wojen. Gdyby tak było rzeczywiście, może kondycja człowieka stałaby się szlachetniejsza, ale czyż wojna nie posiada dziwnego, mrocznego uroku i dlatego niechętnie zamieniamy ją na pokój? Nie chodziło o coś tak zwykłego jak przyzwyczajenie do normalności wojny. Znałem ludzi, którzy chwalili się, że po zabiciu wroga doznawali seksualnego podniecenia, uzależnieni od erotycznej mocy takiego czynu.
Moje szczęście było jednak prostsze: oto zdałem sobie sprawę, że znalazłem dla siebie najfartowniejszą z ról. Robiłem to, co — jak sobie racjonalizowałem — było moralnie słuszne, a jednocześnie unikałem prawdziwego ryzyka śmierci, nieodłącznie towarzyszącego walkom na pierwszej linii. Zakładałem, że tak to się potoczy: odznaczą mnie i albo do końca wojny będę snajperem, albo armia, zbyt wysoko ceniąc moje umiejętności, nie zechce mnie trzymać na froncie. Niewykluczone, że awansuję do tajnego oddziału zabójców — z pewnością bardziej niebezpiecznego, ale jak się zdołałem zorientować, całe jego zadanie polegało na treningu w jednym z obozów — po czym przejdę na wczesną emeryturę, z poczuciem, że pomogłem w rozstrzygnięciu wojny. Choćby w takim rozstrzygnięciu.
Sprawy potoczyły się zupełnie inaczej.
Pewnej nocy nasz oddział wpadł w zasadzkę. Zostaliśmy odcięci przez partyzantkę Głębokiego Zwiadu Koalicji Północnej i szybko zrozumiałem, co to znaczy walka z bliska, jak to eufemistycznie określano. Żadnego celowania z broni promieniowej, strzelania z nanopocisków z opóźnieniem. Znaczenie walki z bliska znał każdy żołnierz sprzed tysiąca lat: wściekłe wrzaski ludzi tak stłoczonych, że jedynym sposobem zabicia było zadanie ciosu ostrą metalową bronią — bagnetem lub sztyletem — albo zaciśnięcie dłoni na gardle, albo wpakowanie palców w oczy.
Jedynym sposobem przeżycia było wyłączenie wyższych funkcji mózgu i cofniecie umysłu do stanu zwierzęcego.
Tak też zrobiłem. I wtedy poznałem głębszą prawdę o wojnie. Karała tych, co z nią flirtowali — przerabiała ich na swe podobieństwo. Gdy otworzyłeś drzwi, by wpuścić zwierza, nie mogłeś ich potem zamknąć.
Nie przestałem być wytrawnym strzelcem, gdy sytuacja tego wymagała, ale nigdy już nie byłem snajperem. Udawałem, że straciłem czucie i że podczas wykonywania szczególnie ważnych zadań mógłbym zawieść. Dość wiarygodne kłamstwo — snajperzy byli obsesyjnie przesądni i wielu doznawało psychosomatycznej blokady. Przewinąłem się przez wiele oddziałów; domagałem się służbowego przeniesienia, zawsze coraz bliżej frontu. Stałem się ekspertem — nie tylko strzelcem wyborowym — od wszelkich broni; nabyłem wprawy, jaką mają nadzwyczaj utalentowani muzycy, którzy każdy instrument potrafią skłonić do śpiewu. Zgłaszałem się na ochotnika do misji na tyłach wroga, gdy przez całe tygodnie żywiłem się starannie odmierzanymi racjami. Biosfera Skraju Nieba pozornie przypominała ziemską, ale na poziomie biochemii komórek występowały zasadnicze różnice i tamtejsze rośliny nie nadawały się do jedzenia — albo w ogóle nie dostarczały substancji odżywczych, albo powodowały śmiertelny w skutkach wstrząs anafilaktyczny. Podczas tych długich okresów samotności pozwoliłem, by zwierzę znów się ujawniło — stan zdziczałego umysłu o nieograniczonej cierpliwości i tolerancji na brak wygód.
Stałem się samotnym rewolwerowcem, który nie otrzymuje rozkazów zwykłymi kanałami, ale dostaje je z tajemniczych, nie dających się ustalić źródeł w strukturze milicji. Moje zadania stawały się coraz dziwniejsze, cele coraz mniej jasne. Moimi ofiarami przestali być średniej rangi oficerowie Koalicji Północnej, a stały się — jak mi się wydawało — osoby przypadkowe. Nigdy jednak nie wątpiłem, że zlecenia tworzą pewien logiczny schemat, że zabójstwa stanowią część jakiegoś niejasnego, lecz starannego planu. Nie raz kazano mi wpakować kulę człowiekowi ubranemu w taki sam mundur, jaki ja nosiłem. Zakładałem, że to szpieg lub potencjalny zdrajca, albo — wyjaśnienie najtrudniejsze do przełknięcia — ktoś może lojalny, czyje życie pozostawało w konflikcie z realizacją nieodgadnionego planu.
Już mnie nie obchodziło, czy moje czyny służą jakiemuś ogólnemu dobru. W końcu przestałem przyjmować rozkazy, a zacząłem o nie zabiegać. Zerwałem powiązania z hierarchią i przyjmowałem zlecenia od tego, kto mi płacił. Przestałem być żołnierzem — zostałem najemnikiem.
Wtedy po raz pierwszy spotkałem Cahuellę.
— Jestem siostra Duscha — rzekła starsza z dwóch zakonnic, kobieta chuda, o poważnej twarzy. — Może o mnie słyszałeś: jestem neurologiem w Hospicjum. Obawiam się, Tanner Mirabel, że z twoim umysłem jest coś poważnie nie w porządku.
Duscha i Amelia stały w drzwiach chaty. Półtorej godziny wcześniej oznajmiłem Amelii, że najpóźniej jutro zamierzam opuścić Idlewild. Amelia patrzyła na mnie skruszona.
— Wybacz, Tanner, ale musiałam jej powiedzieć.
— Nie ma za co przepraszać, siostro. — Duscha przeszła władczo obok podwładnej. — Zrobiłaś, co należało, czy mu się to podoba, czy nie. A teraz, Tanner, od czego zaczniemy?
— Od czego chcesz. I tak wyjeżdżam.
Zza pleców Duschy wyszedł jajogłowy robot, stukając nogami o podłogę. Chciałem zejść z łóżka, ale Duscha położyła rękę na moim udzie.
— Nie, dość tych bzdur. Na razie nigdzie nie pójdziesz. Spojrzałem na Amelię.
— Mówiłaś, że w każdej chwili mogę wyjechać.
— Tak, możesz wyjechać, Tanner, ale… — powiedziała Amelia bez przekonania.
— Ale zrezygnujesz, gdy poznasz fakty — wtrąciła Duscha, pochylając się nad łóżkiem. — Pozwól, że ci wyjaśnię. Gdy zostałeś ogrzany, przeprowadziliśmy dokładne badania, szczególnie mózgu. Podejrzewaliśmy, że możesz paść ofiarą amnezji, ile musieliśmy się upewnić, czy nie są uszkodzone podstawowe części mózgu albo czy nie należałoby usunąć jakichś implantów.
— Nie mam żadnych implantów.
— Nie masz, ale niestety znaleźliśmy pewnego rodzaju uszkodzenia…
Pstryknęła palcami na robota, który zbliżył się do łóżka. Teraz na łóżku nic nie było, ale przed chwilą składałem nakręcany pistolet, metodą prób i błędów usiłując dopasować poszczególne części — połowę broni zdołałem złożyć. Gdy zauważyłem, że kobiety zbliżają się do chaty, wepchnąłem pistolet pod poduszkę. Trudno byłoby go pomylić z innym przedmiotem. Gdy przeglądali mój bagaż, mogli się zastanawiać, do czego służą te kawałki diamentu o dziwnych kształach, ale teraz wszelkie wątpliwości by zniknęły.
— Jakie uszkodzenia, siostro? — spytałem.
— Pokażę ci.
Z jajowatej głowy robota wyskoczył ekran, na którym wirował liliowy obraz czaszki napakowanej cieniami zawiłych kształtów, jakby wykonanych mlecznym atramentem. Oczywiście nie rozpoznałem wnętrza własnego mózgu, ale wiedziałem, że pokazują mi moją głowę.
Duscha przesunęła palcami po obracającym się obrazie.
— Kłopot jest z tymi jasnymi palmami. Nim się obudziłeś, wstrzyknęliśmy ci bromodezoksyurydynę. To chemiczny analog tymidyny, jednego z kwasów nukleinowych DNA. Związek chemiczny zastępuje tymidynę w nowych komórkach mózgowych, działa jako marker podczas neurogenezy, podświetla nowe komórki nerwowe. Jasne plamy to akumulacja markera — oznaczają miejsce ostatniego przyrostu komórek.
— Nie wiedziałem, że w mózgu mogą rosnąć nowe komórki.
— Pięćset lat temu włożyliśmy to między bajki, ale w pewnym sensie masz rację. To dość rzadkie zjawisko u wyższych ssaków. Ten obraz pokazuje jednak coś znacznie bardziej żywotnego: skoncentrowane, wyspecjalizowane obszary ostatniej i nadal trwającej neurogenezy. Są to funkcjonalne neurony zorganizowane w zawiłe struktury, połączone z istniejącymi już u ciebie neuronami. Wszystko bardzo celowe. Zauważ, w jaki sposób jasne plamy są rozmieszczone w pobliżu centrów postrzegania. To symptomatyczne, Tanner, choć już wcześniej to zrozumieliśmy, widząc twoją rękę.
— Moją rękę?
— Masz ranę na dłoni. Charakterystyczną dla infekcji jednym z Haussmannowych wirusów indoktrynacyjnych. Wiedzieliśmy, czego szukać, i wyizolowaliśmy tego wirusa z twojej krwi. Wirus wmontowuje się w twoje DNA i tworzy nowe struktury neuronowe.
Blefowanie nie miało sensu.
— Jestem zaskoczony, że udało się wam to zdiagnozować.
— Przez te lata często się z nim stykaliśmy — odparła Duscha. — Jest nim zainfekowana mała część każdej partii sorbetu… każdej grupy uśpionych, jaka dociera do nas ze Skraju Nieba. Oczywiście, początkowo przyjęliśmy to ze zdziwieniem. Wiedzieliśmy coś o kultach Haussmanna — nie muszę dodawać, że nie aprobujemy sposobu, w jaki anektowali ikonografię naszej wiary — ale po dłuższym czasie zrozumieliśmy, że są oparte na mechanizmie infekcji wirusowej i że mamy do czynienia raczej z ofiarami choroby niż z wyznawcami kultu.
— Diabelne utrapienie — rzekła Amelia. — Ale potrafimy ci pomóc, Tanner. Przypuszczam, że śniłeś o Skyu Haussmannie?
Skinąłem głową.
— Możemy wypłukać wirusa — stwierdziła Duscha. — To słaby szczep i z czasem ulegnie redukcji, ale jeśli chcesz, możemy ten proces przyśpieszyć.
— Jeśli chcę? Dziwi mnie, że jeszcze go nie wypłukaliście.
— Boże broń! Nigdy byśmy tego nie zrobili. Przecież mogłeś dobrowolnie wybrać infekcję, a wtedy nie mamy prawa go usuwać. — Duscha poklepała robota; ten schował ekran i klikając, odszedł. Poruszał się jak delikatny metalowy krab. — Jeśli jednak chcesz, możemy natychmiast rozpocząć terapię usuwania.
— Ile to potrwa?
— Pięć do sześciu dni. Naturalnie, chcemy monitorować cały proces — czasami będzie wymagał małego dostrojenia.
— No to będzie musiał ustąpić sam.
— Niech to więc spadnie na twoją głowę — odparła Duscha, zniecierpliwiona. Wstała i ze złością wyszła. Robot ruszył za nią posłusznie.
— Ja… — zaczęła Amelia.
— Wybacz, ale nie chcę o tym rozmawiać.
— Musiałam jej powiedzieć.
— Wiem i nie mam pretensji. Nie próbuj mnie tylko odwieść od wyjazdu.
Nic nie odrzekła, ale zrozumiała.
Potem niemal w milczeniu ćwiczyliśmy przez pół godziny; w tym czasie rozmyślałem o tym, co pokazała mi Duscha. Przypomniałem sobie Czerwonorękiego Vasqueza — zapewniał mnie, że już przestał zarażać. Najprawdopodobniej to on stanowił źródło wirusa, ale nie mogłem również wykluczyć przypadkowego zarażenia, gdy byłem na moście w pobliżu tylu wyznawców kultu Haussmanna.
Duscha powiedziała jednak, że to słaby szczep. Może ma rację? Na razie jedynym dowodem był stygmat na dłoni i dwa sny w nocy. Nie widywałem Skya Haussmanna w świetle dnia ani w fazie budzenia się. Nie miałem na jego punkcie obsesji, nie chciałem otaczać się pamiątkami po nim, na myśl o nim nie odczuwałem nabożnej czci. Był dla mnie tym, czym był zawsze: postacią historyczną, człowiekiem, który zrobił rzecz straszną i został strasznie ukarany, ale nie można o nim zapomnieć, ponieważ dał nam świat w darze. Istniały również starsze postacie historyczne o niejednoznacznej reputacji; ich czyny odmalowywano w równie niejasnych odcieniach szarości. Nie zamierzałem czcić Haussmanna tylko dlatego, że wydarzenia z jego życia pojawiają się w moich snach. Byłem od tego silniejszy.
— Nie rozumiem, dlaczego tak ci spieszno — powiedziała Amelia, gdy zrobiliśmy sobie przerwę. Odgarnęła z czoła wilgotne pasmo włosów. — Piętnaście lat zajęło ci dotarcie tutaj, więc jakie znaczenie ma jeszcze parę tygodni…
— Chyba po prostu nie należę do osób cierpliwych, Amelio. — Spojrzała sceptycznie. — Dla mnie tych piętnastu lat jakby nie było — wyjaśniłem. — Wydaje mi się, że zaledwie wczoraj czekałem na wejście na statek.
— No to co? Opóźnienie o tydzień czy dwa nie ma specjalnego znaczenia.
A jednak, pomyślałem. Ma to kolosalne znaczenie. Ale Amelia nie może poznać całej prawdy.
— W zasadzie… — zacząłem obojętnym głosem — mam powody, by wyjechać jak najszybciej. To nie ujawni się w waszych zapiskach, ale pamiętam, że podróżowałem z jednym facetem, który już musiał zostać ożywiony.
— Niewykluczone, jeśli ten mężczyzna został umieszczony na statku wcześniej od ciebie.
— O to mi właśnie chodzi. On mógł w ogóle nie przejść przez Hospicjum, jeśli nie wystąpiły komplikacje. Nazywa się Reivich.
Okazała zdziwienie, ale bez podejrzliwości.
— Pamiętam mężczyznę o takim nazwisku. Mieliśmy go tutaj. Argent Reivich, prawda?
Uśmiechnąłem się.
— Tak, to on.