Dziesięciolatek szedł z ojcem po zakrzywionej, błyszczącej podłodze: buty skrzypiały na wypolerowanej powierzchni, ojciec i syn, zawieszeni nad własnymi odbiciami, jakby się wspinali po coraz większej stromiźnie, którą zawsze czuli jako idealnie poziomą.
— Wychodzimy na zewnątrz? — spytał Sky.
— Dlaczego tak sądzisz? — Tytus spojrzał na syna.
— W innym wypadku byś mnie tu nie zabrał.
Tytus nie odpowiedział, ale argumentom chłopca nie dało się zaprzeczyć. Sky nigdy jeszcze nie był w komorze ładunkowej, nawet podczas wypraw z Constanzą w zabronione rejony statku. Sky pamiętał, jak zabrała go do delfinów. Pamiętał karę, jaką wówczas dostał, i późniejsze, znacznie dotkliwsze doświadczenia: brak światła i chwile spędzone samotnie w ciemności. To było dawno temu, ale nadal nie rozumiał wszystkich zdarzeń tamtego dnia. Nigdy nie udało mu się namówić ojca, by mu o tym opowiedział. Nie dlatego, że ojciec był uparty, i nie chodziło tylko o rozpacz po śmierci matki Skya. Ta milcząca cenzura — coś subtelniejszego niż tylko odmowa dyskusji na ten temat — dotyczyła wszystkich dorosłych, do których Sky się zwrócił. Nikt nie chciał mówić o tamtym dniu, gdy na całym statku zapanowały ciemności i chłód, ale pamięć Skya zachowała jasny obraz wydarzeń.
Po wielu dniach — i teraz Sky uważał, iż rzeczywiście musiały wtedy upłynąć dni — dorośli naprawili oświetlenie. Sky zauważył moment, gdy znów zaczął działać obieg powietrza — cecha otoczenia w tle, której się nie dostrzega, nim nie zostanie wyłączona. Przez ten cały czas oddychali powietrzem nieoczyszczanym; stawało się coraz bardziej zatęchłe, gdy sto pięćdziesiąt czuwających osób wydychało cały czas dwutlenek węgla. Jeszcze kilka dni i problem stałby się naprawdę poważny. Teraz jednak powietrze było świeższe i temperatura podniosła się na tyle, że można było chodzić korytarzami, nie drżąc z zimna.
Rozmaite urządzenia drugorzędne, unieruchomione podczas zaciemnienia, stopniowo wracały do życia. Znów ruszyły wagoniki, rozwożące sprzęt i techników wzdłuż osi statku; z powrotem można było korzystać z sieci informacyjnych. Jedzenie się poprawiło, choć Sky prawie nie zauważył, że podczas zaciemnienia dawano mu żelazne porcje.
Jednak żaden z dorosłych nie chciał o tym rozmawiać.
W końcu, gdy wróciło normalne statkowe życie, Skyowi udało się wkraść do przedszkola. W oświetlonym wnętrzu ku swemu zdziwieniu zastał wszystko tak, jak wtedy zostawił: Klauna zastygłego w dziwnej pozie, jaką przyjął po błysku. Sky podszedł bliżej, by przyjrzeć się zdeformowanej postaci przyjaciela. Teraz się przekonał, że Klaun był zawsze tylko wzorem na maleńkich barwnych kwadracikach, pokrywających ściany, podłogę i sufit przedszkola. Klaun obrazował rodzaj filmu i tylko z punktu widzenia Skya wyglądał na istotę żywą. Wydawało się, że Klaun jest fizycznie obecny w pokoju — nie tylko narysowany na ścianie — ponieważ jego stopy i nogi namalowano również na podłodze, lecz ze skrzywioną perspektywą, tak że z miejsca, gdzie stał Sky, wszystko wyglądało idealnie naturalnie. Pokój odwzorowywał Skya i kierunek, w którym patrzył. Gdyby Sky potrafił dość szybko przesunąć swój punkt widzenia, szybciej niż pokój potrafił przeprogramować obraz Klauna, dostrzegłby trik perspektywy. Ale Klaun był zawsze znacznie szybszy od chłopca. Przez trzy lata Sky nigdy nie wątpił, że Klaun jest żywy, choć nigdy Skya nie dotykał i Klauna też nie można było dotknąć.
Matka i ojciec Skya przekazali iluzji swą rodzicielską odpowiedzialność.
Teraz jednak — gotów przebaczyć — otrząsnął się z tych myśli, zafascynowany perspektywą wyjścia na zewnątrz i widokiem wielkiej ładowni, która wydawała się naprawdę olbrzymia, gdyż byli tam tylko oni dwaj w kałuży poruszających się świateł. Wyglądu ciemnej części pomieszczenia można się było tylko domyślać, jej rozmiary ocenić na podstawie gabarytów ciemnych, piętrzących się kontenerów towarowych i obsługujących je maszyn, znikających zakrzywionymi liniami w czerni.
Gdzieniegdzie parkowały statki: jednoosobowe holowniki lub „kije od miotły” przeznaczone do latania tuż przy kadłubie na zewnątrz statku, albo hermetyczne taksówki do przelotów na inne statki Flotylli. W razie konieczności taksówki mogły wejść do atmosfery, ale nie były dostosowane do drogi powrotnej w kosmos. Deltoskrzydłe ładowniki, które potrafiły odbyć wielokrotne wyprawy na powierzchnię Kresu Podróży, były za duże; trzymano je przyczepione na zewnątrz „Santiago”. Można je było zobaczyć tylko wówczas, gdy pracowało się w jednej z zewnętrznych grup, jak matka Skya w dniu śmierci. Tytus zatrzymał się przy małym promie.
— Tak, wychodzimy na zewnątrz — przyznał. — Sądzę, że nadszedł czas, byś zobaczył, jak się sprawy rzeczywiście przedstawiają.
— Jakie sprawy?
Zamiast udzielić odpowiedzi, ojciec uniósł mankiet munduru i powiedział cicho do bransolety:
— Przygotować wehikuł wycieczkowy 15.
Taksówka zareagowała natychmiast, bez wahania, bez pytania o uprawnienia. Na masce o kształcie litery V zapaliły się światła, drzwi kokpitu uniosły się na gładkich teleskopach, paleta, na której pojazd był zamontowany, obróciła się i ustawiła go na szynach wylotowych, a drzwi znalazły się w dogodnym miejscu. Z dysz rozmieszczonych wzdłuż boków zaczęła uchodzić para, rozległ się jęk turbin z głębi powłoki maszyny. Jeszcze parę sekund temu była tylko smukłym kawałkiem martwego metalu — teraz dysponowała niesamowitymi energiami. Ledwo trzymanymi w ryzach.
Zawahał się przy drzwiach, ale ojciec skinął mu, żeby wsiadał.
— Ty pierwszy, Sky. Zajmij miejsce po lewej panelu przyrządów. I niczego tam nie dotykaj.
Sky wskoczył do pojazdu, czując pod stopami drgania podłogi. Taksówka była w środku mniej przestronna, niż się spodziewał (kadłub na zewnątrz był grubo zbrojony) i Sky musiał się schylać, by dostać się na tylne siedzenie. Głową zawadził o ścięgnopodobną plątaninę rur. Na fotelu przez chwilę zmagał się ze stalowoniebieską sprzączką, nim zapiął się mocno wokół piersi. Przed sobą zobaczył chłodny turkusowy displej, na nim stale zmieniające się liczby i skomplikowane wykresy, poniżej zakrzywione, mieniące się złotem okienko. Po lewej miał panel sterujący z równymi rzędami dźwigni i przełączników, oraz jednym czarnym dżojstikiem.
Ojciec usiadł w fotelu najdalszym po prawej. Drzwi się zamknęły i zapanowała cisza; było słychać tylko stały szum cyrkulującego powietrza. Ojciec dotknął palcem displeju — wskazania zmieniły się i Tytus, skoncentrowany, odczytywał je, mrużąc oczy.
— Dobra rada: nigdy nie ufaj temu żelastwu, gdy ci mówi, że wszystko jest w porządku. Sam wszystko sprawdzaj, Sky.
— Nie ufasz informacjom maszyn?
— Kiedyś ufałem. — Ojciec pchnął naprzód dżojstik i taksówka zaczęła wyjeżdżać po torze, mijając zaparkowane rzędy innych pojazdów. — Ale maszyny nie są niezawodne. Oszukiwaliśmy się, że są, bo tylko w ten sposób można pozostać przy zdrowych zmysłach w miejscu takim jak to, gdzie każdy nasz oddech zależy od ich działania. Niestety, to była nieprawda.
— Co takiego się stało, że zmieniłeś zdanie?
— Wkrótce się dowiesz.
Sky przemówił do swojej bransolety — która miała podzbiór możliwości bransolety ojca — i poprosił statek, by połączył go z Constanzą.
— Nigdy nie zgadniesz, skąd dzwonię — powiedział, gdy pojawiła się mała, jasna twarz koleżanki.
— Wychodzę na zewnątrz.
— Z Tytusem?
— Tak, jest ze mną ojciec.
Constanza miała trzynaście lat i — tak jak Skya — często brano ją za osobę starszą. Nie chodziło o wygląd zewnętrzny. O ile Constanza nie wyglądała na starszą, niżby wskazywał jej prawdziwy wiek, to Sky wyglądał znacznie młodziej niż jego rówieśnicy. Był mały i blady i trudno było sobie wyobrazić, że w najbliższej przyszłości stanie się już młodzieńcem. Oboje byli jednak intelektualnie nad wiek dojrzali. Constanza pracowała w zasadzie na pełnym etacie w organizacji bezpieczeństwa pod dowództwem Tytusa. Na statku z tak nieliczną załogą obowiązki dziewczynki nie miały oczywiście wiele wspólnego z wymuszaniem przestrzegania zasad, a znacznie więcej z nadzorowaniem skomplikowanych procedur bezpieczeństwa oraz badaniem i symulacją scenariuszy operacyjnych. Praca wymagała umiejętności, gdyż „Santiago” był nadzwyczaj skomplikowaną jednostką, ale z całą pewnością nie wymagała wychodzenia na zewnątrz. Gdy Constanza zaczęła współpracować z Tytusem, jej przyjaźń ze Skyem osłabła — dziewczynka podjęła już prawdziwe obowiązki i przeszła do świata dorosłych. Teraz jednak Sky miał zrobić coś, co musi wywrzeć na niej wrażenie i podnieść jego prestiż w jej oczach.
Czekał na odpowiedź — nadeszła, choć nie takiej się spodziewał.
— Współczuję ci, Sky. Wiem, że to nie będzie dla ciebie łatwe, ale sądzę, że musisz to zobaczyć.
— Co masz na myśli?
— To co Tytus zamierza ci pokazać. — Zamilkła. — Zawsze o tym wiedziałam, od kiedy to się stało, już tamtego dnia, gdy wróciliśmy od delfinów. Ale nigdy omawianie tego nie wydawało mi się właściwe. Gdy wrócisz, porozmawiamy na ten temat, jeśli tylko zechcesz.
Syknął rozdrażniony. Mówiła jak nie jego koleżanka, lecz zarozumiała starsza siostra. A teraz jeszcze ojciec pogorszył sytuację, kładąc mu w geście pocieszenia rękę na ramieniu.
— Ma rację, Sky. Zastanawiałem się, czy powinienem cię uprzedzić, ale doszedłem do wniosku, że nie należy tego robić. Constanza mówi prawdę. To nie będzie przyjemne, lecz prawda rzadko jest miła. Uważam jednak, że jesteś na to gotów.
— Na co gotów? — spytał i uświadomił sobie, że połączenie z Constanza nadal jest aktywne. Zwrócił się do niej: — Już wcześniej wiedziałaś, że planowana jest ta wyprawa?
— Przeczuwała, że zabieram cię na zewnątrz — wyjaśnił ojciec, nim Constanza zdążyła powiedzieć coś na swoją obronę. — To wszystko. Nie możesz jej za to winić. To jest lot na zewnątrz i wszyscy z bezpieczeństwa muszą o nim wiedzieć. A ponieważ nie udajemy się na inny statek, muszą znać powód.
— Jaki to powód?
— Zobaczysz, co się stało z twoją matką.
Cały czas się przesuwali — dotarli już do metalowej ściany ładowni. Owalne drzwi otworzyły się z wizgiem, by ich przepuścić, taksówka wyślizgnęła się ze swej palety w długą, oświetloną czerwono komorę nie szerszą niż sam pojazd. Czekali tam przez minutę, aż powietrze komory zostanie wyssane, po czym taksówka gwałtownie ruszyła, zapadając się w szyb. Ojciec skorzystał z okazji, pochylił się i poprawił synowi pasy — teraz znaleźli się na zewnątrz statku: poniżej mieli czerń, nad głowami łagodnie zakrzywiony kadłub. Sky odczuwał dość silne zawroty głowy, choć na dole nie było niczego takiego, co sugerowałoby wysokość.
Opadali. Przez krótką chwilę, ale i tak wywoływało to mdłości. Sky miał podobne uczucie, gdy parę razy znalazł się w pobliżu środka statku, gdzie grawitacja spadała niemal do zera. Silniki taksówki szarpnęły i coś w rodzaju ciężaru powróciło. Ojciec wprawnie skierował pojazd od szarej masy olbrzymiego statku, korygując kurs uderzeniami w ster. Jego palce operowały na przełącznikach delikatnie jak ręce pianisty.
— Niedobrze mi — powiedział Sky.
— Zamknij oczy. Zaraz ci przejdzie.
Ta wyprawa miała coś wspólnego ze śmiercią matki i Sky był niespokojny, ale mimo to nie mógł stłumić dreszczyku emocji — znajdował się przecież na zewnątrz. Odpiął pasy bezpieczeństwa i zaczął wspinać się w kabinie w poszukiwaniu najlepszego miejsca widokowego. Ojciec zbeształ go łagodnie i kazał wracać na fotel, choć powiedział to bez przekonania. Potem obrócił taksówkę i uśmiechnął się, gdy ukazał im się ogromny statek, który właśnie opuścili.
— Oto on. Twój dom przez ostatnie dziesięć lat i jedyny, jaki kiedykolwiek miałem. Wiem, nie musisz skrywać prawdziwych uczuć. Nie jest zbyt piękny, prawda?
— Ale wielki.
— I dobrze. Ten statek to wszystko, co mamy. Ty, oczywiście, masz więcej szczęścia ode mnie. Zobaczysz przynajmniej Kres Podróży.
Sky skinął głową, ale pewność, z jaką ojciec stwierdzał, że nie dożyje tego momentu, napawała go smutkiem.
Spojrzał znowu na statek.
„Santiago” miał dwa kilometry długości — był dłuższy niż jakikolwiek obiekt pływający po ziemskich oceanach. Mógł się równać z największymi statkami przemierzającymi Układ Słoneczny w czasach poprzedzających wylot Flotylli. Jego szkielet pochodził w istocie ze starego frachtowca napędzanego silnikiem nuklearnym i był dostosowany do podróży w przestrzeni międzygwiezdnej. Inne statki Flotylli zbudowano — z niewielkimi modyfikacjami — w oparciu o tę samą konstrukcję.
Tu, daleko od wszelkich gwiazd, na statek nie padało żadne światło i byłby niewidoczny, gdyby nie poświata z maleńkich okienek rozmieszczonych po bokach. Na samym przedzie znajdowała się wielka, otoczona światłami kula — sekcja dowodzenia z mostkiem, gdzie załoga pełniąca służbę spędzała większość czasu. Tam przechowywano przyrządy nawigacyjne i naukowe, wycelowane w gwiazdę przeznaczenia. Nazwano ją Łabędź, ale Sky wiedział, że nosiła znacznie mniej poetyczne miano: 61 Cygnus A. Czerwona, chłodna połówka układu podwójnego, położonego w nieregularnej pstrzynie gwiazd, którą w starożytności nazwano Cygnus. Dopiero pod koniec podróży statek odwróci się, rufą skieruje ku Łabędziowi i wyhamuje odrzutem silników.
Za sferą sterowni widniał walec tej samej średnicy — tam była ładownia, z której właśnie wyjechali. Dalej ciągnęła się długa cienka oś, z regularnie nabitymi, jak ćwieki, modułami kosmicznymi niczym kręgosłup olbrzymiego dinozaura. Na samym końcu osi znajdował się układ napędowy — silniki skomplikowane i niesamowite, odpalone kiedyś, by przyśpieszyć statek do obecnej prędkości lotu; znowu zostaną włączone pewnego bardzo odległego dnia, gdy Sky będzie już całkiem dorosły.
Sky znał konstrukcję statku; wielokrotnie widział jego modele i hologramy, ale czymś zupełnie innym było ujrzenie go na własne oczy, z zewnątrz. Powoli, lecz z uporczywym majestatem cały statek obracał się wokół długiej osi — w jego zakrzywionych dokach dawało to wrażenie grawitacji. Sky obserwował tę rotację: światła pojawiały się w polu widzenia i po dziesięciu sekundach znikały; widział niewielkie rozwarcie w cylindrze cargo, skąd wyleciała taksówka. Wydawało się bardzo maleńkie, ale nie tak małe, jak powinno się wydawać, zważywszy na to, że statek będzie zawsze całym jego światem. Prawie zawsze. Teraz Sky był młody i pozwolono mu zapoznać się z niewielką częścią „Santiago”, ale z pewnością wkrótce pozna go dokładnie.
Zauważył też jeszcze coś, czego nie oddawały modele i holografy. Gdy statek się obracał, z jednej strony kadłub był ciemniejszy niż w pozostałych miejscach.
Co to mogło znaczyć?
Ta mała nieregularność ledwo go zaniepokoiła, a już o niej zapomniał, zachwycony samym ogromem statku; szczegóły rysowały się wyraziście, mimo że oddzielone kilometrami próżni. Usiłował zlokalizować swoje ulubione miejsca na statku w tej nowej perspektywie. Nigdy nie zapuścił się zbyt daleko w osi, to pewne, a i to tylko w towarzystwie Constanzy, gdy oboje podjęli śmiałą wyprawę, nim przyłapali ich dorośli. Nikt go jednak za to nie winił, za tę naturalną ciekawość i chęć, by zobaczyć umarłych, gdy już wiedziało się o ich istnieniu.
Oczywiście nie byli w rzeczywistości umarli, lecz zamrożeni.
Oś miała kilometr, połowę całkowitej długości statku. W przekroju poprzecznym była sześciokątem i miała sześć długich wąskich ścian. Wzdłuż każdej z nich rozmieszczono szesnaście modułów-spalni, każdy w kształcie dysku przymocowanego do osi pępowinami. Razem dziewięćdziesiąt sześć dysków, w każdym dziesięć trójkątnych przedziałów, a każdy przechowywał jednego momio, śpiącego, i potężne urządzenia obsługujące. Razem dziewięciuset sześćdziesięciu zamrożonych pasażerów. Prawie tysiąc osób pogrążonych w lodowatym śnie, który miał trwać przez całą podróż do Łabędzia. Nie trzeba dodawać, że uśpieni stanowili najcenniejszy ładunek statku — jego jedyny powód istnienia. Stu pięćdziesięciu żywych załogantów było tu tylko po to, by zapewnić dobre warunki zamrożonym i utrzymać statek na kursie. Sky znowu skonfrontował swoją znajomość statku z tym, co — jak mógł oczekiwać — stanie się, gdy osiągnie dorosłość. Obecnie znał tylko kilkoro ludzi, ale tylko dlatego, że podczas procesu wychowawczego celowo go izolowano. Niedługo pozna wielu innych. Ojciec powiedział, że tych stu pięćdziesięciu ciepłych na statku to magiczna liczba w sensie socjologicznym, rozmiar populacji, do jakiej dążą społeczności wiejskie, a jest to związane z wewnętrzną harmonią i pomyślnością wspólnoty. Jest ona na tyle duża, że poszczególne osoby — jeśli tego chcą — mogą żyć w nieco odmiennych grupach, ale na tyle mała, że nie zagraża jej powstanie niebezpiecznych frakcji. W takim sensie Starzec Balcazar był wodzem plemiennym, a Tytus Haussmann, ze swoją głęboką wiedzą tajemną i stałą troską o bezpieczeństwo populacji, był głównym szamanem lub może naczelnym myśliwym. W związku z tym Sky był synem osoby o znacznej władzy — takiego człowieka dorośli zwą czasem caudillio, czyli wielki człowiek — a to dobrze wróżyło jego własnej przyszłości. Rodzice Skya i inni dorośli otwarcie mówili, że kapitan Balcazar jest już starym człowiekiem. Starzec Balcazar i ojciec byli zawodowo blisko związani: kapitan zawsze wysłuchiwał Tytusa i rutynowo zasięgał jego rady. Wyprawa na zewnątrz musiała być uzgodniona z Balcazarem — nie należało rozrzutnie korzystać z pojazdów „Santiago”, ponieważ były nie do zastąpienia.
Sky poczuł, jak taksówka zwalnia i sztuczna grawitacja znów nieco spada.
— Dobrze się przyjrzyj — powiedział ojciec.
Mijali silniki — wielką niesamowitą plątaninę zbiorników, rur i rozszerzających się dysz przypominających wyloty trąb.
— Antymateria — wyjaśnił Tytus, wymawiając to słowo jak ciche przekleństwo. — Substancja samego diabła. Nawet w tym małym promie mamy jej tyle, by zainicjować reakcję syntezy, choć i to przyprawia o palpitację serca. Ale włosy stają mi dęba, gdy pomyślę, ile tego jest na „Santiago”.
Tytus wskazał dwie butle magnetycznego przechowywania na rufie statku: wielkie zbiorniki mieszczące mikroskopijne ilości czystego antylitu. Większy z tych zbiorników był teraz pusty — paliwo zostało całkowicie zużyte w początkowej fazie przyśpieszania do prędkości lotu międzygwiezdnego. Choć nie było żadnych zewnętrznych oznak, druga butla nadal zawierała całkowity ładunek antymaterii, delikatnie unoszącej się w próżni nieco bardziej doskonałej od tej, w której obecnie leciał wielki statek. W małej butli było mniej antymaterii, gdyż masa statku podczas hamowania będzie mniejsza od masy podczas przyśpieszania, ale nawet ta ilość wystarczyła, by wywoływać u ludzi koszmary.
Sky nigdy nie słyszał, by ktokolwiek opowiadał dowcipy na temat antymaterii.
— Dobrze, teraz wracaj na fotel i zapnij pasy — polecił ojciec.
Gdy syn siedział bezpiecznie, Tytus zwiększył ciąg taksówki do maksimum. „Santiago” zmalał do szarej drzazgi, w końcu można go było dostrzec tylko po dokładnym przejrzeniu nieba. Gdy widziało się go na tle pozornie nieruchomych gwiazd, aż trudno było uwierzyć, że statek w ogóle leci. Leciał — z prędkością ośmiu procent prędkości światła — i choć żaden statek z załogą nigdy przedtem tak szybko się nie poruszał, była to prędkość znikoma, jeśli uwzględnić olbrzymie odległości międzygwiezdne.
Zamrożono więc ludzi, by przespali całą podróż, a tymczasem trzy pokolenia załogantów prawie całe życie poświęcały na opiekę nad nimi. Pasażerów owiniętych i umieszczonych w kriogenicznych komorach nazywano wśród załogi mumiami lub momios w nadal używanym potocznie castellano.
Sky Haussmann należał do załogi. A także wszyscy, których znał.
— Widzisz już pozostałe statki? — spytał ojciec.
Sky dłuższą chwilę przeszukiwał wzrokiem niebo przed sobą, aż dostrzegł jeden ze statków. Trudno było go zobaczyć, ale oczy Skya podczas tej wycieczki najwyraźniej przywykły do ciemności. A może tylko sobie wyobrażał ten statek? Nie, jest. Malutka konstelacja.
— Widzę jeden — powiedział Sky. Ojciec skinął głową.
— To chyba „Brazylia”. „Palestyna” i „Bagdad” też tam lecą, ale znacznie dalej.
— Widzisz je?
— Z małą pomocą. — Ojciec poruszył rękoma w ciemności na panelu sterującym taksówki i wymalował nakładkę kolorowych linii na oknie — jasne linie na ciemnym tle, jakby ślady kredy na tablicy. „Brazylia” i dwa dalsze statki zostały obrysowane, ale Sky dostrzegł drzazgi pozostałych statków dopiero, gdy „Brazylia” stała się wielka. Wyglądała podobnie do rodzinnego statku Skya, nawet dyski nabite na oś były identyczne.
Przejrzał całe okno taksówki, szukając przecięcia barwnych linii, które miałyby wskazywać pozycje czwartego statku, ale nic takiego nie dostrzegł.
— Czy „Islamabad” jest za nami? — spytał.
— Nie — odparł ojciec cicho. — Nie ma go za nami.
Ton jego głosu zaniepokoił Skya, ale w mroku taksówki wyraz twarzy ojca był nieczytelny. Może specjalnie?
— Więc gdzie jest?
— Teraz go nie ma — odparł Tytus powoli. — Już od pewnego czasu go nie ma. Zostały tylko cztery statki. Siedem lat temu z „Islamabadem” coś się stało.
W taksówce zapanowała cisza i dopiero po dłuższej chwili Sky zapytał:
— Co takiego?
— Wybuch. Wybuch, jaki trudno sobie wyobrazić. — Ojciec zamilkł na chwilę. — Jakby przez ułamek sekundy rozbłysło milion słońc — ciągnął. — Mrugnięcie okiem… i tysiąc ludzi zamienia się w proch.
Sky zapamiętał błysk w przedszkolu, ale potem silniejszym przeżyciem było dla niego zepsucie się Klauna i choć samego błysku Sky nigdy nie zapomniał, znacznie dotkliwiej odczuł zdradę przyjaciela, który okazał się tylko mirażem migających pikseli na ścianie. Czy krótki jasny rozbłysk mógł mieć większe znaczenie?
— Czy ktoś to spowodował?
— Nie, raczej nie. Przynajmniej nie umyślnie. Chociaż może eksperymentowali.
— Z napędem?
— Czasami właśnie tak to sobie interpretuję. — Ojciec mówił teraz niemal konspiracyjnym głosem. Nasze statki są bardzo stare. Ja urodziłem się na statku, tak jak ty. Mój ojciec był młodym człowiekiem, ledwie dorosłym, gdy opuścił orbitę Merkurego wraz z załogą pierwszej generacji. Sto lat temu.
— Ale statek się nie zużywa — stwierdził Sky.
— Nie. — Tytus energicznie pokręcił głową. — Nasze statki są w równie dobrym stanie jak wówczas, gdy zostały wybudowane. Ale problem polega na tym, że nie są ulepszane. Na Ziemi wspierali nas ludzie, chcieli nam pomóc w wyprawie. Przez lata zastanawiali się nad konstrukcją statku, usiłowali znaleźć różne sposoby polepszenia naszego życia. Przekazywali nam swoje wnioski, na przykład na temat modyfikacji systemu podtrzymywania życia czy usprawnień komór uśpionych. Podczas pierwszych kilkudziesięciu lat podróży straciliśmy wielu zamrożonych, ale dzięki innowacjom sytuację udało się ustabilizować.
Sky nie wiedział dotychczas, że w ogóle zmarli jacyś śpiący, i trudno mu było się z tym pogodzić. Przecież zamrożenie to w pewnym sensie rodzaj śmierci. Jednak ojciec wyjaśnił mu teraz, że zamrożonym mogą się przydarzyć różne rzeczy, które uniemożliwią potem właściwe ich odmrożenie.
— Ale za twego życia sytuacja się znacznie polepszyła. W ciągu ostatnich dziesięciu lata zmarły tylko dwie osoby. — Sky zadawał sobie pytanie, co zrobiono ze zmarłymi. Czy nadal są transportowani na statku? Dorośli bardzo troszczyli się o momios, jakby należeli do sekty religijnej, zobowiązanej do opieki nad bajecznymi rzadkimi i delikatnymi ikonami.
— Były też inne usprawnienia — kontynuował ojciec.
— W silnikach?
— Tak — potwierdził Tytus z dumą w głosie. — Teraz nie używamy silników i dopiero gdy dotrzemy do celu, będą nam potrzebne. Ale gdyby można było polepszyć ich pracę, moglibyśmy szybciej hamować w pobliżu Kresu Podróży. W tym stanie rzeczy musimy rozpocząć hamowanie całe lata przed Łabędziem, ale z lepszymi silnikami moglibyśmy pozostać dłużej w trybie podróży. Nawet niewielki zysk, choćby kilka lat z całej misji, byłby wart zachodu, zwłaszcza gdybyśmy znów zaczęli tracić śpiących.
— Zaczniemy ich tracić?
— Nie dowiemy się przez najbliższe lata. Ale za pięćdziesiąt lat będziemy blisko celu, a urządzenia chłodni bardzo się zestarzeją. To układy zbyt złożone i niebezpiecznie jest je reperować i modyfikować. Zawsze jednak warto skrócić czas podróży. Przypomnisz sobie moje słowa: za pięćdziesiąt lat będziesz chciał skracać czas podróży choćby o miesiące.
— Czy ludzie na Ziemi wymyślili jakieś usprawnienia napędu?
— Tak. — Ojciec ucieszył się, że Sky na to wpadł. — Wszystkie statki Flotylli otrzymały oczywiście przekaz i byliśmy w stanie wprowadzić zaproponowane modyfikacje. Początkowo wszyscy się wahali. Zorganizowano naradę kapitanów Flotylli. Balcazar i trzej pozostali uznali, że to zbyt niebezpieczne. Wzywali do ostrożności, wskazywali, że mamy czterdzieści lub pięćdziesiąt lat na dokładne przestudiowanie propozycji, nim podejmiemy decyzje. A jeśli na Ziemi odkryją usterki w projekcie? Wiadomość o tym będzie w drodze do nas, pilny komunikat „Stop”, albo jeszcze dwa lata później wymyślą coś lepszego, czego obecnie nie da się wprowadzić. Może zastosowanie pierwszego usprawnienia wykluczy wprowadzenie następnego, jeszcze lepszego.
Sky znowu pomyślał o rozbłysku.
— Więc co się stało z „Islamabadem”?
— Jak już powiedziałem, nigdy się tego nie dowiemy z całą pewnością. Na naradzie kapitanowie zgodzili się niczego nie ruszać bez dodatkowych informacji. Minął rok, nadal rozważaliśmy ten problem, kapitan Khan też… i wtedy to się stało.
— Może jednak to był wypadek?
— Może — odparł ojciec z powątpiewaniem. — W końcu… na szczęście eksplozja nie wyrządziła żadnych poważnych szkód. Ani nam, ani innym. Początkowo wydawało się, że jest fatalnie. Impuls elektromagnetyczny zniszczył połowę naszych układów i nawet część tych najważniejszych nie zregenerowała się natychmiast. Zniknęło zasilanie, pozostał tylko system wspomagający obsługi chłodni i naszą własną butlę magazynowania magnetycznego. Ale w przedniej części statku nie mieliśmy żadnego zasilania. Nawet do pracy wymienników powietrza. To mogło doprowadzić do naszej śmierci, ale na szczęście w korytarzach wystarczyło powietrza na parę dni i udało nam się prowizorycznie uruchomić drogi remontowe i wstawić części zamienne. Stopniowo wszystko znowu zaczęło działać. Oczywiście zostaliśmy obrzuceni szczątkami — statek nie uległ całkowitemu zniszczeniu podczas eksplozji i część odłamków trafiła w nas z połową prędkości światła. Błysk dość poważnie przypiekł osłonę kadłuba, dlatego nasz statek jest z jednej strony ciemniejszy. — Przez chwilę ojciec milczał, ale Sky się domyślał, że coś jeszcze zamierza oznajmić. — Tak zginęła twoja matka. Lucretia znajdowała się na zewnątrz statku, gdy nastąpił wybuch. Wraz z zespołem technicznym sprawdzali stan kadłuba.
Sky wiedział, że matka umarła tamtego dnia, wiedział nawet, że była na zewnątrz, ale nigdy mu nie powiedziano, w jaki sposób to się stało.
— Czy dlatego mnie tu przyprowadziłeś?
— Głównie dlatego.
Taksówka zakręciła i szerokim łukiem zawróciła w stronę „Santiago”. Sky wyobrażał sobie przez chwilę, że podczas tej wyprawy dotrą do innych statków, ale takie wycieczki należały do rzadkości. Zastanawiał się, czy usłyszawszy historię śmierci matki, nie powinien uronić łzy. Czekał cierpliwie, aż obraz rodzinnego statku się powiększy, wyłoni z ciemności niczym przyjazny brzeg podczas nocnej burzy.
— Musisz zrozumieć jeszcze coś — powiedział wreszcie ojciec. — „Islamabad” przepadł, ale to nie oznacza, że misja nie zakończy się sukcesem. Zostały cztery statki, około czterech tysięcy osadników na Kresie Podróży i nawet jeśli tylko jeden statek dotrze bezpiecznie, możemy założyć kolonię.
— Chcesz powiedzieć, że moglibyśmy być jedynym statkiem, który osiągnie cel?
— Nie. Chcę powiedzieć, że możemy być jednym z tych, którym nie uda się dotrzeć. Zrozum, Sky, że każdy pojedynczy statek można poświęcić, a wtedy pojmiesz, co motywuje Flotyllę. Jakie decyzje może trzeba będzie podjąć za pięćdziesiąt lat, jeśli zdarzy się najgorsze. Wystarczy, że jeden statek dotrze na miejsce.
— Ale jeśli któryś ze statków wybuchnie…
— Masz rację, prawdopodobnie nie poniesiemy uszczerbku. Po eksplozji „Islamabadu” znacznie bardziej odsunęliśmy statki. Tak jest bezpieczniej, choć trudniej między nimi podróżować. W perspektywie może się to okazać nie najlepszym rozwiązaniem. Rozproszenie wywołuje podejrzliwość; wtedy łatwiej uznać, że ci inni to wrogowie i nie są właściwie istotami ludzkimi. Znacznie łatwiej podjąć decyzję zabójstwa. — Tytus powiedział to chłodno i spokojnie, niemal jak ktoś obcy. — Zapamiętaj, Sky — dodał już łagodniej — we Flotylli jesteśmy wszyscy razem, bez względu na to, jak trudno będzie w przyszłości.
— Myślisz, że będzie trudno?
— Nie wiem, ale z pewnością sytuacja nie stanie się łatwiejsza. A gdy to zacznie mieć znaczenie, gdy zbliżymy się do końca drogi, będziesz w moim wieku, będziesz zajmował wysokie odpowiedzialne stanowisko, nawet jeśli nie zostaniesz kapitanem statku.
— Myślisz, że mógłbym nim zostać?
— Byłbym tego pewien w stu procentach — odparł Tytus z uśmiechem — gdybym nie znał pewnej utalentowanej młodej damy o imieniu Constanza.
„Santiago” stawał się coraz większy. Teraz zbliżali się do niego z innej niż przedtem strony; sferyczna sekcja dowodzenia wyłaniała się jak miniaturowy szary księżyc, w którym misternie powycinano linie paneli i na którym narosły pudełkowate moduły sensoryczne. Sky zastanawiał się, czy mimo wszystko jego wyprawa nie wywrze na Constanzy wrażenia. Choć nie było to dla niej zaskoczenie, to jednak on już odbył podróż na zewnątrz. A to, co zobaczył i co usłyszał, nie okazało się aż tak przykre.
Ale Tytus jeszcze nie powiedział wszystkiego.
— Dobrze się przyjrzyj. — Ojciec wskazał pociemniałą część sfery ukazującą się ich oczom. — Tu pracował zespół twojej mamy. Przyczepieni magnetyczną uprzężą do kadłuba, pracowali blisko powierzchni. Statek się oczywiście obracał, tak jak teraz, i gdyby mieli szczęście, znaleźliby się po drugiej stronie podczas wybuchu „Islamabadu”. Ale obrót ustawił ich dokładnie na linii tamtej eksplozji. Otrzymali pełne uderzenia, a mieli wówczas na sobie lekkie skafandry.
Sky zrozumiał teraz, dlaczego ojciec go tu przywiózł. Nie chodziło o samą informację, w jaki sposób zginęła matka, ani o przerażającą informację, że jedna piąta flotylli została zlikwidowana. Najważniejszy przekaz znajdował się tu, na kadłubie statku.
Wszystko inne stanowiło tylko przygotowanie.
Gdy błysk do nich dotarł, ich ciała przez chwilę osłaniały kadłub przed najgorszą dawką promieniowania. Szybko spłonęli — prawdopodobnie bez bólu, jak się Sky potem dowiedział — ale w chwili śmierci zostawili negatyw swych własnych cieni — jaśniejsze plamy na tle przypieczonego kadłuba. Siedem ludzkich kształtów zastygłych w pozycji męki — tak to wyglądało — ale prawdopodobnie w takich właśnie pozycjach wykonywali swe zadania, gdy zaskoczył ich błysk. Wszystkie wyglądały identycznie i nie sposób było stwierdzić, który należał do matki Skya.
— Wiesz, ojcze, który to jest? — spytał.
— Tak — odparł Tytus. — To nie ja ją znalazłem, znalazł ją ktoś inny, ale wiem, który należy do twojej mamy.
Sky znowu przyjrzał się cieniom — ich kształty utrwalały się w jego mózgu. Wiedział, że nie wystarczy mu odwagi, by ponownie to obejrzeć. Potem dowiedział się, że nie podjęto wysiłku, by usunąć te cienie — zostawiono je jako pomnik nie tylko dla uczczenia siedmiu załogantów, lecz również tysiąca tych, którzy umarli w rozdzierającym błysku. Statek nosił je na sobie jak bliznę.
— Więc chcesz się dowiedzieć? — spytał Tytus z nutką zniecierpliwienia.
— Nie — odparł Sky. — Nigdy.