W końcu się obudziłem. Przez długi czas leżałem w złotym świetle poranka, wlewającym się do pokoju Zebry i ponownie odgrywałem sny w swojej głowie, aż w końcu udało mi się je uspokoić. Wtedy obejrzałem starannie swą zranioną nogę.
Przez noc uzdrowiciel zdziałał cuda, wykorzystując wiedzę medyczną znacznie wyprzedzającą to, co mieliśmy na Skraju Nieba. Rana stała się teraz właściwie białawą gwiazdą nowego ciała, a problemy z nią związane leżały głównie w psychice — mój mózg nie chciał zaakceptować, że noga osiągnęła już całkowitą zdolność wypełniania swej właściwej roli. Wstałem z kanapy i zrobiłem kilka niezręcznych, próbnych kroków w kierunku najbliższego okna, przeprawiając się przez tarasowate poziomy łamanej podłogi. Meble pomocnie odsuwały się na bok, by ułatwić mi przejście.
W świetle dnia — lub raczej tego, co w Chasm City za dzień uchodziło — wielka dziura w sercu miasta wydawała się bliższa, jeszcze bardziej przepastna. Bez trudu można było sobie wyobrazić, jak wabiła pierwszych, przybyłych na Yellowstone badaczy, zarówno tych, których zrodziły zrobotyzowane macice, jak i tych, co przylecieli tu później w zawodnych statkach kosmicznych. Kleks ciepłej atmosfery, wylewającej się z rozpadliny, przy sprzyjających warunkach atmosferycznych był widoczny już z kosmosu.
Czy przecinało się ląd w pełzaczach, czy przebijało przez pokłady chmur, pierwszy widok rozpadliny zawsze zapierał dech. Coś zraniło planetę przed tysiącami stuleci i ta wielka otwarta rana nie zagoiła się do tej pory. Mówiono, że pierwsi badacze opuścili się w głębiny jedynie w kruchych skafandrach ciśnieniowych i znaleźli tam skarby wystarczające do zbudowania imperiów. Jeśli to nawet prawda, starannie schowali te skarby dla siebie. Nie powstrzymało to jednak innych poszukiwaczy przygód i szczęścia; właśnie oni założyli podwaliny tego wielkiego miasta.
Nie istniała ogólnie uznawana teoria wyjaśniająca powstanie dziury, choć otaczająca kaldera — w której leżało Chasm City, chronione od wiatrów, ataków gwałtownych powodzi i napływu lodowców metanowo-amoniakowych — świadczyła o katastrofie, i to katastrofie w skali geologicznej niedawnej. Na tyle niedawnej, że czas nie zdążył zniszczyć kaldery w procesach erozji i tektonicznych przeobrażeń. Prawdopodobnie Yellowstone przeżyła bliskie spotkanie ze swoim sąsiadem, gazowym gigantem, który wstrzyknął energię do rdzenia planety. Rozpadlina stanowiła jedną z dróg powolnego oddawania tej energii z powrotem w kosmos, ale przedtem coś musiało ją przecież otworzyć. Powstały hipotezy o drobnych czarnych dziurach, uderzających w skorupę planety, lub o fragmentach materii kwarkowej, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, co się wydarzyło. Krążyły również pogłoski i baśnie: o obcych wykopaliskach pod skorupą, dowodzących, że rozpadlina w pewnym sensie była sztuczna, choć niewykluczone, że nie stworzono jej rozmyślnie. Może obcy przybyli tutaj z tych samych przyczyn, co ludzie — by zabrać rozpadlinie trochę energii i zasobów chemicznych. Wyraźnie widziałem mackowate rury, które miasto wyciągnęło przez paszczę ku dnu, sięgające w dół niczym chwytające coś paluchy.
— Nie udawaj, że to nie robi na tobie wrażenia — powiedziała Zebra. — Są ludzie, którzy zabiliby dla takiego widoku jak ten. A prawdopodobnie nawet znam ludzi, którzy już zabili dla takiego widoku.
— Nie bardzo mnie to zaskakuje.
Zebra weszła do pokoju bardzo cicho. Na pierwszy rzut oka wydawała się naga, ale potem spostrzegłem, że jest całkowicie ubrana, tyle że w suknię przezroczystą, jakby zrobioną z dymu.
W ręku niosła moje ubranie Żebraków, wyprane i starannie złożone.
Widziałem teraz, że jest bardzo szczupła. Pod niebieskoszarą błoną sukni rysowały się czarne pasy pokrywające całe ciało; śledziły krzywizny jej kształtów, zacieniały okolice genitaliów; jednocześnie łagodziły i podkreślały linie i kąty ciała, i Zebra, idąc ku mnie, zmieniała się przy każdym kroku. Włosy biegły sztywnym grzebieniem w dół do końca pleców, kończąc się ponad pasiastymi wypukłościami pośladków. Gdy się poruszała, płynęła, niczym baletnica. Jej małe kopytkokształtne stopy służyły bardziej do stabilizacji ciała na podłożu niż utrzymywania ciężaru. Widziałem teraz, że gdyby dla kaprysu chciała wziąć udział w Grze, byłby z niej myśliwy o nietuzinkowych umiejętnościach. Przecież zapolowała na mnie — choć tylko po to, by zepsuć zabawę swoim wrogom.
— Na planecie, z której pochodzę, coś takiego uznano by za prowokację — oświadczyłem.
— Nie jesteśmy na Skraju Nieba — powiedziała, kładąc moje ubranie na kanapie. — To nawet nie Yellowstone, tylko Baldachim i w mniejszym lub większym stopniu robimy to, co nam się podoba. — Pogłaskała się dłońmi po pośladkach.
— Przepraszam, jeśli moje pytanie zabrzmi niegrzecznie, ale czy urodziłaś się taka?
— Absolutnie nie. Nie zawsze byłam samicą, cokolwiek to znaczy, i wątpię, czy taka pozostanę do końca życia. Z pewnością nie będę stale znana jako Zebra. Któżby chciał być skrępowany jednym ciałem czy jedną tożsamością?
— Nie wiem — odparłem ostrożnie. — Ale na Skraju Nieba zmodyfikowanie się w jakikolwiek sposób leżało poza zasięgiem finansowym większości ludzi.
— Tak. Wnioskuję, że byliście zbyt zajęci wzajemnym wybijaniem się.
— To bardzo uproszczone podsumowanie naszych dziejów, ale nie sądzę, by znacznie odbiegało od prawdy. Co wiesz o naszej historii?
Kiedy Zebra weszła do pokoju, ciągle przypominał mi się męczący sen o obozie Cahuelli i Gitta patrząca na mnie w szczególny sposób. Gitta i Zebra niewiele miały ze sobą wspólnego, ale w niewyraźnym stanie po przebudzeniu łatwo przeniosłem niektóre cechy Gitty na Zebrę: obie miały szczupłe sylwetki, wysoko osadzone kości policzkowe i ciemne włosy. Nie znaczyło to, że Zebra nie była dla mnie atrakcyjna, ale wyglądała dziwniej niż stworzenia — ludzkie czy jakieś inne — z którymi kiedykolwiek dzieliłem jedno pomieszczenie.
— Wiem wystarczająco dużo — oznajmiła Zebra. — Niektórzy z nas, perwersyjnie, są nią dość zainteresowani. Uważamy, że jest zabawna, dziwaczna i przerażająca jednocześnie.
Wskazałem głową na ludzi schwytanych w ścianie, na tableau, które uznałem początkowo za dzieło sztuki.
— Mogłoby się wydawać, że to, co tutaj się stało, jest dostatecznie przerażające.
— Och, rzeczywiście. Ale przeżyliśmy to, a ci z nas, którzy przeżyli, nigdy naprawdę nie poznali zarazy w jej najwścieklejszej odmianie. — Teraz stała tuż obok mnie i po raz pierwszy poczułem się pobudzony jej obecnością. — W porównaniu z zarazą wojna wydaje się bardzo obca. Naszym wrogiem było nasze miasto, nasze własne ciała.
Ująłem jej dłoń i trzymałem, przycisnąwszy do piersi.
— Kim jesteś, Zebro? I dlaczego w ogóle chcesz mi pomóc?
— Myślałam, że już to przerabialiśmy wczoraj wieczorem.
— Wiem, ale… — Mówiłem bez przekonania. — Oni wciąż mnie ścigają, prawda? Polowanie nie skończyłoby się tylko dlatego, że zabrałaś mnie do Baldachimu.
— Kiedy tu pozostajesz, jesteś bezpieczny. Moje pokoje są ekranowane elektronicznie, wiec tamci nie zdołają namierzyć twego implantu. Poza tym sam Baldachim jest poza zasięgiem Gry. Gracze nie chcą ściągać na siebie zbyt wiele uwagi.
— Więc będę tu musiał już pozostać przez resztę życia? — Nie, Tanner. Jeszcze dwa dni i będziesz bezpieczny.
Uwolniła swą dłoń i pogładziła mnie po skroni, znajdując wybrzuszenie, gdzie tkwił implant. — Ta rzecz, którą Waverly włożył ci do głowy, przerywa nadawanie po pięćdziesięciu dwu godzinach. Tak chcą się bawić.
— Pięćdziesiąt dwie godziny? To jedna z tych regułek, o których wspominał Waverly?
Zebra skinęła głową.
— Oczywiście eksperymentowali z różnym czasem trwania. Za długo. Trop Reivicha już stygł i jeśli poczekam jeszcze dwa dni, nie będę miał żadnych szans.
— Czemu w to grają? — zapytałem, zastanawiając się, czy jej odpowiedź pokryje się z tym, co powiedział mi Juan, mały rykszarz.
— Są znudzeni — wyjaśniła Zebra. — Wielu z nas to pośmiertnicy. Nawet obecnie, nawet z zarazą, śmierć dla większości z nas to tylko odległe, zmartwienie. Może nie tak odległe jak było siedem lat temu, ale nadal nie stanowi siły napędowej, jaką na pewno jest dla śmiertelników takich jak ty. Ten cichy, prawie niesłyszalny głos, ponaglający cię, byś coś zrobił dzisiaj, bo jutro może już być za późno… dla większości z nas po prostu nie istnieje. Przez dwieście lat społeczeństwo Yellowstone prawie się nie zmieniało. Po co tworzyć wielkie dzieło sztuki jutro, skoro możesz zaplanować jeszcze lepsze dzieło za pięćdziesiąt lat od tej chwili?
— Coś niecoś rozumiem. Ale obecnie to powinno się zmienić. Czyż zaraza nie uczyniła większości z was ponownie śmiertelnymi? Myślałem, że spaskudziła wasze terapie; że podziałała na maszyny w waszych komórkach?
— Tak, rzeczywiście. Maszynom musieliśmy polecić, by się rozmontowały, przemieniając w nieszkodliwy pył. Jeśli tego nie robiłeś, zabijały cię. Nawet techniki genetyczne okazały się trudne do zastosowania, gdyż zależały one tak bardzo od medmaszyn, które pośredniczyły w procedurach przepisywania DNA. Chyba jedynymi ludźmi, którzy nie mieli z tym problemów, byli ci, którzy odziedziczyli geny długowieczności po swych rodzicach. Ale oni nigdy nie stanowili większości.
— Jednak nie wszyscy pozostali musieli zrezygnować z długowieczności.
— Nie, oczywiście, że nie… — urwała, jakby zbierając myśli. — Hermetycy, widziałeś ich. Nadal mają wszystkie maszyny w swym wnętrzu, nieustannie naprawiające uszkodzenia komórek. Ale płacą za to cenę: nie mogą swobodnie poruszać się po mieście. Kiedy opuszczają swe palankiny, muszą się ograniczać do kilku środowisk, w których gwarantuje się brak resztkowych sporów zarazy. Nawet wtedy trochę ryzykują.
Spojrzałem na Zebrę, próbując ją ocenić.
— Ale ty nie jesteś hermetykiem. Czy przestałaś być nieśmiertelna?
— Nie, Tanner… to wszystko nie jest takie proste.
— Więc co?
— Po zarazie niektórzy z nas odkryli nową technikę. Pozwoliła nam zachować w sobie maszyny — w każdym razie ich większość — i nadal spacerować po mieście bez ochrony. To rodzaj leku, narkotyk. Działa wielostronnie, choć nikt nie wie jak, ale wydaje się, że uodparnia nasze maszyny na zarazę albo zmniejsza skuteczność sporów zarazy, kiedy dostaną się już do naszych ciał.
— To lekarstwo… jak wygląda?
— Lepiej, żebyś tego nie wiedział, Tanner. — Przypuśćmy, że również interesowałaby mnie nieśmiertelność?
— A interesuje?
— To hipotetyczny punkt widzenia, i tyle.
— Tak myślałam. — Zebra kiwnęła głową. — Tam, skąd pochodzisz, nieśmiertelność uważa się za rodzaj bezcelowego luksusu, prawda?
— Dla tych, którzy nie pochodzą od momios, owszem.
— Momios?
— Tak nazywamy spaczy z „Santiago”. Byli nieśmiertelni. Załoga nie.
— Nazywamy? Mówisz, jakbyś rzeczywiście teraz tam był. — Przejęzyczenie. Chodzi o to, że nieśmiertelność nie ma wielkiego sensu, jeśli masz przed sobą perspektywę najwyżej dziesięcioletnią, zanim cię zastrzelą albo rozwalą w potyczce. Poza tym, przy cenach, jakich żądają Ultrasi, nikt nie mógłby sobie na nią pozwolić, nawet gdyby chciał.
— A ty chciałbyś, Tannerze Mirabel? — Pocałowała mnie i odciągnęła do tyłu, by popatrzeć mi w oczy, w sposób bardzopodobny do Gitty z mego snu. — Mam zamiar się z tobą kochać, Tanner. Czy uważasz to za szokujące? Nie powinieneś. Jesteś atrakcyjnym mężczyzną. Jesteś inny. Nie grasz w nasze gry, nawet ich nie rozumiesz, ale wyobrażam sobie, że gdybyś zechciał, grałbyś w nie dość dobrze. Nie wiem, co o tobie sądzić.
— Mam ten sam problem — przyznałem. — Moja przeszłość to obcy kraj.
— Niezłe powiedzenie, chociaż nie ma w nim ani krztyny oryginalności.
— Przykro mi.
— Ale czyż nie jest w pewnym sensie prawdziwe? Waverly mówił, że kiedy cię wytrałowali, nie uzyskali nic wyraźnego. Twierdził, że przypominało to składanie rozbitej wazy. Nie, wyraził się trochę inaczej. Powiedział, że to prawie jak składanie dwóch, a nawet trzech rozbitych waz, bez wiedzy, który kawałek należy do której.
— Amnezja wskrzeszeniowa — wyjaśniłem.
— Cóż, niewykluczone. Zamieszanie wydało mu się jednak głębsze. Waverly twierdził… ale nie rozmawiajmy już o nim.
— Doskonale. Nadal jednak nic mi nie powiedziałaś o tym lekarstwie.
— Dlaczego to cię tak interesuje?
— Ponieważ sądzę, że mogłem już się z nim spotkać. To Paliwo Snów, prawda? To je właśnie badała twoja siostra, kiedy ją zabito, bo sprawiała kłopoty.
Odpowiedziała dopiero po chwili.
— Ten płaszcz… nie jest twój, prawda?
— Nie, dostałem go od dobroczyńcy. Dlaczego pytasz? — Bo, widząc go, pomyślałam, że może będziesz próbował mnie oszukać. Ale w istocie niewiele wiesz o Paliwie Snów, prawda?
— Parę dni temu jeszcze w ogóle o nim nie słyszałem.
— Więc coś ci muszę powiedzieć. Zeszłego wieczoru wstrzyknęłam ci niewielką ilość Paliwa Snów.
— Co takiego?
— Nie było tego wiele, zapewniam cię. Prawdopodobnie powinnam cię była zapytać o zgodę, ale byłeś ranny i zmęczony, a ja wiedziałam, że wiąże się z tym bardzo niewielkie ryzyko. — Pokazała mi mały brązowy pistolet weselny, którego użyła, z pełną fiolką Paliwa w magazynku. — Paliwo chroni tych, którzy w swym ciele mają maszyny, ale ma również ogólne właściwości lecznicze. Dlatego ci je zaaplikowałam. Muszę zdobyć go jeszcze trochę.
— Czy to łatwe?
Poczęstowała mnie półuśmiechem i pokręciła głową.
— Trudniejsze niż kiedyś. Chyba że akurat masz gorącą linię do Gideona.
Już chciałem ją zapytać, co znaczyła ta uwaga o płaszczu, ale teraz Zebra zmieniła mój tok myślenia. Wcześniej nie zetknąłem się z tym imieniem.
— Gideona?
— To pan podziemia przestępczego. Ludzie niewiele o nim wiedzą. Nie wiadomo, jak wygląda, gdzie mieszka. Z wyjątkiem tego, że ma absolutną władzę nad dystrybucją Paliwa Snów w mieście, a ludzie, którzy dla niego pracują, traktują swoją pracę bardzo poważnie.
— A teraz ograniczają dostawy? Akurat wtedy, kiedy wszyscy się od tego uzależnili? Może powinienem porozmawiać z Gideonem.
— Za bardzo się do tego nie mieszaj, Tanner. Gideon to wyjątkowo zła nowina.
— Mówisz to takim tonem, jakbyś miała z tym związane osobiste doświadczenia.
— Bo mam. — Zebra podeszła do okna i pogładziła szybę dłonią. — Już mówiłam ci o Mavrze, Tanner? O swojej siostrze, która bardzo kochała ten widok? — Kiwnąłem głową, wspominając naszą rozmowę. — Powiedziałam ci także, że ona nie żyje. Zadała się z ludźmi Gideona.
— Zamordowali ją?
— Nie wiem na pewno, ale właśnie tak mi się wydaje. Mavra sądziła, że oni nas duszą, wycofując niezbędny dla miasta towar. Paliwo Snów to niebezpieczna rzecz, Tanner — to, co jest w obiegu, nie wystarcza, a jednak dla większości z nas jest to najcenniejsza substancja. Dla niej ludzie nie zabijają — dla niej prowadzą wojny.
— I chciała przekonać Gideona, żeby zwiększył dostawy?
— Nic aż tak naiwnego. Mavra była przede wszystkim pragmatykiem. Wiedziała, że Gideon nie popuści tak łatwo, ale gdyby odkryła, jak ta substancja jest wytwarzana — nawet czym jest ta substancja — mogła przekazać tę wiedzę innym ludziom, żeby mogli ją syntetyzować dla siebie. W najgorszym przypadku złamałaby monopol.
— Podziwiam ją, że próbowała. Musiała wiedzieć, że mogą ją zabić.
— Tak. Taka już była. Nie porzuciłaby żadnego polowania. — Zebra zamilkła na chwile. — Zawsze jej obiecywałam, że jeśli się coś zdarzy, ja…
— Podejmiesz sprawę w miejscu gdzie ona skończyła?
— Coś w tym rodzaju.
— Może nie jest za późno. Kiedy wszystko to przejdzie… — Dotknąłem głowy. — Może pomogę ci znaleźć Gideona.
— Dlaczego miałbyś mi pomagać?
— Mogę ci się w ten sposób odwdzięczyć.
I również dlatego, pomyślałem, że — sądząc po opisie — Mavra była bardzo podobna do mnie. Prawie znalazła to, czego szukała, a zatem ci, co ją pamiętali — a teraz sam się do nich zaliczałem — powinni dokończyć jej pracę. Byli jej to winni.
I przyszło mi na myśl coś związanego z Gideonem i tym, kogo mi przypominał — kogoś siedzącego jak pająk w ciemnym ośrodku absolutnej władzy i wyobrażającego sobie, że nic mu nie można zrobić. Znowu pomyślałem o Cahuelli.
— Czy właśnie to Paliwo Snów spowodowało, że miałem takie dziwne sny?
— Czasami tak działa. Zwłaszcza przy pierwszej dawce. Przechodzi przez twój mózg. Majstruje przy połączeniach neuronowych. Dlatego właśnie nazywają je Paliwem Snów. Ale to tylko jeden z efektów.
— Czy ono uczyniło mnie teraz nieśmiertelnym?
Zebra odrzuciła swój strój koloru dymu, a ja przyciągnąłem ją do siebie.
— Na dziś, owszem.
Zbudziłem się obok Zebry, włożyłem strój Żebraków, który wyprała, i cicho przemierzałem jej pokoje, aż znalazłem przedmioty, których szukałem. Moja dłoń zatrzymała się przez chwilę na ogromnej broni, z pomocą której mnie wyratowała, a którą wczoraj po prostu rzuciła w aneksie do swego mieszkania, tak niedbale, jakby to była zwykła laska. Karabin plazmowy na Skraju Nieba stanowiłby użyteczny sprzęt artyleryjski; wykorzystanie go w mieście wydawało się niemal nieprzyzwoite. Z drugiej strony, umieranie też mi się takie wydawało.
Podniosłem broń. Nigdy się czymś takim nie posługiwałem, ale kontrolki były tak rozmieszczone, jak się spodziewałem, a displeje pokazywały znajome parametry stanu broni. Nie oceniałem wysoko szans przetrwania tej bardzo delikatnej broni w kontakcie ze śladami zarazy. Walała się tu, zapraszając do kradzieży.
— To niedbałe, Zebro — powiedziałem. — To naprawdę bardzo nieostrożnie z twojej strony.
Wróciłem myślami do poprzedniej nocy. Zebra chciała jak najszybciej mnie opatrzyć, rzuciła więc karabin przy drzwiach i zapomniała o nim; to może zrozumiałe, ale mimo wszystko świadczyło o niedbałości. Odłożyłem cicho broń na miejsce. Zebra nadal spała, gdy wróciłem do pokoju. Musiałem poruszać się ostrożnie i nie prowokować ponad miarę ruchów mebli, gdyż hałas, nawet cichy, mógł ją zbudzić. Znalazłem jej płaszcz i przeszukałem kieszenie.
Gotówka — całe mnóstwo.
I zestaw w pełni naładowanych ogniw amunicyjnych do karabinu plazmowego. Wepchnąłem pieniądze i ogniwa w kieszenie płaszcza, który ukradłem Vadimowi — tego, którym Zebra tak się interesowała — a potem wahałem się, czy zostawić jej jakąś wiadomość, czy nie. W końcu znalazłem pióro i papier — po zarazie staromodne materiały piśmienne okazały się znów na fali — i nabazgrałem coś w stylu: czuję wdzięczność za to, co zrobiła, ale nie jestem typem człowieka, który mógłby czekać dwa dni, wiedząc, że na niego polują; nawet jeśli miałem u niej schronienie.
Kiedy wychodziłem, wziąłem karabin plazmowy.
Jej linówka stała, tam gdzie ją wczoraj zostawiła — w niszy przylegającej do kompleksu pokoi. Zebra się śpieszyła — wehikuł był włączony, a tablica rozdzielcza nadal się świeciła, oczekując poleceń.
Widziałem Zebrę w akcji i doszedłem do wniosku, że prowadzenie linówki było półautomatyczne — kierowca nie musiał wybierać wykorzystywanych lin, ale po prostu dżojstikiem i kontrolkami dysz kierował pojazd w określony punkt i ustawiał szybkość. Wewnętrzne procesory wagonika wykonywały resztę, wybierając liny, które pozwalały na przebycie określonej drogi z optymalną lub suboptymalną wydajnością. Jeśli kierowca próbował skierować wagonik do punktu Baldachimu, gdzie lin nie było, linówka prawdopodobnie odrzucała polecenie lub wybierała objazd, który doprowadzał we wskazane miejsce.
A jednak możliwe, że prowadzenie wagonika wymagało więcej umiejętności, niż to sobie wyobrażałem, gdyż na starcie czułem mdłości, jak w małej łódeczce porwanej szkwałem. Jakoś utrzymałem ruch do przodu i obniżałem się po linach Baldachimu, choć nie miałem pojęcia, dokąd jadę. Znałem cel podróży — bardzo konkretny — ale wydarzenia ubiegłej nocy całkowicie zmazały moje wyczucie kierunku i nie orientowałem się, gdzie jest położone mieszkanie Zebry; wiedziałem tylko, że znajduje się blisko rozpadliny. Teraz przynajmniej był dzień, poranne słońce wznosiło się z boku Moskitiery i widziałem dużą część miasta. Zacząłem rozpoznawać niektóre charakterystycznie zdeformowane budynki, które musiałem widzieć wczoraj, pod innym kątem i z innych wysokości. Był tam budynek, który niesamowicie przypominał ludzką rękę, chwytającą coś z nieba. Jej palce wydłużały się w macki, które szybko stapiały się z innymi mackami wyciągniętymi z innych budowli. Był też drugi, o kształcie dębu, i inne, które rozciągały się w pianę popękanych baniek, niczym twarz człowieka zakażonego straszliwą zarazą.
Pchałem wagonik w dół, a Baldachim wznosił się nade mną niczym warstwa chmur o dziwacznej teksturze. Jechałem ku niezamieszkanej strefie oddzielającej Baldachim od Mierzwy. Obecnie jazda stała się nierówna — wagonik znajdował mniej chwytów i posuwał się długimi ślizgami w dół po pojedynczych włóknach; mdliło mnie przy tym.
Teraz, jak sobie wyobrażałem, Zebra spostrzegła już moją nieobecność. Kilka minut wystarczy, by skonstatowała brak broni, gotówki i samochodu — ale co wtedy zrobi? Jeśli Gra przeniknęła na wskroś społeczeństwo Baldachimu, to Zebra i jej sprzymierzeńcy nie mogli swobodnie rozpowiadać o kradzieży. Zebra musiałaby wyjaśniać, co robiłem u niej w domu, wtedy wskazałaby Waverlyego i obydwoje zostaliby zdemaskowani jako sabotażyści.
Mierzwa wzniosła się pode mną — kręte drogi, zalewy i polipowate slumsy. Teraz znajdowały się tu ogniska, wysyłające dym w niebo, i światła. Przynajmniej trafiłem do zamieszkanej dzielnicy. Widziałem nawet ludzi na dworze, ryksze i zwierzęta, i wydało mi się, że gdybym otworzył drzwi wagonika, poczułbym zapachy ognisk i jedzenia, które na nich gotują.
Wagonik zakołysał się i zaczął spadać.
Już wcześniej przeżywałem chwile mdłości, ale ta była dłuższa. W kabinie kierowcy zawyła syrena. Potem normalny ruch został wznowiony, choć był pełen skoków, a wehikuł obniżał się prędzej, niż nakazywałaby ostrożność. Co się stało? Czy pękła lina, czy wagonikowi zabrakło uchwytów i przez chwilę spadał, zanim znalazł inną linę?
W końcu spojrzałem na konsolę i zobaczyłem pulsujący schemat linówki z czerwonym prostokątem migającym wokół obszaru uszkodzeń.
Brakowało jednego z ramion.