DWADZIEŚCIA DWA

Ktoś mnie atakował.

Nakazałem pojazdowi, by sprowadził nas jak najszybciej i najbezpieczniej na dół, wyciągnąłem karabin plazmowy Zebry i usiłowałem ustabilizować pozycję. Wagonik zmieniał nachylenie, kołysał się i trząsł. Przenikliwy jęk syreny nie dawał mi się skupić. Przeszedłem do tylnego przedziału, obok fotela pasażera — leżałem na nim poprzedniego wieczoru. Wziąłem się w garść, ukląkłem, odblokowałem boczne drzwi i patrzyłem, jak ich skrzydło się unosi. Potem przechyliłem się, otworzyłem ich odpowiednik po drugiej stronie i wypchnąłem się jak najdalej, w wiatr. Grunt nadal znajdował się kilkaset metrów pode mną. Szybko spojrzałem na wysięgniki linówki: w miejscu, gdzie jedno z ramion zostało na czysto odstrzelone jakimś rodzajem broni promieniowej, zobaczyłem przypalony kikut.

Potem obejrzałem się przez ramię, na swoją trajektorię zejścia. Dwa inne wagoniki jechały z tyłu, o jakieś dwieście metrów powyżej mnie i mniej więcej tyle samo za mną. Z bliższego wychylała się czarna postać; na ramieniu miała coś, co cały czas błyskało niesamowicie intensywnym światłem. Linia różowego, zjonizowanego powietrza zaatakowała mnie jak tłok maszyny, a w mój nos uderzył zapach ozonu. Jednocześnie usłyszałem łupnięcie walącego się tunelu próżniowego, wystrzyżonego uprzednio promieniem broni.

Spojrzałem w dół. Wytraciliśmy następną setkę metrów, ale i tak nadal byliśmy zbyt wysoko. Zastanawiałem się, jak radziłby sobie pojazd tylko z jednym ramieniem.

Pstryknąłem wyłącznikiem karabinu Zebry, modląc się, by broń nie posiadała systemu identyfikacji użytkownika: jeżeli nawet miała, Zebra go wyłączyła. Celownik wyczuł, że podnoszę broń do poziomu ramienia i starał się, by jego system rzutowania na siatkówkę współgrał z mymi oczyma. Poczułem, jak broń drży, gdy włączyły się żyroskopy i akumulatory; wrażenie było takie, jakby przez broń przepływał rodzaj magicznej energii. Zapasowe ogniwa amunicyjne ciążyły w kieszeniach jak balast. Czekałem, aż siatkówkowy system celowniczy dostroi się do moich oczu i będę mógł strzelić. Przez chwilę system był zdezorientowany, może dlatego, że skonfigurowano go do oczu Zebry, wyjątkowo ciemnych i końskich, więc miał kłopoty z przestawieniem się na moje. Grafika siatkówkowa wyskakiwała, już, już się ogniskując — a potem rozpadała się w mokradłach nieczytelnych symboli błędu.

Przemknęła następna linia różowego światła, a potem jeszcze jedna, żłobiąc w boku wagonika srebrzystą rysę. Na chwilę kabinę wypełnił fetor gorącego metalu i plastiku.

— Cholera! — zakląłem.

System siatkówkowy nie działał, ale przecież mój cel nie znajdował się na horyzoncie, a ja nie starałem się uzyskać zegarmistrzowskiej precyzji. Po prostu chciałem zestrzelić sukinsynów z nieba, a jeżeli zakończy się to brudnym bałaganem i większymi niż trzeba szkodami, to trudno.

Strzeliłem, czując, jak odrzut od promienia szturcha mnie w ramię.

Ślad mojego promienia dźgnął najbliższy wagonik w tył, nieco chybiając. To dobrze. Miałem zamiar przy pierwszym strzale nieco chybić. Odpowiedzieli ogniem, więc rzuciłem się do wnętrza kabiny, a strzał jak włócznia przemknął obok. Teraz zmuszałem przeciwnika, by rozłożył ogień i wybrał: sprzątnąć mnie czy uszkodzić mój pojazd. Wychyliłem się i jednym płynnym ruchem, prawie nie angażując świadomości, przyłożyłem broń do ramienia. Tym razem nie zamierzałem spudłować.

Wystrzeliłem.

Celowałem w przód bliższego pojazdu, w miejsce bardziej wrażliwe na uszkodzenia niż to, w które mierzył mój przeciwnik. Patrzyłem, jak pierwsza linówka rozpada się na kawałki w szarym obłoku stopionych bebechów. Przypuszczałem, że kierowca musiał zginąć natychmiast. Strzelec natomiast wypadł z wagonika w pierwszych chwilach eksplozji. Obserwowałem czarno odzianą postać — opadała ku Mierzwie obok swej broni — a potem nie słyszałem nic, gdyż osoba ta uderzyła w plątaninę straganów i powiązanych do kupy szałasów.

Działo się coś dziwnego. Czułem, że nadciąga; odwija się w mózgu. Następny epizod Haussmanowski. Walczyłem z tym. Rozpaczliwie próbowałem zakotwiczyć się w teraźniejszości, ale już czułem, jak następna, cienka warstwa rzeczywistości próbuje się na mnie ułożyć.

— Idź do diabła! — powiedziałem.

Drugi wagonik trwonił czas. Kontynuował przez chwilę schodzenie, a potem odwrócił się, elegancko zmieniając ramiona na linach. Patrzyłem, jak wznosi się do Baldachimu, a potem — po raz pierwszy od chwili gdy zauważyłem, że mnie zaatakowano — zdałem sobie sprawę, że w mojej kabinie wciąż skrzeczy syrena. Teraz jednak osiągnęła poziom alarmu.

Odłożyłem broń i przeszedłem przez kołyszący się wagonik do fotela kierowcy. Czułem, jak epizod z Haussmannem przedziera się na przód mej głowy, niczym atak epilepsji na chwilę przed ogarnięciem pacjenta.

Grunt podnosił się zbyt szybko. Uświadomiłem sobie, że niemal spadamy — prawdopodobnie ześlizgiwaliśmy się po pojedynczym włóknie liny. Ludzie, ryksze i zwierzęta pode mną czmychali, choć nie mieli jednakowego zdania co do tego, gdzie wyląduję. Usiadłem w fotelu i manipulowałem kontrolkami na chybił trafił, mając nadzieję, że coś mogę zrobić, by zmniejszyć swe przyśpieszenie. Teraz ziemia była tak blisko, że widziałem w dole twarze ludzi z Mierzwy — nie wydawali się specjalnie uradowani moim przybyciem.

Potem uderzyłem w Mierzwę.


* * *

Pokój przeznaczony na zamkniętą naradę mieścił się głęboko wewnątrz „Palestyny”. Od reszty statku izolowały go masywne drzwi w przepierzeniu, z ozdobnymi metalowymi ślimacznicami, zwieszającymi się jak pnącza. W środku stał masywny prostokątny stół, otoczony dwudziestoma krzesłami o wysokich oparciach; zajęto mniej niż połowę krzeseł. Wiadomości z domu stanowiły sprawę najbardziej tajną i uważano za normalne, że inne statki przysłały tylko jednego lub dwóch delegatów. Siedzieli teraz przy stole, a ich postacie w sztywnych garniturach odbijały się w polerowanym mahoniowym blacie, tak ciemnym i lustrzanym, że przypominał taflę idealnie spokojnej wody w świetle księżyca. Ze środka stołu wystawał aparat projekcyjny, który pokazywał w kółko schematy techniczne zawarte w pierwszej wiadomości: szkieletowa grafika, oszałamiająco złożona, migała w powietrzu.

Sky usiadł obok Balcazara, słuchając słabych odgłosów pracy medycznego gorsetu staruszka.

— …a ta modyfikacja wydaje się umożliwiać subtelniejsze sterowanie topologią butli ambalażowej niż to, co mieliśmy dotychczas — powiedział starszy teoretyk napędu z „Palestyny”, zatrzymując jeden ze schematów. — W połączeniu z innymi rzeczami, które widzieliśmy, powinno to nam dać bardziej stromy profil hamowania… do tego dochodzi zdolność zdławienia strumienia bez doświadczania magnetycznego przepływu wstecznego. To pozwoliłoby nam wyłączyć silnik na antymaterię, gdy w zbiorniku nadal znajduje się paliwo, i ponownie uruchomić go później. W obecnym układzie nie jest to możliwe.

— Czy zdołamy wykonać te moduły, jeśli zaufamy wiadomości? — spytał Omdurman, dowódca „Bagdadu”. Nosił błyszczącą, czarną kurtkę mundurową z czarno-białymi dystynkcjami; do tego blada skóra i głęboka czerń włosów i brody — stanowił studium w czerni i bieli.

— W zasadzie tak. — Pod warstewką potu twarz technika napędowego nie zdradzała żadnych uczuć. — Ale będę szczery. Dokonywalibyśmy zmian na wielką skalę, w odległości centymetrów od butli ograniczającej, która musi idealnie funkcjonować przez cały czas naszej pracy. Nie możemy gdzieś przenieść antymaterii do czasu, aż wszystko zrobimy. Jeden fałszywy ruch i na następnej naradzie nie będziecie potrzebowali aż tylu foteli.

— Do cholery z następną naradą — powiedział cicho Balcazar.

Sky westchnął i włożył palec za wilgotny brzeg swego kołnierzyka. W pomieszczeniu konklawe panowało nieprzyjemne, prawie usypiające gorąco. Nic na „Palestynie” nie wydawało się w porządku. Trwała tu aura obcości, której Sky się nie spodziewał, wzmocniona jeszcze elementami, które znał doskonale. Układ i projekt statku rozpoznał natychmiast. Gdy eskortowano ich z promu, czuł, że dokładnie wie, gdzie jest. Choć byli raczej gośćmi — dyplomatami, a nie więźniami — stale pilnowała ich uzbrojona straż. Sky miał jednak pewność, że gdyby wymknął się strażnikom, dostałby się bez trudu, może nawet niepostrzeżenie, do dowolnej części statku. Wykorzystałby swoją znajomość ślepych plamek i skrótów na „Santiago”, z których wszystkie zostały prawdopodobnie zdublowane na „Palestynie”. Ale prawie w każdym aspekcie — poza swą topologią — statek subtelnie się różnił od „Santiago”. Sky jakby obudził się w świecie, który w swych najbardziej przyziemnych szczegółach jest prawie, ale niezupełnie poprawny. Wystrój wnętrz był inny, znaki i oznaczenie w nieznanym alfabecie i języku, hasła i #murale# wymalowano tam, gdzie na „Santiago” zostawiono gołe ściany. Załoga nosiła inne mundury, ozdobione dystynkcjami, których nie mógł do końca zinterpretować, a kiedy załoganci rozmawiali między sobą, nie rozumiał prawie nic. Mieli inny sprzęt i przy każdej okazji demonstracyjnie oddawali sobie honory. Język ciała przypominał melodię graną nieco fałszywie. Wewnętrzna temperatura statku była wyższa niż na „Santiago”, panowała większa wilgotność — i ten zapach, jakby coś gotowano, czuło się go stale i wszędzie. Zapach nie był nieprzyjemny, ale u Skya wzmacniał poczucie obcości. Może było to złudzenie, ale nawet ciążenie wydawało się większe. Stopy Skya uderzały w wykładzinę podłogową. Może nieco zwiększyli szybkość obrotową, by po przybyciu na Koniec Podróży mieć przewagę nad innymi kolonistami. A może po prostu chcieli, by wszyscy pozostali czuli się niewygodnie w czasie narady, i dlatego również podkręcili ogrzewanie na czas ich pobytu. Zresztą może to wszystko było tylko złudzeniem?

Sama narada okazała się dość napięta, ale nie na tyle, by się obawiał — jeśli to właściwe słowo — o zdrowie kapitana. Balcazar stał się bardziej czujny, prawie zupełnie przytomny, gdyż skutki relaksantu, zaaplikowanego mu przez Rengo, planowo zniknęły, gdy przybyli na miejsce. Sky zauważył u niektórych innych starszych członków załogi podobne niedomagania jak u Balcazara. Wspomagał ich własny sprzęt biomedyczny i krzątający się wokół adiutanci. Była to swoista kolekcja sapiącego żelastwa — jakby maszyny postanowiły się spotkać i powlokły na przejażdżkę swych cielesnych gospodarzy.

Oczywiście rozmawiali głównie o wiadomościach z domu. Wszyscy się zgodzili, że obydwie wiadomości pochodzą rzeczywiście ze wskazanego przez nie źródła, choć niekoniecznie mają gwarancję prawdziwości, i że prawdopodobnie nie są przemyślnym oszustwem, dokonanym przez jeden ze statków przeciw reszcie Flotylli. Każda harmoniczna sygnału w obu radiowych przesłaniach opóźniała się w specyficzny sposób w stosunku do sąsiedniej harmonicznej z powodu obłoków międzygwiezdnych elektronów, rozpościerających się między Słońcem a Flotyllą. To rozmazanie byłoby niezwykle trudno podrobić w sposób przekonujący, nawet gdyby nadajnik wiadomości zostawiono dostatecznie daleko za statkami. Nikt nie wspominał szóstego statku, a kapitan nigdy nie zrobił aluzji do czegoś, co mogłoby być z nim związane. Czyżby istnienie szóstego statku znane było jedynie na „Santiago”? W takim razie był to sekret wart zachowania.

— Oczywiście — oznajmił teoretyk napędu — to wszystko może być sztuczką.

— Ale dlaczego ktokolwiek chciałby nam posyłać szkodliwą informację? — spytał Zamudio, dowódca okrętu gospodarzy. — Cokolwiek stanie się z nami, w domu nie odczują żadnej różnicy, więc po co w ogóle próbować nam szkodzić?

— Ten sam argument dotyczy również danych korzystnych — zauważył Omdurman. — Również nie mają powodów, żeby je przesyłać. Z wyjątkiem zwykłej ludzkiej przyzwoitości.

— Do diabła z ludzką przyzwoitością… do cholernego diabła — powiedział Balcazar.

W tym miejscu wtrącił się Sky, zagłuszając kapitana:

— W gruncie rzeczy mogę wyobrazić sobie argumenty stojące za każdym z tych postępowań.

Patrzyli na niego cierpliwie, jak ludzie, którzy chcą sprawić przyjemność dziecku, próbującemu opowiedzieć kawał. Prawdopodobnie prawie nikt w pokoju nie wiedział, kim on jest, z wyjątkiem tego, że jest synem Tytusa Haussmanna. Odpowiadało mu to idealnie: uważał ten stan za bardzo satysfakcjonujący.

Sky kontynuował:

— Organizacja, która wysłała Flotyllę tam w domu, w jakimś kształcie i formie może istnieć nadal, niewykluczone, że jako organizacja tajna. Mieliby nadal interes, by nam pomagać, choćby po to, by ich wcześniejsze wysiłki nie poszły na marne. Nie zapominajcie, że możemy być nadal jedyną ekspedycją międzygwiezdną w drodze. Możemy nadal stanowić jedyną nadzieję ludzkości, że człowiek dosięgnie gwiazd.

Omdurman pogładził brodę.

— Przypuszczam, że to możliwe. Jesteśmy jak wielki meczet w budowie: projekt, który zajmie setki lat i którego nikt nie zobaczy w całości…

— Do cholery z nimi, do cholery z nimi wszystkimi. Omdurman zawahał się, ale udał, że nie słyszy.

— A jednak ci, którzy wiedzą, że umrą, zanim osiągnie się cel, mimo to mogą odczuwać pewną satysfakcję, że włożyli coś do całości, nawet jeśli to najmniejszy kamyk w najmniej ważnym wzorze. Kłopot polega na tym, że wiemy niezwykle mało, co tam w domu stało się naprawdę.

Zamudio uśmiechnął się.

— A nawet gdyby przysłali więcej szczegółowych uaktualnień wiadomości, nadal byśmy nie wiedzieli, w jakim stopniu im wierzyć.

— Innymi słowy, jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia — powiedział Armesto z „Brazylii”. Był najmłodszym kapitanem, niewiele starszym od Skya. Sky obserwował go uważnie, zapamiętując wizerunek potencjalnego wroga. Takiego, który być może się nie określi przed upływem dziesięcioleci.

— Równie dobrze mogę wymyślić przyczyny, dla których pragnęliby naszej śmierci — powiedział Sky. — Odwrócił się do Balcazara. — Oczywiście, za pańskim pozwoleniem?

Głowa kapitana drgnęła, jakby go wyrwano z drzemki.

— Wal śmiało, Tytusie, drogi chłopcze.

— Przypuśćmy, że nie jesteśmy jedynym rozgrywającym.

— Sky pochylił się i oparł ciężko łokciami o mahoniowy blat.

— Opuściliśmy dom wiek temu. Może projektuje się szybsze statki; może nawet już lecą. Może istnieją stronnictwa, które chcą nam przeszkodzić w dotarciu do Łabędzia, gdyż chcą go zażądać dla siebie. Jasne, zawsze mogą z nami o niego powalczyć, ale jesteśmy czterema wielkimi okrętami i posiadamy broń jądrową. — Urządzenia, o których mówił, zostały umieszczone na pokładzie. Miały służyć na Końcu Podróży inżynierii krajobrazowej; do wykruszania przejść przez góry czy żłobienia naturalnych przystani; doskonale się jednak nadawały jako broń. — Nie poszłoby z nami łatwo. Z ich punktu widzenia znacznie prościej byłoby nas namówić, byśmy zniszczyli się sami.

— Więc chcesz przez to powiedzieć, że istnieją równie mocne podstawy, by wierzyć wiadomości, jak i jej nie wierzyć?

— Tak. I taki sam argument dotyczy drugiego przekazu. Tego, który nas przestrzega przed wprowadzaniem modyfikacji.

Teoretyk napędu kaszlnął.

— Ma rację. Możemy jedynie sami ocenić techniczną zawartość wiadomości.

— To nie będzie łatwe.

— Więc podejmujemy ogromne ryzyko.

Tak to się ciągnęło. Argumenty za i przeciw ufaniu wiadomościom odbijały się bezowocnie. Padały sugestie, że ta czy inna partia nie dzieli się cenną wiedzą. Niewątpliwie prawda, pomyślał Sky, ale nie wskazano nikogo palcem i narada zakończyła się w nastroju raczej ogólnego niepokoju niż otwartej wrogości. Umówiono się, że wszystkie statki będą się dzielić swymi interpretacjami przekazów i stworzą ogólnoflotyllową grupę ekspercką do badania wykonalności technicznej zaproponowanych modyfikacji. Zgodzono się, że żaden statek nie będzie działał w pojedynkę i nie podejmie żadnych prób wdrożenia modyfikacji bez wyraźnej zgody pozostałych. Zasugerowano nawet, że każdy statek, który zechce przeprowadzić je sam, ma zielone światło, ale musi się oddalić od trzonu Flotylli, zwiększając odległość od innych statków do czterokrotności obecnego dystansu.

— To szaleńcza propozycja — stwierdził Zamudio, mężczyzna wysoki, przystojny, znacznie starszy, niż na to wyglądał. Kiedyś oślepił go błysk z „Islamabadu”. Na jego jednym ramieniu — niczym papuga wilka morskiego — tkwiła przypięta kamera, zerkająca raz w jedną, raz w drugą stronę, chyba według swego własnego widzimisię. — Kiedy wystartowaliśmy z tą ekspedycją, robiliśmy to w duchu przyjaznej współpracy, nie jako wyścig, kto pierwszy dotrze do nagrody. Armesto wysunął wojowniczo szczękę.

— Więc dlaczego nie chcesz się z nami podzielić tymi zapasami żywności, które zachomikowałeś?

— Nie chomikujemy żywności — oznajmił Omdurman nieco pogardliwym tonem. — A nawet jeśli… postępujemy tak samo jak wy, kiedy nie dajecie nam części zamiennych do koi naszych spaczy.

Kamera Zamudia skierowała się na niego.

— To śmieszne… — Milczał przez chwilę. — Nikt nie zaprzecza, że istnieją różnice w jakości życia na statkach. Wcale nie zaprzeczamy. Według planu powinno tak być. Od początku uważano, że statki powinny organizować swoje sprawy niezależnie od siebie, choćby dla uniknięcia sytuacji, w której wszyscy popełniają ten sam nieprzewidywalny błąd. Oczywiście, to nie oznacza, że wszyscy na wszystkich statkach osiągniemy tę samą standardową stopę życiową. Inaczej coś byłoby bardzo nie w porządku. To nieuniknione, że współczynnik zgonów będzie nieco inny na każdym statku, gdyż załogi położyły różny nacisk na nauki medyczne. — Teraz przykuł ogólną uwagę, więc obniżył głos i patrzył na coś przed sobą, a jego kamera skakała od twarzy do twarzy. — Tak, uszkodzenia koi spaczy na każdym statku są inne. Sabotaż? Nie sądzę, bez względu na to, jak kojąca byłaby to myśl.

— Kojąca? — spytał ktoś, jakby nie dosłyszał.

— Tak, właśnie. Nic bardziej nie pociesza, jak paranoidalne szukanie spisków, zwłaszcza jeśli skrywają się pod tym problemy głębsze. Zapomnijcie o sabotażystach. Pomyślcie natomiast o zawodnych procedurach operacyjnych; o niedostatecznej wiedzy technicznej… Wyliczać mógłbym długo.

— Dosyć tego cholernego mielenia ozorem — powiedział Balcazar w przebłysku świadomości. — Nie zebraliśmy się tu, by o tym dyskutować. Jeśli ktoś chce działać na podstawie tej cholernej wiadomości, to niech działa. Z wielkim zainteresowaniem będę obserwował rezultaty.

Lecz wykonanie pierwszego ruchu przez kogokolwiek wydawało się mało prawdopodobne. Jak sugerowały słowa kapitana, obecni chętnie by przyzwolili, żeby ktoś inny popełnił pierwszy błąd. Następna narada odbędzie się za trzy miesiące, kiedy wiadomości zostaną dokładniej przejrzane. Cała populacja statków zostanie poinformowana o istnieniu tych wiadomości w pewien czas po tym. Oskarżenia, które rzucano podczas narady, zostały zapomniane. Ostrożnie mówiono, że cała sprawa nie tylko nie zwiększy napięć między statkami, ale może prowadzić do odwilży we wzajemnych stosunkach.

Teraz Sky siedział z Balcazarem w promie. Lecieli do domu.

— Niedługo dotrzemy do „Santiago”, kapitanie. Może by pan spróbował trochę odpocząć?

— Niech cię diabli, Tytusie… gdybym chciał odpocząć, to… — Balcazar zapadł w sen, nim zdążył skończyć zdanie.

Statek rodzinny — na przednim displeju taksówki zaledwie cętka. Skyowi czasami wydawało się, że statki to wysepki małego archipelagu, rozdzielone obszarami wód tak wielkimi, że każda wysepka miała sąsiada dopiero za linią horyzontu. Na archipelagu stale panowała noc, a światła wysp były bardzo słabe i dostrzec je można było dopiero z bardzo bliskiej odległości. Oddalenie się od którejś z tych wysp w ciemność i zawierzenie systemom nawigacyjnym taksówki, zaufanie, że nie poprowadzą jej w przestworza oceanu, wymagało aktu wiary. Sky, jak to często robił, zastanawiał się nad sposobami zabójstwa; myślał o uszkodzeniu autopilota taksówki: należałoby to zrobić tuż przed tym, nim wybrana ofiara wsiądzie do pojazdu, by udać się na inny statek. Bez trudności można doprowadzić do stanu, w którym taksówka obierze całkowicie niewłaściwy kierunek i umknie w czerń. Do tego utrata paliwa lub awaria systemu podtrzymywania życia — otwierały się naprawdę podniecające możliwości.

Ale nie dla Skya. On zawsze towarzyszył Balcazarowi, więc powyższy plan miał ograniczoną wartość.

Wrócił myślami do narady. Inni kapitanowie Flotylli bardzo się starali nie zauważać okresowego osłabienia uwagi Balcazara ani symptomów zwykłego szaleństwa. Sky widział jednak, że kiedy tylko udawał, że patrzy w inną stronę, wszyscy wymieniali zatroskane spojrzenia nad wielkim wypolerowanym mahoniowym blatem. Najwidoczniej ogromnie ich to niepokoiło, że jeden z ich grona tak wyraźnie traci rozsądek. Któż mógł być pewien, że nie czyha na niego balcazarowski typ szaleństwa? Sky oczywiście ani razu nie przyznał, że stan zdrowia kapitana budzi obawy. Byłby to najpoważniejszy przejaw nielojalności. Cały czas zachowywał twarz pokerzysty i powagę w obecności swojego kapitana, posłusznie kiwając głową po każdej niezbornej wypowiedzi swego zwierzchnika; niczym nie okazał, że również uważa Balcazara za wariata.

Innymi słowy, grał rolę lojalnego sługi.

Rozległ się sygnał z konsoli taksówki. Z czerni wynurzył się „Santiago”, olbrzymi, choć nadal trudny do dostrzeżenia, gdy w kabinie promu paliły się światła. Balcazar chrapał, srebrny strumyczek śliny ozdobił jeden z jego epoletów niczym delikatny nowy wskaźnik rangi.

— Zabij go — powiedział Klaun. — No, zabij. Ciągle jest na to czas.

Sky wiedział, że tak naprawdę Klauna w kabinie nie ma, ale w jakimś sensie był on w niej obecny. Jego wysoki, drżący głos zdawał się wychodzić nie z czaszki Skya, ale z pewnej odległości poza nią.

— Nie chcę go zabijać — oświadczył Sky, dodając dla własnego użytku milczące „jeszcze nie”.

— Przecież wiesz, że chcesz. On zawadza. Zawsze zawadzał. To stary, chory człowiek. Naprawdę wyświadczysz mu grzeczność, jeśli go teraz zabijesz. — Głos Klauna ścichł. — Spójrz tylko na niego. Śpi jak niemowlę. Chyba śni szczęśliwy sen o swych chłopięcych czasach.

— Skąd to wiesz?

— Jestem Klaunem. Klaun wie wszystko.

Cichy metaliczny głos z konsoli ostrzegł Skya, że zaraz wejdą do sfery chronionej wokół swego statku. Taksówka zostanie zaraz przejęta przez automatyczny system sterujący ruchem i doprowadzona do hangaru.

— Nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem — powiedział Sky.

— Ale często o tym myślałeś, prawda?

Nie było sensu się z tym spierać. Sky cały czas fantazjował na temat zabijania ludzi. Rozmyślał, jak zabić swoich wrogów — tych, którzy go zelżyli albo którzy — jak podejrzewał — obmawiają go za jego plecami. Wydawało mu się, że pewni ludzie powinni zostać zabici tylko dlatego, że są słabi czy ufni. Na takim statku jak „Santiago” jest wiele okazji do popełnienia morderstwa, ale bardzo małe szanse, że nie zostanie to wykryte. Niemniej jednak płodna wyobraźnia Skya zajmowała się tym problemem dostatecznie długo i opracowała kilkanaście strategii usunięcia niektórych wrogów.

Do tej chwili — do chwili gdy przemówił Klaun — Skyowi wystarczały fantazje. Odgrywał w mózgu przebieg tych wstrętnych małych morderstw, ciągle przyozdabiał je szczegółami i to stanowiło dla niego dostateczną nagrodę. Klaun miał jednak rację: jaki sens ma rysowanie złożonych schematów konstrukcyjnych i projektowanie pracochłonnych szczegółów, jeśli w pewnym momencie nie rozpocznie się procesu konstruowania?

Spojrzał znowu na Balcazara. Jak zauważył Klaun, był on taki spokojny.

I taki łatwy do zranienia.

Загрузка...