Ray Bradbury AUTOSTRADA

The Highway


Orzeźwiający popołudniowy deszcz zszedł w dolinę, muskając kukurydzę na górskich poletkach i szeleszcząc słomianym dachem chaty. W deszczowej pomroce, wśród kukurydzy wciśniętej pomiędzy wulkaniczne skały, mozolnie pracowała kobieta. Gdzieś, w dżdżystej szarudze zapłakało dziecko…

Hernando czekał, aż ustanie deszcz, by znów ruszyć ze swym drewnianym pługiem w pole. W dole wezbrana, brązowa rzeka wrzała w swoim korycie. Tuż obok druga rzeka — betonowa autostrada — leżała w bezruchu, połyskując w deszczu. Od godziny już nie przejechał nią żaden samochód. Ciekawe… Od wielu lat nie było takiej godziny, w której nie przejechałby jakiś samochód i ktoś nie zawołał:

— Hej, tam! Można pana sfotografować?

Ten ktoś miał pudełko, które pstrykało, i monetę w dłoni. Jeżeli Hernando szedł ku nim przez pole bez kapelusza, wołali czasem: — Och nie! Chcemy pana w kapeluszu!.. — I machali rękami, strojnymi w złote przedmioty, które mówiły im godzinę albo ich imiona… Albo w ogóle nie służyły im do niczego — świeciły tylko, jak świecą w słońcu oczy pająka. Musiał wtedy wracać po kapelusz…

— Coś złego, Hernando? — zapytała żona.

— Si… Ta droga. Musiało się stać coś ważnego… Coś tak ważnego, że zrobiła się zupełnie pusta.

Powoli odszedł od domu. Deszcz opłukiwał plecione buty, zrobione z trawy i gumy od opony samochodowej. Dobrze pamiętał ten dzień… Opona wdarła się gwałtem do chaty, płosząc kury i roztrącając na wszystkie strony garnki. Zjawiła się samotnie, szybko wirując. Samochód, do którego należała, mknął chwilę jeszcze aż do zakrętu, tam zawisł i błysnąwszy na moment runął do rzeki. Ten samochód był tam ciągle jeszcze — kiedyś, w ładny dzień, kiedy rzekła płynęła wolno i opadł muł, można go było nawet dojrzeć. Leżał głęboko, na dnie, długi, niski i zapewne bardzo kosztowny. Później jednak mułu przybyło i nic już nie było widać.

Następnego dnia Hernando wyciął z samochodowej opony podeszwy do swych butów…

Doszedł do autostrady i stał nad nią przysłuchując się cichemu odgłosowi, jaki wydawała w deszczu.

Nagle — zupełnie jak na sygnał jakiś — na autostradzie pojawiły się samochody. Setki… Kilometry samochodów gnały nieprzerwanie nie zważając na stojącego człowieka. Ogromne, długie czarne wozy pędziły w kierunku Stanów. Ryczały, biorąc z nadmierną prędkością zakręty. Słyszał tylko pisk i trąbienie.

W twarzach ludzi, ciasno upakowanych w samochodach, było coś, co wprawiło go w głębokie zamyślenie. Odsunął się nieco, by nie przeszkadzać ryczącej masie. Zaczął liczyć samochody, ale zmęczył się. Przeleciało już pięćset, tysiąc samochodów, a na wszystkich twarzach było to samo. Jechali jednak zbyt szybko, aby mógł się od nich dowiedzieć, co się stało.

Wreszcie znów nastała cisza i pustka. Szybkie, bezcenne samochody odjechały. Słyszał, jak w oddali milkł ostatni klakson. Autostrada znów była pusta.

Wszystko to wyglądało jak orszak żałobny, tyle tylko, że dziki i obłąkany, szaleńczo pędzący na północ. Dlaczego?

Pokręcił głową i poskrobał się po nodze.

Jeszcze jeden samochód — zupełnie samotny. Miał w sobie coś z rozpaczliwej rezygnacji…

To był stary ford — jechał w rzadkim, zimnym deszczu, puszczając ogromne kłęby pary. Jechał najszybciej jak mógł, wydawało się, że się za chwilę rozleci. Widać dostrzegli Hernanda, bo staroświecki ford, schlapany błotem i zardzewiały, zbliżył się i zatrzymał, groźnie bulgocąc chłodnicą.

— Senior! Moglibyśmy dostać trochę wody?

Za kierownicą siedział młody mężczyzna, miał może dwadzieścia jeden lat. Był ubrany w żółty sweter, białą rozpiętą pod szyją koszulę i szare spodnie. W odkrytym samochodzie w strumieniach deszczu siedziało jeszcze oprócz niego pięć młodych kobiet. Nie mogły się nawet ruszyć — tak były stłoczone. Były bardzo ładne. Starymi gazetami osłaniały siebie i kierowcę od deszczu — mimo to krople dosięgały je, mocząc jasne sukienki. Młody mężczyzna także miał włosy zlepione wodą. Nikt się jednak nie skarżył i to było niezwykłe. Hernando pamiętał, że dotąd wszyscy oni zawsze narzekali na deszcz, upał, na porę, zimno, odległość…

Skinął głową.

— Przyniosę wody.

— Och, proszę, szybko!.. — krzyknęła jedna z dziewcząt. Głos był piskliwy, przerażony — to nie było zniecierpliwienie, w tym błaganiu słychać było strach. Po raz pierwszy Hernando pobiegł na prośbę turysty. Zawsze dotąd na takie żądanie poruszał się jeszcze wolniej.

Wrócił po chwili, niosąc kołpak z koła samochodowego, napełniony po brzegi wodą. To też był dar autostrady. Sfrunął pewnego popołudnia na jego pole jak rzucona moneta.

Samochód, z którego pochodził, pognał dalej, obojętny na fakt, że postradał jedno srebrne oko. Do dziś używał go z żoną do mycia i gotowania. To była świetna miska.

Hernando wlewał wodę do bulgoczącej chłodnicy, przyglądając się ich stężałym twarzom.

— Och, dzięki… dzięki — powiedziała jedna z dziewczyn. — Nie ma pan pojęcia, jakie to dla nas ważne.

Hernando uśmiechnął się.

— Straszny ruch był przez tę godzinę… Wszystko w jedną stronę, na północ…

Nie miał na myśli nic, co mogłoby ich urazić. Jednak kiedy uniósł głowę, zobaczył, że wszystkie płaczą na tym deszczu… Strasznie płakały. Mężczyzna próbował je powstrzymać kładąc im na ramionach ręce i delikatnie potrząsając. One jednak płakały dalej — jedne głośno, inne ciszej; łkając otwierały usta, oczy miały zamknięte, mieniły się na twarzach… A nad głowami dalej trzymały gazety.

Hernando stał z na wpół opróżnionym kołpakiem w dłoniach.

— Ja nie miałem nic złego na myśli, senior… — usprawiedliwiał się.

— Wszystko w porządku… — powiedział kierowca.

— Coś się złego stało, senior?

— Nie słyszał pan? — mężczyzna odwrócił się i kurczowo ściskając kierownicę pochylił się ku niemu. — Stało się…

To nie było nic dobrego. Na te słowa tamte zaszlochały jeszcze głośniej, zapominając o gazetach. Teraz nic już ich nie chroniło od deszczu i krople wody mieszały się na ich twarzach ze łzami.

Hernando zdrętwiał. Wlał resztę wody do chłodnicy. Potem spojrzał na czarne od burzy niebo, na rwącą rzekę. Pod stopami czuł asfalt.

Podszedł z boku do samochodu. Mężczyzna chwycił go za rękę i wetknął mu w dłoń peso.

— Nie… — Hernando zwrócił mu monetę. — To była przysługa.

— Dziękujemy, pan jest taki uprzejmy… — rzekła, łkając ciągle, jedna z dziewcząt. — Och Boże, Boże… Jedźmy do domu, chcę do domu. Och, mamusiu moja, mamusiu!..

— Nie dosłyszałem, senior… — szepnął cicho Hernando.

— Wojna! — krzyknął młody mężczyzna, jakby wszyscy ogłuchli. — Nadeszła! Wojna atomowa, koniec świata!!

— Senior, senior… — zaczął Hernando.

— Dzięki, dzięki za pomoc… Do widzenia! — powiedział mężczyzna.

— Do widzenia… — powiedziały dziewczyny nie spoglądając na niego.

Stał wciąż, kiedy samochód zgrzytając biegami, z warkotem zjeżdżał w dolinę. Znikł w słońcu wraz z dziewczętami, podtrzymującymi nad głowami furkoczące gazety…

Hernando nie poruszył się przez dłuższy czas. Lodowaty deszcz spływał mu po policzkach, po palcach, po lnianych, wytartych portkach. Wstrzymał oddech. Skurczony cały, napięty — czekał.

Obserwował autostradę, lecz nic się już na niej nie poruszyło. Zwątpił wreszcie, że jeszcze ożyje.

Deszcz ustał, zza chmur wyjrzał błękit nieba. W ciągu dziesięciu minut burza minęła jak zły sen. Łagodny wiatr przygnał zapach dżungli; słyszał, jak łagodnie płynie rzeka. Dżungla była bardzo zielona… Wszystko było świeże. Wrócił przez pole do domu i wyciągnął pług. Trzymając na nim ręce, popatrzył na rozpalające się żarem słońca niebo…

— Co się stało, Hernando? — żona przerwała na chwilę pracę.

— Nic takiego… — odparł.

Ustawił pług w bruździe i ostro krzyknął na muła.

— Wii-io!

Ruszyli przez żyzne pole pod rozjaśniającym się niebem — po tym ich skrawku roli nad wielką rzeką.

— …Koniec świata? Co u nich znaczy „świat”? — powiedział do siebie.


Przełożył z angielskiego Antoni Wolski

Загрузка...