Janusz A. Zajdel TOWARZYSZ PODRÓŻY

Pociąg ruszył powoli, z ociąganiem jakby. Spojrzałem w okno. Wzdłuż peronu, jakieś dziesięć metrów za ostatnim wagonem, biegł spóźniony pasażer.

Był to pociąg dalekobieżny, z wagonami, których drzwi nie zamykały się automatycznie. Dzięki temu biegnący człowiek miał szansę. Lokomotywa rozpędzała się wolno. Spóźnialski pasażer wlókł sporą i na oko ciężką walizkę, która obijała mu nogi. Przerzucony przez ramię płaszcz przeciwdeszczowy rozwiał mu się i plątał pod nogami. Stojąc w oknie przedostatniego wagonu obserwowałem całą scenę z zainteresowaniem kibica sportowego. Peron prawie się już kończył, pociąg przyspieszył, biegnący nie dawał jednak za wygraną. Musiało mu bardzo zależeć na tym właśnie pociągu. Tuż przed słupkiem z tablicą: „Przejście zabronione” udało mu się dopaść ostatniego pomostu. Postawił walizkę na stopniu, otarł czoło wierzchem dłoni i otworzył drzwi wagonu.

Zamknąłem okno i usiadłem w pustym przedziale. Po chwili za szybą dzielącą mnie od korytarza ukazała się twarz nieznajomego. Zajrzał, wahał się chwilę, wreszcie otworzył drzwi i cichym głosem spytał:

— Pozwoli pan…?

— Proszę bardzo — odpowiedziałem obojętnie.

— Pociąg taki pusty — zaczął tonem usprawiedliwienia, lokując walizkę na półce. — Bardzo nie lubię podróżować samotnie. To przykre nie mieć do kogo ust otworzyć przez całą drogę.

— Owszem… — odburknąłem niezbyt zadowolony, bo nade wszystko nie lubię mówić, gdy nie mam na to ochoty, a sądząc ze słów nieznajomego, zanosiło się na przymusową pogawędkę.

Postanowiłem — jak zwykle zresztą w podobnych sytuacjach — że będę spał z głową ukrytą pod wiszącym w kącie płaszczem. Usadowiłem się wygodnie i zamknąłem oczy.

Słyszałem, jak mój towarzysz podróży lokuje się na miejscu naprzeciw mnie. Szeleścił przez chwilę papierami. Nie potrafiłem powstrzymać się od wyjrzenia spod płaszcza. Na stoliku, zamiast spodziewanych jajek na twardo i kanapek w zatłuszczonym pergaminie, zobaczyłem plik zapisanych odręcznie arkuszy. Na pierwszy rzut oka wyglądały na jakąś pracę matematyczną.

Nieznajomy, pochylony, przeglądał je z uwagą, znacząc coś ołówkiem na marginesach. Był w średnim wieku, miał dość niskie czoło, nad którym rozsypywały się bujne, szpakowate włosy.

Podniósł oczy i uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Widzę, że nie może pan zasnąć — powiedział. — Może światło przeszkadza?

— Nie, proszę się nie przejmować. Proszę czytać, nie chce mi się właściwie spać… A pan, jak widzę, zajmuje się matematyką?

— Nno… właściwie tak… — zmieszał się nieco. — Może raczej fizyką teoretyczną, teraz trudno te dziedziny ściśle rozgraniczyć, szczególnie w niektórych specjalnościach… Pan może…?

— Owszem, trochę — uśmiechnąłem się. — O tyle, o ile jest mi to potrzebne w moim zawodzie. Pracuję w IBK, w biurze konstrukcyjnym.

— Naprawdę? — wykrzyknął z ożywieniem, jakby go ta wiadomość niezmiernie uradowała. — Pan pracuje w Instytucie Badań Kosmicznych? A to dopiero zbieg okoliczności! Właśnie tam jadę! Proszę sobie wyobrazić, że dziś zakończyłem pracę nad kapitalną teorią, która pozostaje w ścisłym związku z badaniami Instytutu… Przepraszam, nie przedstawiłem się dotychczas… Jerzy Ferenc, magister fizyki.

— Robert Melis, inżynier-kosmik — przedstawiłem się i ja, ściskając wyciągniętą ku mnie dłoń i usiłując bezskutecznie powiązać usłyszane nazwisko z którąś ze znanych mi publikacji fachowych.

— Otóż, jak powiedziałem, moja teoria daje wprost fantastyczne możliwości w zakresie podróży kosmicznych…

— Może coś z dziedziny napędów fotonowych? — zapytałem z zainteresowaniem, gdyż to właśnie było tematem mojej ostatniej pracy teoretycznej.

Zaprzeczył energicznym ruchem głowy.

— Nie, nie! Zupełnie coś innego, nowego. Inne podejście… Moja teoria dotyczy Metody Kontaktu Hiperprzestrzennego i opiera się na pewnym interesującym acz nie docenionym dotąd zjawisku topologicznym. Czy orientuje się pan nieco w topologii?

— Przyznam się, że poza definicją i kilkoma pojęciami niewiele wiem o tej gałęzi matematyki. Pan rozumie: specjalizacja! — powiedziałem tonem usprawiedliwienia.

— Rozumiem… Ale to nic nie szkodzi. Postaram się, o ile to możliwe, wyjaśnić poglądowo, o co chodzi.

Przymknął oczy i podparł czoło dłonią, namyślając się widocznie, od czego zacząć.

— Czy wie pan, co to jest „wstęga Möbiusa”? — zapytał po chwili, rzucając na mnie bystre spojrzenie. — Nie wie pan, prawda, pan nie zna topologii…

Przerwał i sięgnął do swoich papierów. Odszukał czystą kartkę, potem zdjął walizkę z półki i wydobytą stamtąd żyletką odciął z brzegu arkusza wąski pasek, długi na jakieś dwadzieścia pięć centymetrów.

— Jeśli ten pasek skleimy w ten sposób — pokazywał — to otrzymamy po prostu zwykły pierścień czy raczej boczną powierzchnię bardzo niskiego walca; jeśli natomiast jedną z krawędzi przed sklejeniem odwrócimy „na drugą stronę”, czyli skręcimy o 180 stopni, o, tak — skręcił taśmę o pół obrotu — i teraz dopiero spoimy brzegi, to otrzymamy właśnie wstęgę Mobiusa. Proszę zauważyć, że taka wstęga posiada tylko jedną powierzchnię, jedną stronę…

— Jak to? — spytałem ze zdumieniem, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli. — Przecież papier ma dwie strony?!

— Papier owszem… — odpowiedział cierpliwie. — Ale proszę sobie wyobrazić, założyć, że jest on nieskończenie cienki jak abstrakcyjny twór geometryczny, który nazywamy płaszczyzną…

— To niczego nie zmieni! — oponowałem. — Zawsze będą dwie strony, zawsze można spojrzeć na to od tej lub od tamtej strony…

— Tu nie chodzi o to, z której strony się patrzy… — uśmiechnął się Ferenc. — Nie mam, niestety, kleju…

— Powinienem gdzieś mieć podgumowaną taśmę do oklejania rysunków technicznych — powiedziałem, szukając po kieszeniach. — O, jest, proszę!

— Świetnie — ucieszył się Ferenc, sklejając końce paska. — A teraz proszę wziąć ołówek i przejechać nim po taśmie, poczynając od dowolnego punktu, zawsze równolegle do obu brzegów papieru, nie przekraczając żadnego z nich.

— Rzeczywiście! — zdziwiłem się, stwierdziwszy, że ołówek powrócił dokładnie tam, skąd wyruszył. — To zadziwiające: obszedłem obie strony papieru! Kreska ciągnie się po obu stronach taśmy…

— Po jednej stronie, proszę pana. Drugiej strony taśma nie posiada!

— Na to wygląda… — odparłem niepewnie.

Ferenc, z zadowoleniem prestidigitatora, któremu udał się efektowny trik, spoglądał na mnie z ukosa, bawiąc się moim zdumieniem.

— Widzi pan zatem, że zupełnie możliwe jest skonstruowanie powierzchni jednostronnej. Co by pan teraz powiedział, gdybym zaproponował następujący model Wszechświata: żyjemy na takiej właśnie „powierzchni jednostronnej”; aby dostać się do punktu maksymalnie odległego, czyli popularnie mówiąc na „drugi koniec” Wszechświata, musimy odbyć długą podróż wzdłuż taśmy. A przecież w rezultacie znajdziemy się jakby w tym samym punkcie, bo od punktu wyjścia oddzielać nas będzie jedynie papier, o którym wszak założyliśmy, że jest nieskończenie cienki. Tak więc praktycznie znajdziemy się znów w tym samym miejscu! Wszechświat niejako „zazębia się” sam ze sobą, a każdy jego punkt ma podwójne znaczenie, znaczenie dwóch punktów tej samej powierzchni jednostronnej! Aby znaleźć się „na drugim końcu” Wszechświata, wystarczy tylko „przebić” nieskończenie cienką łupinę…

— Więc w praktyce… znajdujemy się w dwóch miejscach równocześnie?

— O nie! To znaczy… tak, ale tylko wirtualnie. Realny Wszechświat nie jest przecież matematyczną abstrakcją… Nieskończenie cienką łupinę należałoby fizycznie interpretować raczej jako coś analogicznego do „łuski magnetycznej” w sensie elektrodynamicznym… To oczywiście przenośnia, bo tu chodzi o coś zgoła innego… Ale model jest dobry: taka „łuska” ma pewien moment dipolowy, określoną polaryzację… Rozumie pan? Aby dokonać zwarcia hiperprzestrzennego, to znaczy, aby przeskoczyć do punktu sprzężonego z danym, do tego „po drugiej stronie”, należy jakby zmienić polaryzację obiektu na przeciwną. To nie jest, oczywiście, takie przejrzyste. Model, który panu przedstawiłem, dotyczy jedynie dwuwymiarowej przestrzeni, podczas gdy nasz Wszechświat jest trójwymiarowy, jeśli oczywiście pozostawimy na boku kwestię czasu i rozpatrujemy problem quasi — statycznie.

Uogólnienie powierzchni Möbiusa na przestrzeń, którą kiedyś, być może, nazywać się będzie „przestrzenią Ferenca”, nie przedstawia jednak tak beznadziejnego problemu teoretycznego, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Zrobiłem to i powiem panu, że wnioski, jakie stąd wysnułem, pozostają w zaskakującej zgodności z ogólną teorią względności i termodynamiką probabilistyczną. Natomiast praktyczne rozwiązanie metody kontaktu hiperprzestrzennego przysporzyło mi sporo kłopotów, z których jednak udało mi się wybrnąć w sposób nadspodziewanie prosty…

— I sądzi pan, że… człowiek… mógłby tą metodą przenieść się w odległe rejony Wszechświata?

— Bez wątpienia mógłby! Tylko, niestety, nie zawsze jest to bezpieczne… Nie wiadomo przecież tak od razu, co znajduje się tam, „po drugiej stronie”, jeśli tak można obrazowo powiedzieć o jednostronnym obszarze. Ryzykant, który odważyłby się na tego rodzaju wyprawę, mógłby źle skończyć…

Spojrzałem na niego pytająco. Uśmiechnął się blado.

— Niech pan nie myśli, że to ryzyko dyskwalifikuje praktyczne zastosowanie mojego odkrycia! Należy sobie przede wszystkim zdać sprawę z rodzaju niebezpieczeństwa: otóż niech pan sobie wyobrazi, że w miejscu, które odpowiada punktowi pańskiego startu, w punkcie „ferencowsko-sprzężonym” z danym, znajduje się np. jakaś chmura pyłu kosmicznego albo, co gorsza, jądro jakiejś galaktyki czy po prostu gwiazda! Nie wie pan o tym a priori, podróż staje się podróżą w nieznane, a więc rzeczą nader niebezpieczną. Istnieje jednak, jak się okazało, sposób rozpoznania warunków panujących w punkcie sprzężonym, za pomocą sondowania hiperprzestrzennego…

Ferenc zamilkł i zamyślił się. Po chwili milczenia przypomniał sobie widocznie o moim istnieniu i powiedział jakby z zażenowaniem:

— Przepraszam pana… Myślałem właśnie o moim ostatnim eksperymencie.

— Z sondowaniem? — podchwyciłem zaciekawiony.

— Coś w tym rodzaju. W każdym razie to ważny element umożliwiający zastosowanie mego odkrycia. Polega na transplantacji spolaryzowanych dipoli magnetycznych… ach, przepraszam, zaczynam mówić językiem, którego pan zapewne nie rozumie… ale wybaczy mi pan, wszystko to jest nawet dla mnie tak niesamowicie skomplikowane, że trudno posłużyć się prostym językiem, by to przekazać. Chwilami sam nie mogę uwierzyć w realność całej historii… Wie pan, sam boję się, naprawdę boję się skutków swego dzieła! Bo proszę sobie wyobrazić, że spowoduje ono całkowity przewrót, rewolucję w komunikacji międzygalaktycznej. Cóż powiedzą na to specjaliści od rakiet relatywistycznych, tacy jak pan na przykład, którzy całe niemal życie poświęcili na skonstruowanie pojazdu umożliwiającego osiągnięcie jak najdalszych okolic Wszechświata. A po zastosowaniu mojej metody — jakże prostej w swej istocie i łatwej stosunkowo w eksploatacji — osiąga się najdalszy z możliwych punktów Wszechświata, i to w czasie nieskończenie krótkim! Doprawdy waham się, czy mam opublikować moje prace… Jadę właśnie do Birhoffa, którego pan niewątpliwie zna, to przecież obecnie największy autorytet w dziedzinie podróży międzygwiezdnych. Ale jakże ubogie są dotychczasowe osiągnięcia na tym polu: kilkanaście mniej lub bardziej rozsądnych prac teoretycznych, reszta — to plewy… Ani jednego praktycznego rozwiązania, żadnej udanej konstrukcji! A przy tym nie zanosi się na istotny postęp w ciągu najbliższych dziesiątków lat… Po prostu ślepy zaułek. Klasyczne metody, sposób myślenia sprzed pół wieku. Czy mogę dać im wszystkim do ręki to, czego szukają od wielu dziesięcioleci inną metodą i bez większej nadziei znalezienia? Obawiam się, że mogą potraktować mnie jak szaleńca, fanatyka czy maniaka… Dlatego zależy mi bardzo na pańskiej opinii o tym moim… szaleństwie.

— Sądzę — powiedziałem powoli — że zbyt mało wiem o całej sprawie, by wyrokować o słuszności pańskiej metody…

— Toteż nie chodzi mi wcale o pańskie zdanie o tej metodzie… — przerwał mi niecierpliwie — …bez wątpienia dobrej i skutecznej, jestem o tym przekonany. Chodzi o rzecz bardziej ogólną, o… konsekwencje jej rozpowszechnienia. Jak już wspominałem, prostota jej jest zaskakująca w porównaniu z matematycznym gąszczem, jaki do niej prowadzi. Niemal każdy we własnym zakresie, bez skomplikowanej i kosztownej aparatury, za pomocą czegoś, co nazwać by można „mostkiem” lub raczej „kładką hiperprzestrzenną”, mógłby przenieść się tam w dowolnej chwili i z dowolnego miejsca!

— Powiedział pan przecież, że taka wyprawa kryje w sobie poważne niebezpieczeństwo! Nie wiadomo, dokąd się trafi, jaki „antypunkt” odpowiada naszej Ziemi!

— Nie wiadomo było jeszcze do wczoraj. Mój wczorajszy eksperyment wykazał rzecz niewiarygodną! Proszę sobie wyobrazić, że naszej Ziemi odpowiada antypunkt, w którym znajduje się… planeta, i to zamieszkała przez istoty rozumne! Ich cywilizacja jest o wiele starsza i lepiej rozwinięta od naszej. Wyniki moich son — dowań są bardzo ubogie i fragmentaryczne, ale to, o czym mówię, stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość. Nie jestem w stanie dać odpowiedzi na wiele jeszcze pytań, które nasuwają się mi, podobnie zresztą jak i panu, w tej chwili… A pierwsze i najważniejsze z nich, na które nie potrafi pan sobie odpowiedzieć, brzmi: „Czy ten człowiek jest wariatem, a może tylko nieszkodliwym maniakiem?”. Chodzi tu oczywiście o mnie!

Treść moich myśli odczytał tak trafnie, że nie zdobyłem się nawet na grzecznościowe zaprzeczenie. Widocznie nie miał mi tego za złe, bo po chwili ciągnął dalej:

— Tym niemniej faktem jest istnienie tej planety, a fakt: ten tłumaczy wiele nie wyjaśnionych dotąd zjawisk, które nie mieściły się w ramach naszych pojęć naukowych. Wystarczy założyć, /e istoty zamieszkujące ten sprzężony z naszym świat znają już od dość dawna metodę kontaktu hiperprzestrzennego… Założenie takie podważa co prawda moje pierwszeństwo w tej dziedzinie nauki, daje jednak w efekcie tak niebywale wnioski, że warto, doprawdy, poświęcić prymat… Wystarczy wspomnieć, że w prosty sposób pozwala to wyjaśnić zagadkę zaginionych kultur starożytności, jak i problem „latających talerzy”! Wszystko to da się wytłumaczyć ingerencją istot, których istnienie potrafię już dziś wykazać… Czy teraz pojmuje pan całą doniosłość mojego odkrycia?

— Jeśli to prawda — powiedziałem oszołomiony — to publikacja pańskich prac może grozić… masowymi wycieczkami do tamtego świata, a nie wiadomo, czy jego mieszkańcy życzą tego sobie!

Spojrzał jakoś dziwnie i skurczył się w kącie przedziału.

— Więc i pan… tak sądzi?

— O ile kontakt jest tak dostępny i łatwy dla każdego…

— Tak, tak… Niestety tak jest… I dlatego przechowuję moje prace w ścisłej tajemnicy, wynalazłem nawet specjalną symbolikę matematyczną, której nikt oprócz mnie nie jest w stanie rozszyfrować… Te notatki — wskazał na plik papierów — zapisane są tą właśnie symboliką. Resztę materiałów zniszczyłem przed wyjazdem z domu. Ostrożność nigdy nie zawadzi. Tak więc jestem jedynym człowiekiem, który zna tajemnicę…

Przestał mówić, spojrzenie przygasło mu, twarz poszarzała jakby. W sposób zupełnie nieokreślony machnął ręką, mruknął coś do siebie i zgarnął papiery do kartonowej teczki, której tasiemki zawiązał starannie na kokardkę. Teczkę wsunął niedbale na półkę, gdzie leżała jego walizka. Założył ręce w tył i stał przez chwilę na wprost ciemnego okna, za którym przemykały pojedyncze światełka mijanych sygnałów.

„Człowiek, Który Przedziurawił Przestrzeń” — nazwałem go sobie w myślach, nie wiedząc wciąż, jak mam traktować jego wywody. W określeniu tym było coś z Wellsa, coś z na — wpół ironicznych, na wpół groźnych opowieści przy kominku…

Ferenc zaczął nagle przechadzać się w ograniczonej przestrzeni między ławkami przedziału. Z rękami założonymi do tyłu, z głową opuszczoną dreptał tam i z powrotem szybkimi, nerwowymi kroczkami. Czasem zagłębiał długie palce w opadających włosach, przystawał znieruchomiały, by po chwili ruszyć znowu w tę wahadłową przechadzkę. Machinalnie wydobył z kieszeni paczkę papierosów i nie częstując mnie, zapalił.

Nagłe szarpnięcie hamującego pociągu wgniotło mnie w materac kanapy. Zdołałem zauważyć, jak Ferenc usiłuje złapać się półki i wali się na stolik, uderzając głową w ścianę. Drugie szarpnięcie rzuciło mną w bok. Głowa trafiła w szybę, dzielącą przedział od korytarza…


Nade mną pochylała się biała postać. Po chwili dopiero rozpoznałem rysy twarzy młodej pielęgniarki.

— Już wszystko w porządku! — powiedziała uspokajająco i łagodnie. — Czy boli pana?

— Trochę, głowa i… Ale można wytrzymać… Co się stało?

— Katastrofa kolejowa… Przypomina pan sobie, że jechał pan pociągiem?

— Tak… To pamiętam… — powiedziałem, myśląc z wysiłkiem. — Ze mną w przedziale jechał pewien pan… Co z nim? Czy wyszedł z tego cało?

Twarz pielęgniarki przybrała wyraz zakłopotania.

— Czy to był ktoś z pana bliskich?

— Nie… Tylko przygodny towarzysz podróży. Czy wyszedł z tego cało?

— Niestety! Muszę pana zmartwić. On umarł. W pół godziny po przewiezieniu do szpitala. Wstrząs mózgu… Przed śmiercią odzyskał na chwilę przytomność, a potem bredził okropnie. O jakimś… hiperkontakcie, o teczce, walizce… Ale niech pan leży! Nie wolno się poruszać, ma pan zszytą skórę na głowie! — Ostatnie słowa były spowodowane moim gwałtownym poruszeniem.

— Siostro! — zawołałem, — Gdzie jest ta walizka?

— Pańskie rzeczy są w depozycie, proszę nie martwić się o nie!

— Nie, nie! Jego walizka! Gdzie ona jest?

— Ależ… — oczy pielęgniarki wyokrągliło zdziwienie — on nie miał żadnej walizki! W przedziale była tylko pańska, brązowa, z przyczepioną wizytówką… Wiem to na pewno, bo weszłam tam zaraz za lekarzem, gdy tylko udało się otworzyć przedział. Wszystko zabraliśmy do karetki razem z wami!

— Więc nie ma… tej walizki… — powiedziałem słabo, czując zawrót głowy. — To oni, oni ukradli… te… notatki… Hiperprzestrzennie ukradli, żeby nikt… — Znów bezwiednie uniosłem głowę z poduszki.

Opadłem na posłanie, bo w oczach mi poszarzało. Zamknąłem je i zobaczyłem wyraźnie twarz Ferenca. Po chwili obraz ten rozmazał się, przybierając kształt wstęgi Möbiusa. Wkrótce i to widziadło rozpłynęło się w majaczeniach gorączkowego snu…


1962 r.

Загрузка...