Przymknął oczy, żeby lepiej słyszeć.
Było cicho. Nie nadchodzili jeszcze… Rozsiadł się wygodniej. Wystarczy… Potrzebne mu było przecież tylko kilka chwil, żeby skończyć…
Począł szybko pisać dalej. Coraz szybciej. Żeby tylko skończyć. Zawsze się denerwował, kiedy zbliżał się środek dnia. Dnia?…
TAMCI zawsze przychodzili o tej porze — WYPUKŁY i ten drugi, z twarzą jak beczka. Nienawidził ICH — zabierali mu zawsze wszystko, co zrobił. Przeszukiwali biurko, łóżko, a nawet jego… Schodzili z góry, z owalnych drzwi, zawieszonych pod nieforemną kopułą sufitu i od razu zmierzali ku niemu okropnymi, rozkołysanymi krokami. I rośli… Rośli mu w oczach…
Dawniej próbował uciekać przed NIMI, zaszywać się gdzieś. Ale rychło zauważył, że odnajdują go bez trudu. Nie próbowali go nawet ścigać, kiedy rzucał się z rozpaczą po tym dziwnym pomieszczeniu, które za każdym razem nieoczekiwanie pochylało ku niemu swe wielolistne ściany po to tylko, by za chwilę otworzyć przed nim jakieś ułudne, gardlaste przejście, donikąd nie prowadzące… Czekali wtedy ze spokojem, aż się zmęczy, upadnie gdzieś wreszcie zrezygnowany, z rozpaczliwie zaciśniętymi w dłoniach kilkoma kartkami papieru…
Nie. Teraz już nie ucieka. Postanowił je chować. Tak, by nie mogli znaleźć, żeby myśleli, że nic nie zrobił, niczego jeszcze nie wyliczył…
Znów przerwał na chwilę i zmrużył oczy. Jeszcze trwała cisza. Więc byle szybko…
Równanie rozwiązywało się gładko. Widział wyraźnie przed oczyma te trzy wielkie, masywne kule. Gwiazdy. Albo czarne dziury… Kwazary?
Nie, to nie było ważne. Ważne, że to one rozdymały czarną pustkę Kosmosu. Przestrzeń, straszliwie wykrzywiona grawitacją kuł, rozbiegała się w nieskończoność, tam dopiero z wolna się prostując, wygładzając jakby. Wystarczało to tylko zapisać; gdyby miał więcej książek, materiałów…
ONI nie mieli pojęcia, czego mu trzeba. Wszystko, co mu dali, było nie do użytku — pokracznie, nienormalnie skonstruowane — te zdegenerowane meble, ściany o fantasmagorycznych kształtach, zdeformowany owal drzwi, zawisłych gdzieś u powały, co zbiegała się z obu końców pomieszczenia z łagodną krzywizną podłogi. Wszystko to mieniło się gamą wyrafinowanych kształtów… Idą!!
Zerwał się z fotela, w pośpiechu zgarniając arkusze papieru. Zebrał je wszystkie i w panice rzucił się przed siebie, by rozpaczliwie, jak co dzień, poszukać jakiegoś schowka, szpary choćby, w której mógłby je skryć przed NIMI. Biegł na przeciwległy kraniec pomieszczenia, nie zważając już na ruchliwe ściany, zbiegające się przed nim nieoczekiwanie i w ostatniej prawie chwili na powrót rozstępujące… Biegł tam, gdzie schodziły się miękkie gładkie wypukłości ścian, powały i podłogi. Nie. Nie było szczeliny, fałdy nawet, w którą mógłby wcisnąć kilka zmiętych kartek.
Koniec.
Osunął się skulony, wciśnięty w chłodną powierzchnią i czekał, czując, jak ściana delikatnie obejmuje z dwóch stron jego ramiona. Teraz już wyraźnie słyszał stłumiony przedtem odgłos kroków. Było ich wielu. Wiedział, że nadchodzili dziesiątkami całymi i stali — tam, za tymi drzwiami. Ale wchodziło zawsze DWÓCH.
Spojrzał spode łba w górę. Owal zamienił się nagle w czarną dziurę… „Czarną dziurę”… „czarną dziurę”… Słowa kołatały się w głowie w takt pulsującego owalu…
Weszli — najpierw WYPUKŁY, potem ten drugi — BECZKOWATY. Patrzył, jak TAMCI powoli, nie spiesząc się wcale schodzili ku niemu, rozmawiając chyba o czymś. WYPUKŁY podszedł do biurka i zanurzył rękę w blacie. Potem odwrócił się do BECZKOWATEGO, obaj ruszyli w kierunku Gravesa. WYPUKŁY zbliżył się i Graves dojrzał nagle tuż przed sobą, przed samymi oczyma ogromną pięciopalczastą gwiazdę. TAMTEN coś powiedział, ale przecież Graves nie rozumiał. Jak miał IM tłumaczyć, że nie pojmuje, że nie wie, czego od niego chcą?! Zaczął krzyczeć, żeby mu dali spokój, że nie da, nie odda IM! Chce spokoju, książek, chce, żeby mu pozwolili spokojnie pracować!..
WYPUKŁY nie słuchał. Złapał go za ramię i wydarł z ręki pogniecione arkusze papieru.
Graves, skulony, cofnął z obrzydzeniem rękę i patrzył, skamieniały z przerażenia, jak TAMTEN tymi dziwnymi, wężowymi ruchami rąk przerzuca zapisane kartki, mówiąc coś do BECZKOWATEGO. Potem obaj odwrócili się i odeszli w górę…
Rozpaczliwie, z całej siły uderzył głową o ścianę. Stłumiony skowyt wściekłości, bólu i bezradności zarazem, zagłuszył trzask zamykanych drzwi…
Lubił zmierzch. Przynosił ze sobą spokój — ONI nigdy się o tej porze nie pojawiali. Mógł wtedy spokojnie pracować, to była jego jedyna TU rozrywka. Nie wolno mu było wychodzić — strzegli go nieustannie. Parę razy próbował ICH przechytrzyć, wyjść tam, pod górę i odewrzeć te przedziwne drzwi, co wielokształtnym obrazem mieniły mu się przed oczyma, kiedy się do nich zbliżał; wszelkie jednak próby zawsze spełzały na niczym. Pozostawało mu tylko okno — wielkie liliaste okno, z tym wiecznie jednakowym, zadartym ku górze i niczym nie wypełnionym horyzontem. Był zawsze taki mglisty, zadymiony — nawet w pogodne dni. Na szczęście wieczorami powietrze było świeższe, a spokój i cisza pozwalały pracować…
Spojrzał zamyślony w okno. Gdyby nie TAMCI, zrobiłby o wiele więcej. Ale ONI bezustannie wydzierali mu jakieś fragmenty obliczeń, musiał je potem nierzadko odtwarzać, czasem w całości. Myślał nad ogólną teorią transformacji dla nieliniowych równań pola. Wiele już mu się udało zrobić… Równania, przy odpowiednich przekształceniach, nawet w obecności silnych centrów grawitacyjnych można było rozwiązywać coraz łatwiej; wystarczyło tylko znaleźć odpowiednie, trafnie dobrane układy współrzędnych krzywoliniowych. No i przeprowadzić transformację…
Znów zamyślił się nad swoim równaniem, ale świadomość tego, że kiedy nastąpi dzień, ONI znów przed nim staną, że znów wydrą mu z rąk jego papiery — wszystko, co przez noc wymyślił — nie dawała mu spokoju. Już widział ICH przed oczyma, słyszał bełkotliwe, niezrozumiałe dlań frazy, wyrzucane opuchłymi, jakby nabrzmiałymi i wykrzywionymi w nieustannym grymasie, wargami…
Trzeba było coś zadecydować. I to już, zaraz! TAMCI byli chytrzy, przebieglejsi, niż sądził na początku. A przecież od razu wiedział — od pierwszej ICH wizyty — że mają jakiś ukryty cel, że nie na nim IM zależy… Na razie był IM potrzebny, musieli go tolerować; ale mogła przecież nadejść chwila…
Nienawidził ICH.
Dwoma palcami ręki zaczął odmierzać maleńkie kroczki na pustej kartce papieru. Krok — sylaba… Nie… na… wi… dził. Cztery kroki-sylaby… Zawędrował palcami na brzeg kartki i wyciągnięty do następnego kroku palec zawisł nad brzegiem stronicy. Potem, po chwili wahania jakby, palce niezdecydowanie zawróciły i znów poczęły odmierzać równe kroki, kierując się ku środkowi arkusza.
Patrzył w skupieniu na spacer, palców. Mógłby ICH tego nauczyć… Nauczyć?! Nie! Niczego ICH uczyć nie będzie! Na to tylko czekają, czyhają na wszystko, co wymyśli! Jak sępy!!
Mógłby pisać szyfrem… Albo w innym języku… Zaraz — w innym języku? Jeżeli TAMCI czytali jego prace, musieli rozumieć i język, w którym pisał… Robił przecież niezbędne komentarze! Zresztą, jeżeli nawet nie rozumieli od razu, to mieli dość okazji, żeby się z nim zapoznać. Czego więc chcą?
Tego się spodziewał, właśnie tego… Wie już, co zrobi! Musi się na to zdobyć! Nie będzie pracować!! Będzie myśleć, rozważać, ale nie będzie nic pisać. Ani słowa! Ani jednej formuły!! Musi zobaczyć, co ONI uczynią, nie zastając jednego nawet zapisanego arkusza. Z pewnością będą chcieli… ba!.. będą musieli poznać przyczynę, i wtedy on — Graves — wreszcie się dowie…
Palce, zamarłe na chwilę, znów ruszyły w wędrówką po białej, wydętej powierzchni papieru…
Leżał nieruchomo, wpatrując się przed siebie niczego nie dostrzegającymi oczyma. Czekał… Czekał jak co dzień, aż przyjdą TAMCI. Będą szukać, mamrotać coś po swojemu. Ale tym razem nic nie znajda… Nic!!
Wyjął rękę spod głowy. Palce znów podjęły swój ulubiony spacer — tym razem po błękitnej materii kombinezonu. Uprzytomnił sobie, jak ONI — pewni siebie, obojętni — szukają papierów na biurku, przekonani, że złamali go już, zniewolili…
Zaczął się śmiać. Cicho najpierw, a po chwili w głos, na całe gardło. Ależ będzie miał frajdę, kiedy WYPUKŁY zapuści w biurko tę swoją giętką, żmijastą łapę i pocznie przerzucać papiery… Specjalnie pełno ich tam narozkładał. Potem, kiedy nic nie znajdą, zwrócą się do niego. Obaj — WYPUKŁY i BECZKOWATY — będą go zapewne obszukiwać. To jasne. Będą myśleć, że wreszcie udało mu się skutecznie ukryć przed NIMI wyniki. Że muszą go szczególnie dokładnie zrewidować…
Owszem, pozwoli IM się przeszukać, cały… Wzdrygnął się na tę myśl z obrzydzeniem. Zacisnął pięści — nie! Niech węszą! Niech go nawet szarpią, obłapiają tymi nienawistnymi pięciopalcymi mackami, bełkocząc coś do siebie. Odnosił czasem wrażenie, iż wie, o co IM chodzi — było w tych dźwiękach coś znajomego…
Wytrzyma to wszystko, niech go diabli, że wytrzyma! Nagle uniósł głowę. Są!
Doszedł go ten charakterystyczny odgłos. Znał go już na pamięć, bezbłędnie odróżniał od wszystkich innych…
Niespokojnie przewrócił się na drugi bok i przez chwilę wsłuchiwał w nasilający się dźwięk. Potem nagłym ruchem znów się odwrócił i przymknął oczy.
Nie! Musi widzieć — od samego początku widzieć! — co robią…
Zerwał się i pobiegł w górę, pod okno. Tu go zastaną! Słyszał, jak otwierają się drzwi. Potem obejrzał się. TAMCI, jak zwykle, podeszli od razu do biurka. BECZKOWATY nie szukał nawet długo — rozejrzał się tylko i skierował kroki ku Gravesowi. Podniósł mu w górę ręce i począł przeszukiwać. Robił to coraz gwałtowniej, brutalniej… Wreszcie powiedział coś do WYPUKŁEGO. Wtedy zbliżył się TAMTEN i zaczął od nowa, starannie rewidować Gravesa. Szybko się jednak widać upewnili, że nie ma przy sobie niczego. Graves stał, wyprężony, resztkami sił znosząc obmierzły dotyk WYPUKŁEGO. Wreszcie odepchnęli go, aż się zatoczył. Nie mógł już dłużej — rzucił się przed siebie i zaszył w końcu pomieszczenia. Najdalej, jak tylko mógł, od NICH.
ONI zaś, krok po kroku, poczęli sumiennie przeszukiwać pokój. Nie było zresztą specjalnie gdzie szukać. Już dawno usunęli z pomieszczenia wszystko, co mogło tu być zbyteczne. Oprócz łóżka i biurka, zostały tu jedynie nagie, rozdęte ściany…
Czekał… Wiedział, że to jeszcze nie koniec, że ONI tak szybko nie rezygnują. Wreszcie WYPUKŁY znów zbliżył się do Gravesa i wymamrotał coś. Graves kątem oka obserwował, jak za WYPUKŁYM wyrastała olbrzymia sylwetka BECZKOWATEGO. Pozornie nie zwracał na NICH uwagi, spode łba jedynie spozierając, jak tuż przed jego oczami wije się wielka, różowa łapa WYPUKŁEGO…
Nagle WYPUKŁY schwycił Gravesa za ramiona i począł nim trząść ze straszną siłą. Gravesowi zdawało się przez chwilę, że straci przytomność — tak było to straszne i nieoczekiwane…
Przeraził się… Tak, bał się potwornie, jak zaszczute, osaczone zwierzę… Czego ONI się spodziewali?! Co chcieli z nim zrobić?
BECZKOWATY uczynił krok do przodu i Graves zdał sobie sprawę, że jeśli i ON weźmie się za niego, to już nie wytrzyma. Nie da rady. TAMCI z pewnością zatłuką go — spodziewał się już tego od dawna, domyślał się, ale nie wierzył… Na pewno… na pewno postanowili go zamęczyć. Bo przecież, jeśli już nie jest IM potrzebny?…
Zaczął krzyczeć, strasznie krzyczeć wkładając w to cały wysiłek ściśniętego strachem gardła. Pokazywał IM na migi, że po prostu nic nie zrobił, że nie liczył, ale dziś jeszcze się zabierze, nadrobi stracony czas. Czuł, jak od wysiłku nabrzmiewa mu głowa, pęcznieje… Zaraz będzie wielka jak balon… Jak u NICH! Tak!! Teraz rozumie!.. Z pewnością już ma TAKĄ głowę… BALONIASTĄ!!
Przerażony wyciągnął przed siebie ręce i chciał je obejrzeć — czy się aby nie wiją, czy nie są już TAKIE…
Ale nie pozwolili mu nawet spojrzeć. WYPUKŁY złapał go za ręce i począł ciągnąć ku sobie, w górę. Nie! Graves IM nie pozwoli! Nie chce! Obieca IM. Będzie pracować — niech go tylko nie zabierają, nie chce, aby go tak bez sensu, głupio ukatrupili… Woli już być TAKI!
Nie zważali na niego. Szarpnął się mocniej i ostatkiem sił wyrwał się IM, pędząc przed siebie. Chciał dobiec do uchylonych drzwi, co wabiły tam, w górze. Ale nagle poczuł, że złapali go za nogi. Upadł, waląc z całej siły BANIĄ o podłogę… Tak, była na pewno taka sama, jak u NICH…
— Precz!!.. Łajdawce!! Smierciarze!!..
Wył ochryple, zawodzącym, dławionym przez skurcze głosem. I nagle ujrzał, jak czarna plama drzwi rozjaśnia się powoli zielonkawym światłem — potem jeszcze jaśniejszym, wpadającym w błękit… Wreszcie obraz zmętniał, zatarł się w oczach, zlewając się jakby z tą jednolitą, matowolepką masą, która i jego — Gravesa — zaczęła z wolna pochłaniać…
Nie chciało mu się otwierać oczu — tak miłe było to światło, zapalające pod powiekami tęczowe kręgi, szybko rosnące do niewyobrażalnych rozmiarów, by wtem, znienacka, nieuchwytnie całkiem, przygasnąć do punktu i ruszyć ponownie zadziwiającą feerią barw.
Spał?
Uniósł wreszcie powieki i spojrzał przed siebie. Sufit… Biały… Lampa… — wzrok powoli wędrował do granicy sufitu i ścian. Musiał lekko pochylić głowę, wspartą na poduszce, by zajrzeć niżej. „Dlaczego to wszystko jest tak cholernie białe?… Jak… Szpital!”…
Wsparł się na łokciach i wtedy dopiero zauważył, że do prawej, odrętwiałej nieco ręki, ma coś przymocowane. Kroplówka! A więc miał wypadek…
Rozejrzał się z zainteresowaniem: szafka też biała; jakieś słoiki, instrumenty, gumki, rurki… Statywy z matowymi butlami. I dzwonek na ściance wysokiego, białego stolika.
„Okay… Zobaczymy, co to wszystko znaczy”.
Nacisnął guziczek i ułożył głowę na poduszce. Szumiało mu nieco pod dachem. Musiał nieźle oberwać…
Odczekał dłuższą chwilę, zanim usłyszał za sobą szelest otwieranych drzwi. Ktoś wszedł. Obejrzał się — wysoki, młody jeszcze mężczyzna w białym lekarskim kitlu.
Graves spojrzał na niego i spróbował się uśmiechnąć. Potem z niespodziewanym trudem wyszeptał:
— Gdzie… Gdzie jestem?
Mężczyzna zbliżył się, spojrzał przelotnie na kroplówkę i odparł spokojnie:
— Proszę nic nie mówić, Graves. Jeszcze parę dni i wszystkiego się pan dowie. Teraz powinien pan trochę pospać.
Graves chciał zaoponować, ale brakło mu siły. Patrzył, jak tamten wziął ze stolika przy łóżku jakąś ampułkę, sprawnie odpiłował jej szyjkę, a potem z błyszczącej metalowej kasety wyjął strzykawkę i napełnił ją do połowy opalizującym płynem. Wypchał ze strzykawki resztki powietrza i nachylił się nad Gravesem.
Ten poczuł po chwili słabe ukłucie, a potem miłe uczucie senności opanowało ciało, ściągnąwszy w dół powieki, pod którymi na powrót zapłonęły tęczowe kręgi…
Villard zapalił papierosa i spojrzał na siedzącego przed nim człowieka.
Uśmiechnął się.
Graves pomyślał, że ten facet ma wyjątkowo wredny wyraz twarzy. Chociaż na pierwszy rzut oka nie robił złego wrażenia. Miał pociągłą zamyśloną twarz, skryta prawie do połowy za wielkimi, oprawnymi w metal szkłami… I dłonie — o smukłych, ruchliwych palcach, bez przerwy podejmujących coś z biurka. Nieprzyjemne wrażenie przychodziło dopiero po chwili, kiedy raz i drugi dawało się zauważyć to jego nieustanne podenerwowanie, nieprzerwane ucieczki oczu, kiedy rzucało się na niego spojrzenie. I grymas — trudny do nazwania grymas, wykrzywiający twarz, gdy próbował się uśmiechnąć…
— Więc? — odezwał się wreszcie Graves.
— Tak… — wycedził wolno Villard i nagle, jakby podjąwszy jakąś decyzję, stuknął otwartą dłonią w blat biurka. Potem podniósł się z fotela i podszedł do siedzącego z drugiej strony Gravesa. Patrzył na niego przez chwilę, wsadziwszy obie ręce do kieszeni.
— Widzi pan… — podjął — …sprawa jest, że tak powiem, cienka… Oczywiście, jak sądzę, jest pan już świadom niezwykłości sytuacji. O ile wiem, przygotowywano już pana do tego, uprzedzając, że przeżył pan… hm… amnezję… To znaczy, częściową amnezję… — poprawił się pospiesznie — która i do dziś nie ustąpiła jeszcze zupełnie…
Graves skinął głową. Tak, coś mu o tym przebąkiwano.
— Pan, zdaje się, nie wie jeszcze, kim jestem… — zapytał nagle tamten. — Moje nazwisko: Villard… Pierre Paul Villard.
Graves zerwał się na równe nogi:
— Kto?! Villard? Ten od teorii pola?!
Wszystkiego się spodziewał, ale nie spotkania z tym człowiekiem. Villard! Legendarny, genialny fizyk-teoretyk, rozwiązujący najbardziej zawiłe problemy fizyki matematycznej, a w szczególności nieliniowej teorii pól grawitacyjnych…
Villard zrozumiał widać zaskoczenie tamtego, bo dodał:
— Rozumiem pana chyba… Owszem, to ja jestem tym Villardem. Czyżby to pana krępowało?
Graves odezwał się osłupiały: — Więc to pan ogłosił pracę… Tamten przerwał mu gwałtownym gestem dłoni.
— Nie jestem fizykiem. W każdym razie w tym sensie, w jakim zwykło się to rozumieć. Jestem profesorem psychiatrii…
— Psychiatrii?! — wykrzyknął Graves, ponownie podrywając się z fotela.
— Spokojnie, panie Graves… Ja jestem psychiatrą, ale zapewniam pana, że ma to bezpośredni związek z fizyką. Zastanawiał się pan czasem, dlaczego fizycy mają takie kłopoty z teorią pola? Z równaniami Einsteina dla silnych centrów grawitacyjnych?
Graves wzruszył ramionami.
— Mnie się pan pyta? Sam pan powinien wiedzieć najlepiej. Jestem gorszym fizykiem od pana…
Villard uśmiechnął się.
— Mówiłem już panu… A zresztą… — machnął ręką. — Niech pan nie będzie taki skromny, Graves. Ostatecznie to pana uważa się za jeden z najbardziej obiecujących umysłów młodego pokolenia. No więc?
Graves postanowił nie oponować. Temu facetowi wyraźnie udzieliło się coś od jego pacjentów. Siląc się na spokój odpowiedział:
— Więc sądzę, że to wyobraźnia… Zawodzi wyobraźnia przestrzenna. Ostatecznie trudno sobie przecież wyobrazić najprostsze nawet zakrzywione przestrzenie, kiedy ilość ich wymiarów przekracza dwa… A co dopiero deformacje dla przestrzeni wielowymiarowych — i to z reguły deformacje nieregularne…
— Właśnie — przytaknął tamten, kiwając ze zrozumieniem głową. — O to właśnie nam chodzi. I w tym się specjalizuję…
— W czym? — zapytał Graves, nie bardzo rozumiejąc, do czego Villard zmierza.
— W wyrabianiu wyobraźni przestrzennej…
— Czy pan czasem nie…
Tamten jednak ostro przerwał Gravesowi.
— Niech pan nie próbuje ironii, Graves. To się może okazać dla pana niezdrowe… — zawiesił na chwilę głos, by ukryta w słowach groźba dotarła do Gravesa. Potem podjął:
— …Ale ja panu wyjaśnię. Nie zdawałem sobie sprawy, że proces paraamnetyczny postąpił u pana aż tak daleko; powinien już pan rozumieć w czym rzecz… Zajmuję się schizofrenia, a ściślej: kilkoma wybranymi jej aspektami. Między innymi zaburzeniami percepcji przestrzeni. Jak pan zapewne wie, zaburzenia wyobraźni przestrzennej — a właściwie percepcji, bo wyobraźnia jest tu przecież produktem wtórnym, nabytym niejako — są jednym z charakterystycznych symptomów schizofrenii. Wystarczy sobie obejrzeć rysunki schizofreników. Postanowiłem to wykorzystać. Doszedłem do wniosku, iż niektórzy schizofrenicy, u których zaburzenia tego typu dominowały, powinni sobie całkiem nieźle radzić z problemami nieliniowej teorii pola. Oczywiście, przy wystarczającej znajomości aparatu matematycznego i braku innych, uniemożliwiających pracę zaburzeń…
Graves przerwał mu:
— Ale co ja, do cholery, mam z tym wszystkim wspólnego?
— Wiele, bardzo wiele, proszę pana. — Villard był nad podziw spokojny. — Widzi pan… Był pan pierwszym, że tak powiem, obiektem experimentum crucis… Musiałem sprawdzić, jak taka praca idzie ludziom, nie tylko wyuczonym naprędce, już po zapadnięciu na schizofrenię, matematyki i fizyki, ale i ludziom nawykłym do teorii fizycznej. Kiedy da im się do ręki to, czym dysponują prawdziwi schizofrenicy — wspaniałą wyobraźnię przestrzenną. Villard uśmiechnął się. — No i nie zawiodłem się… Pańskie rezultaty były wręcz niewiarygodne, zadziwiły świat…
Graves czuł, jak na czoło występują mu kropelki chłodnego potu.
— Jak to… Co to znaczy prawdziwi schizofrenicy?
— Dobrze pan to rozumie, Graves. Bo pan przecież nie był schizofrenikiem. No, ale w tym była moja głowa. Wie pan — medycyna w tym względzie nieźle sobie radzi już od paru lat. Dysponujemy całą gamą środków psychodelicznych. Ludzie, jak dotąd, robili z nich fatalny użytek…
Graves, bezradnym jakby gestem, wyciągnął przed siebie ręce…
— To niemożliwe… Ja… nigdy bym się na coś takiego nie zgodził…
Tamten zmarszczył brwi.
— Toteż nie stawialiśmy nawet pana przed takim dylematem. Jak pan już zapewne zauważył, nie umiałby pan nawet powiedzieć, skąd się pan tu wziął. Swoją drogą — ożywił się nagle Villard — …nie mogliśmy się z panem w żaden sposób porozumieć. Ta pańska obsesja… No, ale to już pewnie pana nie interesuje…
Przerwał na chwilę i podszedł do biurka.
— Więc tak: proponuję panu teraz podpisanie papierka. To jest oświadczenie, że poddał się pan dobrowolnemu leczeniu w naszej klinice… Ze stanów depresyjnych — to choroba wszystkich naukowców… A potem mój kierowca odwiezie pana na lotnisko. Będzie pan w domu za pół dnia. Okay?
Graves podniósł się powoli.
— Villard… Pan chyba nie jest przy zdrowych zmysłach. Myśli pan, że puszczę panu płazem te nieludzkie eksperymenty? Na co pan liczy?
Ton odpowiedzi Villarda zmroził go. Tamten spokojnie, nie podnosząc ani odrobinę głosu, odpowiedział:
— Niech pan nie będzie dzieckiem, Graves. Niech pan się zastanowi, co byłby mi pan w stanie udowodnić? Co pan pamięta? Czy doprawdy sądzi pan, że nie przemyślałem tego do końca? Powinien mi pan być wdzięczny, że w ogóle daję panu szansę wydostania się stąd… Jako pierwszemu! Niech pan lepiej podpisze ten papierek. Chyba że…
Uważnie patrzył, jak Graves, załamany nagle, podszedł do biurka i wziął do ręki długopis.
Kiedy wreszcie, przeczytawszy kilkakrotnie oświadczenie, złożył na nim podpis i skierował się ku wyjściu, Villard oderwał się od parapetu i rzucił za nim:
— A niech się pan nadmiernie nie dziwi, kiedy będą pana witać z fanfarami. Ma pan teraz za sobą kilka świetnych artykułów w „Mathematical Physics”…