Zapriet
W miarę jak Stiggs ostrożnie rozwijał swoją koncepcję, twarz dziekana coraz bardziej się zachmurzała.
— Lewoskrętne fotony! — przerwał wreszcie Stiggsowi. — Rozumiem, zamierza pan szukać lewoskrętnych fotonów. A nie myślał pan o poszukaniu przy okazji współrzędnych wrót do raju albo zasady perpetuum mobile?! Nie czytał pan książki Gordona?
— Czytałem… — odparł Stiggs, siląc się na spokój. — Ale jego doświadczenie przeprowadzono osiemnaście lat temu, kiedy nie znano jeszcze efektu Borysowa. Teoretycznie istnieje więc nadzieja…
— Teoretycznie! — Dziekan nie ukrywał już rozdrażnienia. — Ale pieniądze na nowe doświadczenie ja muszę dać praktycznie! Dwa miliony!
— Milion… Dwa miliony kosztowało doświadczenie Gordona, a efekt Borysowa pozwala…
— To już słyszałem. Pan, zdaje się, zapomina, kto to jest Gordon. Czyżby pan podejrzewał, że on nie zna efektu Borysowa? Wielkość Gordona nie polega tylko na tym, że stworzył jednolitą teorię pola. Czy pan wie, że on ani razu się nie pomylił w swoich wnioskach i prognozach? Wie pan, że jego doświadczenia z lewoskrętnymi fotonami powtarzali, wypróbowując wszystkie możliwe warianty, najlepsi eksperymentatorzy świata — Fuois, Sherrington, Brodecki? I nic! Lewoskrętne strumienie światła to mit, panie Stiggs, kamień filozoficzny… Fata morgana!!
Dziekan miał już koło sześćdziesiątki. Ostre zmarszczki jednak — to dziwne — odmładzały go raczej, a nie postarzały. Miał na sobie świetnie skrojony garnitur. Wszystko to nie miało dla Stiggsa żadnego znaczenia. Niezależnie od tego, kim był człowiek siedzący naprzeciw w fotelu, i jak się ubierał, najważniejsze było, że to on właśnie rządził tu funduszami, kierował kilkusetosobowym zespołem, a tym samym nie mógł popierać awantur, kosztujących ciężkie pieniądze. I żadne przedsięwzięcie, budzące wątpliwości, nie mogło liczyć na jego przychylność.
Ale Stiggs nie tracił nadziei. Oczywiście wolałby nie mieć do czynienia z dziekanem, ale i wielki Gordon musiał z pewnością swego czasu przełamywać opory takich ludzi. Ciekawe, czy zostałby wielkim, gdyby mu się to wtedy nie powiodło?
— Moim zdaniem, Stiggs, wszystko jest jasne — ostro zakończył dziekan i przysunął do siebie tekturową teczkę z papierami, dając w ten sposób do zrozumienia, że audiencję uważa za zakończoną.
— Ależ nie przejrzał pan nawet opinii Van Meerlego! — wykrzyknął Stiggs.
— Van Meerlego?… Po co? Jutro mogę mieć dziesięć opinii najświetniejszych profesorów i w każdej będzie napisane to samo, co panu teraz powiedziałem! Niech pan ucieka, Stiggs, i zajmie się swoją robotą…
Stiggs wstał czując, jak zaczynają mu się trząść ręce.
— Jeszcze tylko jedno słowo… Dziekan uniósł głowę.
— Proszę… Tylko bez szumnych fraz o wielkości problemu, nieuchronności ryzyka i tym podobnych ozdobników.
— Nie, nie o to chodzi… Co by było, gdybym… Gdyby sam Gordon przyznał, że doświadczenie należy przeprowadzić?
— Gordon?!
Dziekan zdziwiony odchylił się na oparcie fotela i postu-kał o siebie koniuszkami palców. Potem badawczo spojrzał na Stiggsa.
— Zamierza pan przekonać Gordona? Ta-ak… A czy on w ogóle pana przyjmie?
— Przyjmie… — Stiggs miał wrażenie, że stanął na cieniutkim lodzie.
— No cóż, jeśli Gordon… Wtedy zobaczymy…
„Jakie to szczęście, że on jeszcze żyje — myślał Stiggs, podchodząc do ogrodzenia podmiejskiej willi znakomitego fizyka. — Gdyby umarł, przyszłoby mi się spierać nie z nim, lecz z jego autorytetem; a autorytety nie cofają wypowiedzianych słów…”
Dodawał sobie otuchy. Wczoraj, po rozmowie z dziekanem, z dziesięć razy podnosił słuchawkę telefonu i dziesięć razy odkładał ją z powrotem na widełki. Wreszcie zdecydował się i nakręcił numer Gordona. Wbrew wszelkim oczekiwaniom tamten zgodził się od razu. Od razu! Co to znaczy prawdziwy uczony! Schorowany, stary, zamknięty w sobie — a mimo to od razu odpowiada na wołanie o pomoc. Bo tak chyba, właśnie jak wołanie o pomoc, zabrzmieć musiały rozpaczliwe wyjaśnienia telefoniczne, których Gordon w milczeniu wysłuchał i na które po minucie — Stiggs omal wtedy nie umarł — krótko odpowiedział: „Oczekuję pana jutro o dziewiątej”.
Jutro o dziewiątej! On — żywa legenda — oczekuje Stiggsa, szarego, szeregowego naukowca!
Noc spędził w trwodze, obmyślając każde słowo, każdą intonację, miotany to rozpaczą, to przekonaniem, że wszystko dobrze się ułoży.
I oto teraz, u samych drzwi, kiedy wyciągnął już rękę do dzwonka, z przerażeniem zauważył, że w głowie ma zupełną pustkę. Zapomniał wszystko, co chciał powiedzieć, nie był w stanie sklecić sensownie dwóch słów, nie mógł nawet ruszyć się z miejsca!
Uff… Stiggs opuścił rękę. Spokojnie, spokojnie… Ostatecznie któż to taki, Gordon? Geniusz, równy Einsteinowi, ale przecież nie papież, nie Bóg… Człowiek, uczony… Bolą go nerki, lubi hodować róże, jest nieskazitelnie uczciwy i jak mówią, dobry. To wszystko…
Nie zauważył nawet, że naciska ze wszystkich sił dzwonek. Nie pamiętał, jak rozwarła się brama, jak ktoś prowadził go do pokoju coś mu tam po drodze tłumacząc, jak zdjął płaszcz i przestąpił próg…
— Dzień dobry panu. Proszę usiąść…
Gordon na wpół leżał na kanapie. Mimo to Stiggs miał wrażenie, że tamten unosi się nad nim… Wznosi się nad nim jego głowa — wspaniała jak kopuła świątyni, wznoszą ramiona, grzywa siwych włosów płynąca obłokiem na niedosiężnej wysokości… I to spojrzenie, z oddali jakby, dostrzegające najskrytsze tajemnice przyrody i chmurne otchłanie wieczności. On sam, z tym swoim jasnym, wolnym spojrzeniem, należał już do wieczności, do brązu historii…
Gordon poruszył się i poprawił pled, którym przykryte miał kolana.
— Niech pan opowiada…
Stiggs przemówił, nie słysząc własnego głosu. Po trzech minutach Gordon przerwał mu nieznacznym gestem ręki.
— Rozumiem. Czy to czasem nie pański artykuł zamieszczono dwa lata temu w „Annals of Physics”?
— Mój… — Stiggsowi zaschło w gardle.
— Pięknie pan sobie poradził z problemem fluktuacji grawitonów. Dlaczego nie kontynuował pan pracy w tym kierunku?
— Bo… Bo dojrzałem stamtąd pomost… do lewoskrętnych fotonów.
— I to pana zaintrygowało? Nie może pan o niczym innym myśleć?
— Tak… To znaczy… Nie same fotony, ale to, co za tym się kryje…
— A cóż się za tym kryje?
Stiggs oszołomiony spojrzał na Gordona. Bada go? A może kpi? Albo igra jak kot z myszą?
— …Ruch… przeciwko biegowi czasu… — wykrztusił.
— A dalej?
Stiggs zgubił się ostatecznie. Dalej? Co dalej? Jakie „dalej” dostrzega ów wielki tam, w tej swojej wieczności? Jakie tajemnice są odsłonięte przed jego umysłem, jakie tajemne własności przyrody kryje on za tym słowem? Jakie?!
Gordon ledwie dosłyszalnie westchnął.
— No dobrze… Co jest, pańskim zdaniem, celem nauki? Nie, Gordon nie śmiał się. Najmniej ze wszystkiego był skłonny do śmiechu. Stiggs zdawał sobie z tego sprawę. Spojrzenie Gordona było zwrócone ku niemu — tamten wymagał i pytał, miękko a zarazem surowo.
— Celem nauki jest poznanie… Wykrycie prawdy…
— Jakiej prawdy?
— Jakiej… co? Prawdy uniwersalnej! Natura…
— Zostawmy naturę w spokoju… Niech pan lepiej opowie coś o sobie. Wszystko od początku.
Gordon przymknął oczy.
Stiggs, niczego nie rozumiejąc, zastosował się do rozkazu. Cóż on mógł o sobie powiedzieć? Jak wszedł do świata nauki, czym dla niego była fizyka? O tym nie sposób opowiedzieć. Ojciec pijak, ustawiczne kłótnie w domu, więc Stiggs znalazł ratunek w książkach, przede wszystkim w książkach o nauce. Wiodły go w czysty świat poznania, gdzie uskrzydlona wzruszeniem dusza śmigała nad jasnymi polami naukowej prawdy, gdzie każdy krok wznosił go ku majestatycznej wizji gmachu świata, nakreślonej wśród gwiazd. To tam właśnie, równi prawie bogom, brali chłopaka za ręce i wiedli ku nęcącej wiedzy, Newton i Łobaczewski, Darwin i Einstein, Śniegów i Gordon… Chłopaka, który musiał zatykać uszy, żeby nie słyszeć piskliwych pokrzykiwań matki i pijackich wrzasków ojca; chłopaka, czującego się brudnym od stóp do głowy. Jak on się uczył! Z jakim przejęciem przystąpił do swej pierwszej pracy naukowej: „Moment spinamy u zdegenerowanych grawitonów”. Myślał o tych grawitonach tkliwie, jak o ukochanej dziewczynie. Marzył, by dowiedzieć się o nich wszystkiego — bez względu na cenę, jaką by przyszło zapłacić. Były dni, kiedy chodził po ulicach nieprzytomny, a kiedy przechodnie wpadali na niego, to owo brutalne starcie ze światem zewnętrznym już go nie rozdrażniało — nie było w stanie naruszyć znanej mu rzeczywistości. Gdzieś w innej przestrzeni pozostały powszednie dni, piłka nożna, kino, rozmowy, pieniądze, przemoc i zawiść — cała ta beznadziejna codzienność, otaczająca go w dzieciństwie… Teraz Stiggs, choćby jeszcze i niezręcznie, szybował nad tym wszystkim wysoko, tak wysoko, jak o tym kiedyś marzył. Ale czyż słowa są w stanie wyrazić jego uczucia?
Nie wiedział, czy Gordon go słucha, czy też myśli o czymś innym. Może drzemał?
Stiggs zamilkł. Wtedy tamten otwarł oczy.
— Muszę pana rozczarować, przyjacielu. Lewoskrętne fotony — to iluzja…
„Mówi jak dziekan!” — Stiggs pobladł.
— …Nie wszystko, co dopuszcza teoria, istnieje w przyrodzie. Błędny ognik, przywidzenie — oto czym jest lewoskrętny foton. Niestety, takie ogniki zawsze goreją na krańcach nauki. Sam pognałem za jednym z nich i straciłem pięć lat — i to jakich lat! I Fuois, Sherrington… Brodecki… oni także… Czy nie dość ofiar? Jest pan młody, sądząc po pańskich pracach — bardzo utalentowany. Niech pan nie traci czasu nadaremnie. Oto moja rada…
— Ale efekt Borysowa… Pan kołatał do paradnego wejścia, a tam była goła ściana. Może od wejścia kuchennego…
— Ani od kuchni, ani od głównego wejścia nie można się dostać do czegoś, co nie istnieje. Kiedy Borysow odkrył swój efekt, z miejsca przejrzałem wszystkie swoje wnioski i obliczenia. Błędu nie ma. Pańska droga jest nierealna!
— Ale dlaczego? Dlaczego?! Gdzie się omyliłem, w czym? Proszę mi pokazać!
To było prawie bluźnierstwo. Wymagać wyjaśnień od Gordona — sędziwego, osiemdziesięcioletniego Gordona! Wymagać po tym, kiedy wyraźnie dał do zrozumienia, że jego słowa to sama prawda.
Ale nie! Teraz, w tym pokoju, w którym powstała jednolita teoria pola, to nie było bluźnierstwo… Oni obydwaj — Gordon i Stiggs — podlegali jednemu prawu. Prawu, które zobowiązywało Gordona do przedstawienia dowodu. Nie mógł tego prawa naruszyć. W przeciwnym wypadku nauka przemieniłaby się w religię, a sam Gordon w jej apostoła.
— No cóż…
Na stoliku przed Gordonem leżał plik papieru. Uczony wziął czysty arkusz, starannie go wygładził… Potem gruzłowate, niechętnie się już zginające palce ścisnęły pióro, spod którego ruszyły po chwili surowymi szeregami matematyczne symbole.
To był wyrok. Zakaz rysował się nieubłaganie, częstokół znaków był silniejszy od przeciwpancernych zapór, wyższy od żelbetonowych ścian. Gordon spokojnie zagradzał drogę marzeniom… Przejście robiło się coraz to mniejsze…
Cierpnąc Stiggs śledził nieodwracalną wędrówkę symboli, pewne ruchy pióra, żelazną logikę dowodu. Oto pióro dotknie papieru ostatni raz…
Pióro nieco zacięło się, drgnęło, zwolniło…
— Dalej i tak, mam nadzieję, wszystko jest już jasne… — zmęczonym głosem przemówił Gordon, odsuwając papier.
Zatarł zmarznięte ręce i skrył je pod pledem.
Stiggs miał wrażenie, że zwariował! Wyrok był zapisany, była na nim pieczęć i podpis, ale w dowodach była luka! Drobna, niezauważalna prawie, ale była… Błyskawicznie, co samego go zadziwiło, Stiggs od razu ogarnął cały łańcuch dowodów, myśl Gordona stała się jego myślą, zrozumiał…
Niemożliwe! Nie sposób w to uwierzyć! Luka nie znikała, nie sposób było przecież ją ukryć.
Podniósł oczy i omal nie krzyknął. Miał przed sobą innego Gordona — zgarbionego, z zapadłą piersią i brunatnymi, starczymi plamami na policzkach. Już nie wznosił się nad Stiggsem, bezbarwne włosy nie ulatywały obłokiem. Stiggs dojrzał go takim, jakim tamten był w rzeczywistości, nie takim, jakim malowała go wyobraźnia. I omal się nie rozpłakał.
— Mimo wszystko domyślił się pan… — wyszeptał Gordon i głowa starca opuściła się jeszcze niżej. — Wystarczyło panu śmiałości, by nie uwierzyć i oto… Tak, pańska droga jest także możliwa. Realna — bo lewoskrętne fotony istnieją. Odkryłem to osiemnaście lat temu…
Stiggs zamilkł. Walił się świat, spadały gwiazdy, runęło niebo, umierali bogowie. I umierał on sam.
Ręka Gordona wiotką, pomarszczoną jaszczurką wyśliznęła się spod pledu i tknęła jego ramienia.
— Niech się pan weźmie w garść… Zapytałem pana — pamięta pan? — co się kryje za własnościami lewoskrętnego fotonu. Nie odpowiedział pan. Nie myślał pan nad tym, więc ja odpowiem. Wie pan, w czym zawiera się cel nauki?
— W czym? — powtórzył echem Stiggs.
— W szczęściu ludzkości. Jeśli nauka nie będzie ludzi czynić szczęśliwszymi, to po cóż ona? Wiedza to broń i jeśli uczonemu nie czyni różnicy, gdzie jest ona skierowana, to czymże się on różni od żołnierza-najmity?… Nad tym też się pan nie zastanawiał, Stiggs. Chce pan znaleźć lewoskrętne fotony — cząstki zdążające ku nam z przyszłości… Odkryje je pan, jak w swoim czasie ja je odkryłem. I co dalej? Przychodzi praktyka… Ludzie nauczą się widzieć przyszłość i kierować nią — bowiem naturalny bieg zdarzeń, jeśli wiemy, jaki ma być, może przecież podlegać korekturze. Czy ludzkość stanie się wtedy szczęśliwsza? Niechże się pan rozejrzy w koło, Stiggs. Bankier zadba przede wszystkim o zabezpieczenie swych kapitałów, dyrektor — o umocnienie swych rządów, karierowicz zatroszczy się o swój fotel… Masa ludzi zainteresowana jest w zachowaniu panujących porządków, przyszłość jest im wrogiem, domyślają się bowiem, czym im grozi… I już dziś starają się ją odmienić, choćby na ślepo. Tym właśnie ludziom podaruje pan władzę nad przyszłością… A oni, Stiggs, oni ją unicestwią.
Nie, niech pan nic nie mówi. Nie wszystko pan jeszcze zrozumiał. Twierdzi się, że Roger Bacon odkrywszy proch zachował swoje odkrycie w sekrecie, przewidując, przeciwko komu może się ono obrócić. Szlachetny to, choć bezsensowny gest. Pół wieku temu fizycy dobrowolnie wprowadzili samokontrolę pragnąc, aby informacja o ich pracach z rozszczepieniem jądra nie dostała się do nazistów. Postąpiwszy tak, oddali całą swą wiedzę Ameryce. Finał był w Hiroszimie. Ale nawet gdyby wtedy zamknęli swoje laboratoria, to i tak znaleźliby się inni, którzy mimo wszystko zrobiliby bombę. I to niekoniecznie z poczucia patriotyzmu — tu w pełni wystarcza czysta dociekliwość. Przemyślawszy lekcje, jakich udzieliła mi historia, postanowiłem postąpić inaczej, gdy odkryłem lewoskrętny foton. Ogłosiłem, że nie istnieje, że jego poszukiwanie jest bezsensowne. Dowodem były rezultaty eksperymentalne — sfałszowane… I mój autorytet. Położyłem go, jak kładzie się kłodę w poprzek ścieżki, na drodze do dalszych badań. Nie, nie łudziłem się! Wiedziałem, że kiedyś pojawi się, taki jak pan, zapaleniec, którego nie przestraszy mój zakaz. Ale dla mnie ważna była gra na zwłokę. Na szczęście doświadczenia zmierzające do wykrycia lewoskrętnych fotonów wymagają pieniędzy… I to dużych… Musiałem odwlec odkrycie za wszelką cenę. Przecież wystarczy pół wieku… nie! mniej nawet — i świat radykalnie się zmieni. Wtedy ludzie będą zaglądać w przyszłość tylko po to, by przewidzieć klęski żywiołowe, leczyć choroby jeszcze przed ich powstaniem. Wierzę w to… Naruszyłem prawa nauki, ale nie sumienia! I nie panu mnie sądzić.
— Nie osądzam… — z trudem, przez ściśnięte gardło przemówił Stiggs. — …Ale co z Fuois, Brodeckim, Sherringtonem?! — wykrzyknął nagle.
Gordon uniósł głowę.
— Świętej pamięci Fuois… Sherrington i Brodecki… to byli moi przyjaciele… — uroczyście powiedział starzec.
I niespodziewanie Stiggs znów poczuł się małym, maleńkim przed tym starcem, którego spojrzenie pełne było dumy i dostojności, którego twarz wyglądała teraz dokładnie tak, jak zapamiętał ją Stiggs z fotografii, oglądanych ongiś na stronicach podręczników…
Przełożył z rosyjskiego Krzysztof Malinowski