Raveler’s Rest
Był to prawdziwie apokaliptyczny sektor. Spoza czerwono-czarnej zasłony przedniej bariery optycznej, która przebiegała od Granicy zaledwie w odległości dwudziestu metrów na północ, pluły meteorytowym gradem najróżniejsze okropności: eksplozje jądrowe i plazmowe, bomby chemiczne, roje pocisków różnego kalibru i o różnych prędkościach właściwych, deszcz paralizatorów systemu nerwowego i trujących narkotyków. Ładunki burzące rozbijały się na nagich, skalistych zboczach lub na betonie bunkrów, z których wiele ulegało co minutę niemal kompletnemu rozpadowi lub rozpruciu. Nie naruszone jeszcze instalacje grały dalej nieustannym, równie intensywnym, prawie pionowym ogniem rakiet i pocisków. Tu i ówdzie widać było jakąś postać w skafandrze przemykającą się w górę, w dół lub wzdłuż zboczy na mechanicznych „chodakach”, podobną do oszalałej mrówki z mrowiska zaatakowanego miotaczem płomieni. Niektóre z widzialnych trajektorii pruły nad głowami w stronę indygowego lśnienia tylnej bariery optycznej, biegnącej mniej więcej pięćdziesiąt metrów na południe, bijąc w stromo opadające, skaliste zbocza czterdzieści parę metrów poniżej linii widoczności. Jak okiem sięgnąć, na wschód i na zachód, mniej więcej na czterdzieści mil w tym czystym, mimo kurzu rumowisk, górskim powietrzu tunel widzialności (od wschodu odcięty jednak pasmem szczytów) ukazywał nieustanną, odwetową działalność instalacji niszczących. Tunel słyszalności był o wiele obszerniejszy od wizji; wielodźwięczny hałas, nawet poprzez osłonięte hełmem lewe ucho, był bardzo intensywny.
— Są sterowane komputerem. Na pewno — powiedział przekaźnik w prawe ucho H. Stwierdzenie to nie było poprzedzone żadną zakodowaną tożsamością nadawcy, ale H poznał głos B, swojego bezpośredniego dowódcy, którego poza tym widać było mówiącego w odległości metra, w wielkiej betonowej bańce, gdzie tkwili na obserwacji, stosując szkło plaspeksowe i wizjer polaryzujący na podczerwień o zasięgu kilkuset metrów. B był w bunkrze od trzech minut, prawdopodobnie na rozkaz dwu swoich dowódców, którzy tkwili teraz w stacji W.
— Jak wyjaśnić inaczej fakt, że pociski trafiają tu z jednakowym opóźnieniem 1 minuty? — powiedział H.
— No cóż, może to być również niska częstotliwość dalekiego zasięgu. Prawdę mówiąc nie wiemy, jak TAM funkcjonuje CZAS.
— Jeżeli konceleracja biegnie asymptotycznie do Granicy, jak to powinno mieć miejsce v; wypadku, kiedy Ich CZAS biegnie w odbiciu lustrzanym, to nic TAM nie powinno się przedostać, prawda?
— I wcale nie musi, jak mnie się wydaje. Może nagle rośnie tylko po jednej stronie, a potem opada po drugiej pod tym samym kątem — powiedział głos B. — tak czy owak nie przyszedłem tutaj, aby roztrząsać z tobą kwestie naukowe. Mam wiadomość dla ciebie. O ile wytrzymamy tutaj jeszcze kilka sekund, będziesz Zluzowany.
H poczuł, jak go ogarnia czarna, wewnętrzna bariera optyczna, a szum w uszach zagłusza łoskot bombardowania. Kolana się pod nim ugięły, zachwiał się, ale od razu odzyskał pełną świadomość. Dostrzegł swego zmiennika, niepewnie wyglądającą postać w skafandrze (jak wszyscy tutaj) stojącą w odległym kącie bunkra.
— Tu XN 3. Jakie rozkazy? — spytał energicznie, czując szybkie tętnienie pulsu w skroniach.
— Tu XN 2. Pobrać ekwipunek „m” zaraz, powtarzam, zaraz, rakieta 3333 do W, przedłożyć znaczek (podano mu świecący pomarańczowy krążek z kilkoma czarnymi znakami) i działać według otrzymanych rozkazów.
H w wojskowym pozdrowieniu uniósł zgiętą w łokciu rękę z wyprostowanym kciukiem. Nie było czasu na zbędne słowa.
— Tu XN 3 Tak, ekwipunek „m”, rakieta 3333, znaczek (wziął go do lewej rękawicy) i rozkazy W. Melduję odejście.
Nie zdążywszy dostrzec potakującego skinięcia B, ześliznął się na obcasach do wyjścia, zdjął z haka niedużą torbę (jedną z piętnastu), zsunął się po błotnistym zboczu w dół, dziesięć metrów pod ziemię, do małej komory oświetlonej paliwem komórkowym, wcisnął błyszczący w ścianie guzik i chwilę obserwując świetlisty znak przebiegający serię cyfr, wskoczył do niskiego „wozu”, który wypadł zza rogu, i zwinął się jak embrion. Jego ciężar uruchomił drzwi rakiety. Zatrzasnęły się więc i pojazd (którego fotel mocno objął ciało H) runął z rykiem w rozwartą pod nim otchłań.
Dwadzieścia pięć sekund po słowach „melduję odejście” H rozprostował się w komorze przyjmującej stacji W, prawie pół mili niżej. Wypełzł, zanim rakieta pognała dalej, przeszedł dziesięć kroków w tej poszerzonej kopii swojego biegunowego bunkra, zasalutował kciukiem i okazał znaczek dwóm oficerom-, (nie trudno ich było rozpoznać po kolorze i oznakowaniu hełmów) mówiąc: — Tu XN 3. Melduję — Zluzowany.
— XN I do XN 3. Weź to (podał mu podobny pomarańczowy krążek wyjęty z kieszeni skafandra) i — za siedemdziesiąt sekund wsiądź w zewnętrzną skalną. A tak na marginesie, czy widziałeś kiedyś prehis?
— Nie, proszę pana.
— Więc spojrzyj przez to: wygląda jak ptero tylko bardziej prymitywny.
Teleskopowy wizjer na podczerwień skierowany na północny wschód przenikał przez przednią barierę optyczną, przebiegającą w odległości około czterdziestu metrów w linii północnej. Prawie pod samym szczytem zbocza, ale jeszcze w pewnej odległości od ciemnej, infraczerwonej bariery radiacyjnej, widać było bezgłośnie skrzeczące, dwa opancerzone stwory wielkości dużego psa, ale z dwiema nogami i ciężkimi skrzydłami, trzepoczące wokół jakiegoś garbu lub głazu. „Mogą jeszcze gdzieś zdrowo oberwać po drodze i naprawdę nie mają chyba nic do roboty na tym nagim pustkowiu” — pomyślał H.
— Dziękuję. Dziwne — powiedział. Upłynęło jedenaście sekund z siedemdziesięciu. Wyciągnął z pojemnika w ścianie plastykową szklankę i nie zdejmując hełmu napił się wody z automatu. Upłynęło już siedemnaście sekund, pozostało jeszcze pięćdziesiąt trzy.
— XN l do XN 3. Co tam słychać na górze?
Wiedział, że będzie musiał złożyć raport. XN 2 mógł już nigdy nie wrócić do W, a komunikowanie się w górę i w dół Czasu na tych szerokościach było możliwe jedynie w odległości kilku metrów.
— Tu XN 3. Z każdą chwilą goręcej; obawiam się, że mniej więcej za godzinę należy spodziewać się przerwania — to oczywiście tylko moje przypuszczenie. Ale nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego, jak długo tam jestem. Przypuszczam, że zauważyliście to również tu, w W?
— Tu XN 1. Dziękuję za raport — było jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał XN 3.
Pozostało już tylko dwadzieścia siedem sekund. Zasalutował i odmaszerował przez bunkier razem ze swym ekwipunkiem „m” i nowym znaczkiem. Okazał go wartownikowi, który go opieczętował, i wskazał mu bez słowa jeden z korytarzy. H pobiegł w dół docierając po wielu metrach do małej galeryjki. Bezgłośnie nadjechał podwieszony pojazd szynowy z rozsuwanymi drzwiami do poszczególnych przedziałów. Wartownik na galerii skinął ręką, kiedy H i dwóch innych czekających otworzyło drzwi o nie oświetlonych numerach; drzwi się zasunęły i H został delikatnie przytwierdzony do odchylonego fotela. Kolej skalna z dużym przyspieszeniem runęła w dół. Po dziesięciu sekundach zatrzymała się na kolejnym przystanku kontrolnym, a na suficie przedziału zajaśniała tabliczka z informacją „objazd w lewo” — prawdopodobnie dlatego, że trasa bezpośrednia została zniszczona. Pociąg zdawał się teraz przyspieszać nieco łagodniej, skręcił potem w lewo (o ile H mógł to wyczuć) i przystanął na dwu dalszych przystankach kontrolnych, potem odbił w prawo, zwolnił, zatrzymał się i otworzył drzwi po czterystu osiemdziesięciu sekundach od startu, według chronometru Hada, a nie po dwustu, jak to przewidywał.
Tu znów widać było dzienne światło. Od bunkra, z którego go wysłał XN 2, Had przejechał około dziesięciu mil na południe i prawie trzy tysiące metrów w dół, nie licząc objazdów. Przednia bariera optyczna była tu zasłonięta masywem górskim, ale południowa bariera była widoczna w odległości około ćwierć mili w postaci mglistej, fioletowo-czarnej ściany. Porosty i roślinność typu trawiastego pokrywały większość krajobrazu, tworzącego jednolite pasmo kotlin i wąwozów. Gwar wojny jeszcze był słyszalny, zmieszany z łoskotem burzy, ale wybuchów w pobliżu było niewiele i szkody nieznaczne. Niebo nad głowami lśniło niespokojnie. Kilka bardzo dziwnie wyglądających zwierząt, coś pośredniego między jaszczurką a ropuchą, łaziło po pobliskiej, drzewiastej paproci. Oprócz Hada zaledwie sześciu ludzi wysiadło z kolei skalnej. Najpierw dwaj, a potem trzej odmaszerowali w grupach w kierunku wschodnim. Jeden (ale nie ten, który wsiadł w W) został z Hadem.
— Jadę do Wielkiej Doliny. Nie widziałem jej już od dwudziestu dni, wszystko tam się pewnie pozmieniało. A jak daleko pana wysłali? — powiedział przez przekaźnik ten, który pozostał.
— Ja… ja… ja jestem Zluzowany — odrzekł niepewnie Had.
— Ja zaś… jakby to powiedzieć… Skreślony — wyjąkał z trudem tamten. A po chwili: — Dokąd pan jedzie?
— Mam zamiar założyć jakiś interes na południu. Najbardziej odpowiada mi gorący klimat i tropikalna roślinność. Znam kilka usprawnień, które z dobrym pożytkiem mógłbym zastosować w tej czy innej firmie. Przepraszam… nie miałem zamiaru chełpić się przed panem… ale pan sam mnie o to pytał.
— Nie, nie, wszystko w porządku. Należy pan jednak do szczęściarzy. Nigdy jeszcze nie spotkałem Zluzowanego. Niech pan to dobrze wykorzysta. To daje poczucie, że ta cała Gra jest czegoś warta. Spotkać kogoś, kto jedzie między tych, których bronimy — to ich jakoś w naszych oczach urealnia.
— To bardzo ładnie, że pan to tak rozumie — powiedział Had.
— Nie… mam na myśli,, że… w przeciwnym wypadku wątpiłbym, czy istnieje w ogóle ktoś, dla kogo warto utrzymywać ten Front.
— Przecież gdyby tam nikogo nie było, nie wynaleziono by technologii, dzięki którym się trzymamy — zauważył Had.
— Niektóre Techkole, które pamiętam z Wielkiej Doliny, mogłyby same rozwinąć szereg takich technologii.
— Tak, ale niech pan pomyśli o teorii, o czystej teorii, dzięki której wypracowuje się te technologie. Wątpię, by rodziła się ona w Techkolach Wielkiej Doliny.
— Możliwe że nie, to już dla mnie zbyt trudne — odparł tamten, nieco rozdrażnionym głosem. Stali dalej milcząc, aż nadeszła następna linowa i wagonik zatrzymał się przy stacji. Had przepuścił tamtego przodem — czuł, że jest mu to winien — a w minutę później (w pięć sekund według czasu bunkra, pomyślał ironicznie i jakby mimochodem) pojawił się następny wagonik. Wskoczył do niego w chwili, gdy bardzo dziwnie wyglądający ptak, jaskrawopurpurowy, z długą nagą szyją pojawił się na szczycie jaszczurczo-ropuchowej paproci. Wagonik popędził nad wąwozami i dolinami, a fioletowa bariera południowa szybko ginęła w tyle. W miarę jak gradient czasu stawał się coraz mniej stromy, umysł zyskiwał na jasności i Hada opanowało poczucie błogostanu i świadomość sensu istnienia. Szybkość kolejki zmalała.
Had był zadowolony z tego, że stale miał jeszcze na sobie skafander, gdyż seria pocisków chemicznych, zapewne przypadkowo, wybuchła blisko liny trakcyjnej, zaledwie pięćdziesiąt metrów pod nim. Jeszcze bardziej się z tego cieszył, gdy następny latający arsenał rozwalił linę trakcyjną i lina asekuracyjna zatrzymała wagonik przy najbliższym słupie. Zjechał windą w dół i mówił przez przekaźnik wprost do telefonu w małej kabinie. Powiedziano mu, aby przeszedł dwie mile na zachód do następnej linowej. Jego rozmówca, jak przypuszczał, musiał mówić z łącza znajdującego się mniej więcej na tej samej szerokości co jego słup, gdyż nawet tutaj porozumiewanie się południkowe było prawie niemożliwe w zasięgu ponad kilka metrów. A i tak głos tamtego był nieco piszczący, a słowa padały szybko i terkotliwie. Głos Hada musiał zapewne brzmieć głucho i przeciągle w uszach tamtego rozmówcy.
Posługując się „chodakami” ruszył poprzez doliny i wąwozy, kierując się kompasem i obserwując bariery optyczne oraz linię zmiany barwy Dopplera jako namiar zboczenia z kursu. „Dobrze tamtemu mówić o Techkolach” — pomyślał — „ale przecież trzeba sobie uzmysłowić, że żadna cywilizacja nie mogła rozwinąć się na tej szerokości, na której znajduje się Wielka Dolina; jest ona zbyt młoda geologicznie, aby umożliwić narodziny Człowieka”.
Przeprawa nie była pozbawiona ryzyka: zdarzały się bliskie eksplozje oraz coś, co wyglądało podejrzanie, jak sztuczna plazma, trudna do rozróżnienia od tła, rozlana w dwu zagłębieniach, które zdecydował się obejść. Potem napadł na niego w fiołkoworóżowej gęstwinie krzewów rozwścieczony wargacz i trzeba go było unieszkodliwić dezintegratorem. Ale dla kogoś, kto dopiero co wrócił z górskiego piekła, wszystko to było przyjemną przechadzką.
Dotarł wreszcie do linii słupów i nacisnął przycisk telefoniczny u stóp najbliższego z nich, upewniwszy się przedtem, czy liczba równoleżnika jest właściwa. Liczba była właściwa i ten sam głos, brzmiący mniej obco i mówiący nieco wolniej, powiedział mu, że za trzy czwarte minuty przybędzie wagon i zostanie zdalnie zatrzymany przy jego słupie. Gdyby wagon nie stanął, należy wcisnąć przycisk „stop” znajdujący się na ścianie, z boku. Mimo że posługiwał się „chodakami”, prawie godzina minęła, od chwili gdy ruszył w pieszą wyprawę, a prawie dziewięćdziesiąt minut, od chwili gdy opuścił bunkier. Według czasu bunkra minęło dopiero półtorej minuty.
Wagon nadjechał i stanął. Had wjechał windą na szczyt słupa i wsiadł do wagonu. Tym razem podróż przeszła bez przygód, jeżeli nie liczyć sporadycznych, nagłych nawałnic oraz przelotu chmary podnieconych wron. Wagon dotarł do końcowej stacji, przysadzistej wieży, na porosłym wrzosem zboczu. Nadjeżdżał właśnie z przeciwnej strony wagonik, a gdy się mijali, znajdujący się w nim człowiek zawołał przez przekaźnik: — „Pierwszy z tych cholernych frontowców!” Na stacji było prawie dwudziestu ludzi z pełnym ekwipunkiem. „Wystarczająco duża grupa, aby wysłać ją przez polyheli” — pomyślał Hadol — „zamiast czekać na kursujące w dużych odstępach czasu wagoniki”. Wszyscy wyglądali na podnieconych i bynajmniej nie przygnębionych, ale Hadol postanowił nie zdradzać im, co ich czeka. Przeszedł do kolei zębatej i wtopił się w grupę ludzi bardziej zainteresowanych krajobrazem niż współtowarzyszami podróży. Zasłona koloru głębokiej czerwieni, o nieokreślonej grubości, pochłaniała szczyty górskie około ćwierć mili na północ, a niebieskawa mgła zasłaniała widok na dolinę od strony południa na szerokości prawie pół mili, ale między zasłoną a mgłą pas równoleżnikowy był stosunkowo czysty i nie wykazywał skutków wojny. Zbocza pokryte były lasem sosnowym, niżej dębowym i jesionowym, a dalej znikały za stromo opadającymi krawędziami Wielkiej Doliny, której skrawek łąk był nieco widoczny. Wirujące cienie chmur, igrały po ziemi, welony i pióropusze deszczu i gradu smagały przestrzeń i od czasu do czasu rozlegało się dudnienie i widać było błyski burzy. Tu i ówdzie dostrzec można było jelenie, a nad drzewami tańczyły gęste chmary komarów.
Prawie pięćdziesiąt minut zajęła im podróż w dół, obok dwu bezludnych stacji, przez dwa skręcone w pętlę tunele, między wodospadami i skałami, gdzie wiewiórki przeskakiwały z jednej gałęzi na drugą, poprzez coraz cieplejsze powietrze aż do pastwisk i łanów Wielkiej Doliny, gdzie mała wioska Emmel, złożona z betonowych chat i drewnianych szop, rozsiadła się na pagórku nad wijącą się rzeką, a wielka droga, równoległa do toru, biegła prosto na wschód. Rzeka nie była tu właściwie szeroka — płytka woda płynęła wartko kamienistym korytem, a Wielka Dolina (której cała szerokość była teraz widoczna) od zachodu miała szerokość zaledwie ćwierć mili. Na południowych stokach zamykających się Równiną Północnozachodnią rosły gęste krzewy.
Kontrast między tym, co tu było widać, a tym, co widział, według czasu Bunkra, jeszcze cztery minuty temu, wprawiał Hadolara w stan kompletnego upojenia. Przedłożył jednak służbiście swój świecący znaczek na wartowni, który (podobnie jak jego stałą karta kontrolna) został zbadany na promieniowanie, podpisany i opieczętowany przez dowódcę wartowni. Końcówkę znaczka oddano mu z powrotem, aby włożył ją do krążka identyfikacyjnego, który, jak zwykle, wsunięto w szczelinę w jednym z jego żeber, pozostały zaś fragment znaczka włożono do akt. Zdjął skafander i „chodaki”, oddał broń i amunicję oraz ekwipunek „m”. Otrzymał dwa portfele zawierające każdy po tysiąc banknotów waluty będącej aktualnie w obiegu i tymczasową odzież cywilną. Operację z krążkiem identyfikacyjnym przeprowadził dyżurny. Cała ceremonia od chwili przyjazdu zajęła równo dwieście pięćdziesiąt sekund — dwie sekundy czasu bunkra. Wymaszerował stamtąd jakby otrzymał w spadku cały świat.
Powietrze przesycone było zapachem siana, owoców, kwiatów i nawozu. Wciągnął je z rozkoszą w płuca. W gospodzie zamówił, zapłacił i wypił cztery decylitry lekkiego piwa, potem zamówił kanapkę i jabłko, zapłacił i zjadł. Najbliższy pociąg na wschód będzie, jak mu powiedziano, za kwadrans. Był tu już może z pół godziny. Nie miał czasu na przyglądanie się strumieniowi, więc udał się na stację, zażądał biletu do Veruam-przy-Morzu, jakieś czterysta mil na wschód i, jak podawała szczegółowa mapa stacyjna, koło trzydziestu mil na południe, zapłacił i wybrał sobie przedział, gdy pociąg wyjechał z remizy.
Jakaś wiejska dziewczyna i sennie wyglądający cywil, zapewne dostawca wojskowy, wsiedli jedno po drugim zaraz za Hadolarem i kiedy pociąg ruszył, było ich tylko troje w przedziale. Spojrzał z zainteresowaniem na dziewczynę, pogodną blondynkę, gdyż była to pierwsza kobieta, którą widział od stu dni. Moda nie zmieniła się wiele w ciągu tych trzydziestu kilku lat, przynajmniej nie pośród wieśniaczek z Emmel. Po chwili odwrócił od niej wzrok i zaczął obserwować pejzaż. Dolina obrzeżana była stromiznami z żółtego kamienia na przemian po północnej i po południowej stronie. Nawet tutaj różnice w odcieniach były wyczuwalne — dolina nieznacznie się rozszerzyła — lub może było to tylko jego wrażenie, a różnica wynikała po prostu z gry światła. Rzeka wiła się z wdziękiem od brzegu do brzegu i od skały do skały z rzadka demonstrując małe wysepki porośnięte leszczyną. Tu i ówdzie widać było rybaka stojącego nad brzegiem lub brodzącego w wodzie. Co jakiś czas mijali wiejskie domki. Na północ, nad doliną wyrastały wielkie zbocza, wyraźnie pozbawione śladów ludzkiej bytności, z wyjątkiem stacji kolei linowej lub z rzadka rozsianych lądowisk polyheli, ale i one ginęły w ogromnej, szkarłatnobrązowej zasłonie nicości, niewzruszenie wyrastającej w pobliżu zenitu z na wpół zakrytego chmurami zielonego nieba. Kłęby wirów powietrznych między chmurami świadczyły o oddziaływaniu gradientu czasu na pogodę, a między wirami zdały się tańczyć dziwne pasma błysków, niezauważalne dalej na północy, w rejonie wojny. Od południa wyżyna stale była zasłonięta stromiznami, ale początek ciemnoniebieskiej mgły wyrastał z nieba poza łańcuchem okalającym dolinę. Pociąg zatrzymał się na stacji i dziewczyna, jak Hadolar stwierdził z żalem, wysiadła. Wsiadło teraz dwóch żołnierzy w lekkich uniformach, opowiadających sobie nawzajem jakieś błahe historyjki. Byli na krótkim urlopie w małym miasteczku Granev, następnym przystanku. Przyjrzeli się uważnie tymczasowemu ubraniu Hadolara, ale wstrzymali się od komentarzy.
Granev zbudowane było prawie całkowicie ze stali i szkła, nie było to interesujące miejsce. Po każdej stronie drogi ciągnął się jednoblokowy, dwudziestopiętrowy pas długości pięciu mil z przechodnim stropem u góry. (Co za szczęście — pomyślał Hadolar — że mowa i komunikacja docierają tak daleko w głąb Wielkiej Doliny bez względu na różnice równoleżnikowe; praktycznie pełne czterysta pięćdziesiąt mil).
Pojawił się przemysł i kilka Techkoli. Dolina rozszerzała się aż do miejsca gdzie od strony torów jej południowe krańce rozpoczęły roztapiać się w niebieskiej mgle w odległości jednej mili. Niebawem północne zbocza wyłoniły swój przydymiony, czerwonawy brąz, potem i one znikły. Rzeka, nabrzmiała dopływami, miała teraz kilkaset metrów szerokości, i tam gdzie ją przecinała linia kolejowa, była bardzo głęboka. Przejechali na razie pięćdziesiąt kilka mil. Powietrze nadal się ocieplało a roślinność była coraz bujniejsza. Teraz już prawie wszyscy pasażerowie byli cywilami i niektórzy spoglądali ironicznie na tymczasowy ubiór Hadolara. Przy pierwszej okazji kupi sobie komplet ubrań w Veruam. Na razie pragnął tylko oddalić się od tamtego bunkra na jak największą możliwie ilość mil i to w najkrótszym czasie.
W kilka godzin później pociąg dotarł do Veruam-przy-Morzu Północno-Zachodnim. Miasto wyglądało imponująco: miało trzydzieści mil długości, czterdzieści pięter wysokości i pięćset metrów szerokości w pasie północno-południowym. Za miastem było widać tylko skrawek pól, gdyż czerwonawa mgła zakrywała całą widoczność na cztery mile na północ, a niebieskawa — na prawie siedem.
Najedzony Hadolaris odwiedził jednego z miejskich Doradców Rehabilitacyjnych, ponieważ cywilizacja techniczna i baza materiałowa uczyniły ogromny postęp od czasu jego ostatnich kontaktów. Zwroty, wyrażenia i praktycznie cały język zmieniły się nie do poznania, a kodeks towarzyski był całkowicie inny niż dawniej. Uzbrojony w podręczniki, rejestrator kieszonkowy i taśmy z nagraniami języka potocznego i gwarowego, natychmiast zakupił lekką odzież, ubrania przeciwdeszczowe, przybory do pisania, dalsze urządzenia rejestrujące, walizki podróżne i temu podobne artykuły osobistego użytku. Po nocy spędzonej w dobrym hotelu, Hadolaris nawiązał kontakt z szeregiem biur zatrudnienia siedmiu podzwrotnikowych agencji rozwojowych, został sprawdzony i zaopatrzony w siedem listów polecających i załadował się do nocnej skalnej idącej wzdłuż brzegów Morza Północno-Wschodniego do Oluluetang, prawie trzysta sześćdziesiąt mil na południe.
Jeden z krawców, który mu brał miarę, mówił, że w bardzo ciche noce słychać nisko brzmiące dudnienie, dochodzące prawdopodobnie od strony północnych gór. Hadolaris pragnął oddalić się od tej Północy na tyle, na ile to tylko było możliwe.
Obudził się rano pośród palm i trzcin sawanny. Nie było tu widać żadnych barier optycznych. Miasto tworzyło szachownicę bloków złożonych z wielopiętrowych domów, przeciętych pasmami bogatej zieleni, drogami i monoszynowymi traktami. W przeciwieństwie do miast Wielkiej Doliny nie było ono zorientowane w kierunku wschodnio-zachodnim, aczkolwiek oś północno-południowa była stosunkowo krótka.
Hadolarisondamo znalazł mały hotelik, przestudiował plan miasta i rejonów przemysłowych, kupił sobie przewodnik po okolicach i spędził kilka dni na badaniach i zbieraniu informacji, zanim osobiście nie odwiedził wszystkich siedmiu agencji. Wieczory spędzał w szkole dla dorosłych, nocami hypnopedycznie wchłaniał zapisy mowy potocznej. Wreszcie po dziewiętnastu dniach (około czterech godzinach szerokości Veruam, jak uprzytomnił sobie, a czterech minutach szerokości Emmel i mniej niż dwu sekundach czasu bunkra) otrzymał posadę zastępcy kierownika działu sprzedaży produktów spożywczych w jednej z firm.
Komunikowanie się za pomocą języka, jeśli oczywiście znało się zasady, było możliwe, jak to stwierdził, wzdłuż południka na przestrzeni szeregu mil. Strefowość nie dawała się tu tak we znaki, a podróże i sieć udogodnień socjalnych obejmowały bardzo szeroki obszar. Rzadko widziano tu wojskowych. Hadolarisondamo kupił sobie automob, a z czasem, gdy nieco urósł w hierarchii zawodowej, nabył jeszcze drugi, dla przyjemności. Był powszechnie lubiany i wkrótce miał już duży krąg przyjaciół i cały szereg hobby. Po licznych przygodach miłosnych, ożenił się z córką ważnej figury w tejże firmie i w pięć lat po przybyciu do miasta został ojcem ładnego chłopca.
— Arison — wołała do niego z łodzi żona. Ich pięcioletni syn wychylony z łodzi bębnił pięściami w ciepłą wodę jeziora. Hadolarisondamo tkwił na małej wysepce, gdzie malował na rozpiętym na sztalugach płótnie grę świateł i cieni pulsujących wśród drzew na trzęsawisku za małą zatoczką.
— Arison! Nie mogę tego uruchomić. Czy mógłbyś tu podpłynąć i spróbować sam?
— Jeszcze pięć minut, Mihanyo. Muszę to skończyć.
Westchnąwszy Karamihanyolasve usiłowała, bez większego powodzenia, łowić ponad burtą horyzontalnym yo-yo. Trochę tu za spokojnie. Z prawej strony mignęła w krzakach papuga. Chłopiec, Deresto, przestał uderzać w wodę, wyciągnął peryskop, wpuścił rurę do jeziora i kazał Mihanyo wodzić migaczem. Potem patrzył, co się dzieje pod wodą, i wydawał głośne okrzyki radości, gdy małe rybki o różnych barwach i odcieniach przecinały smugę światła.
Arison złożył sztalugi, ściągnął spodnie i położył je na sztalugach; na wierzch dorzucił jeszcze płótno i farby. Szybkimi ruchami popłynął do łodzi. W jeziorze nie było krokodyli, hipopotamy były daleko, a nitkowce i motylice zostały całkowicie wytępione. Dwadzieścia minut dość intensywnego majstrowania przywróciło łodzi sprawność. Napędzana paliwem komórkowym łódź powiozła ich znów do wysepki, gdzie zostały rzeczy Arisona, i stąd poprzez jezioro aż do miejsca, gdzie nurt małego strumyczka wypływał na szeroki przestwór. Dobili do mola o zachodzie słońca, umocowali łódź i pojechali do domu automobem.
Kiedy Deresto ukończył osiem lat i mógł formalnie otrzymać imię Lafonderestonami, miał już trzyletnią siostrę i rocznego braciszka. Był znakomitym pływakiem i żeglarzem i wyrastał na dzielnego prowodyra zarówno w domu, jak w szkole. Arison był już w firmie trzecią osobą po prezydencie, ale to mu nie uderzyło do głowy. Wakacje spędzali bądź w głębokich tropikach (gdzie można było zyskać na zmianie biegu czasu), bądź wśród półwyspów południowych brzegów Morza Północno-Wschodniego (gdzie na czasie tracono) albo częściej na wschodnich, rolniczych wyżynach, gdzie miejscami widać było szerokie połacie ziemi, a chmury grały pełnią barw. Bariery optyczne były tam tylko zwykłym zamgleniem.
Od czasu do czasu, w bezsenne noce Arison myślał o „przeszłości”. W zasadzie był zdania, że jeżeli nawet doszłoby do przerwania Frontu — powiedzmy, w pół godziny po jego odjeździe — nie mogło to mieć żadnego wpływu na jego życie i na życie jego rodziny w warunkach południowej konceleracji czasu. A poza tym, rozważał w duchu, skoro nigdy nic nie uderzyło dalej na południe niż o stopień na północ od szerokości Emmel, ataki balistyczne skoncentrowane być muszą blisko Granicy. Jeżeli by tak nie było, Nieprzyjaciel musiałby nic nie wiedzieć ani o południowych gradientach czasu, ani o geografii południa, a wówczas wyrzucanie pocisków z punktu daleko na północ od Granicy do punktu daleko na południe mijałoby się z wszelkim celem. I nawet najszybszy polyheli, pilotowany przeciwko konceleracji czasu, nigdy, jak przypuszczał, nie mógłby przedostać się aż tutaj.
Umiejąc łatwo przystosować się do każdej sytuacji, Arison szybko przezwyciężył efekty nieprzystosowania spowodowane okresowym przebywaniem na Froncie. Komunikacja skalna i inne środki transportu powszechnego umożliwiały rozpowszechnianie języka i norm etycznych, mimo że górne partie Wielkiej Doliny oraz zmilitaryzowana strefa północna były w pewnym stopniu odizolowane od reszty świata zarówno językowo, jak i socjologicznie. Również we wschodnim regionie wyżynnym pozostały ośrodki starych form językowych oraz staromodnych obyczajów, o czym rodzima mogła się przekonać spędzając wakacje w tym regionie. Cały jednak kraj mówił w zasadzie „współczesnym” językiem subtropikalnych nizin, zróżnicowanym onomatosyntomią lub „skróconą gwarą” niektórych równoleżników. „Współczesny” kodeks etyczny i socjalny również były szeroko rozprzestrzenione. Można by rzec, że południowa teraźniejszość skolonizowała północną przeszłość, nawet geologiczną, podobnie jak to zrobiły ptaki lub inne wędrowne zwierzęta, ale rzecz jasna z o wiele większym, ludzkim zasobem koncepcji, elastyczności, tradycji i techniki.
Przeciętni obywatele nie przejmowali się wojną. Konceleracja czasu była ich sojusznikiem. Nadwyżki duchowej energii zużytkowywali na bogatym programie zajęć i zabaw, przedstawiając, tworząc, rozkoszując się, krytykując, teoretyzując, dyskutując, urządzając, organizując i współpracując, ale rzadko poza własnym rejonem zamieszkania. Arison stał się wkrótce członkiem ponad tuzina przeróżnych, najrozmaiciej ze sobą powiązanych stowarzyszeń, a Mihanyo udzielała się społecznie w jeszcze większym stopniu. Nie znaczyło to wcale, że rzadko bywali razem. Łatwe tempo pracy i życie wyznaczone podwójnymi „tygodniami” pracy, składającymi się z pięciu dni pracy i dwu dni wolnych, siedmiu dni pracy i sześciu wolnych, i to wszystko jeszcze przeróżnie rozłożone wśród poszczególnych grup ludności i przedsiębiorstw, pozostawiało dużo wolnego czasu, który można było spędzić według własnego uznania. Arison zajął się najpierw projektowaniem wzorów tkanin, po dwu latach wrócił do malarstwa, ale tym razem za pomocą magnetopędzla a nie pióra natryskowego. Praca nad tkaninami przyniosła mu szeroki rozgłos i nawet pewną sławę. Mihanyo poświeciła się muzyce. Deresto, co było oczywiste, wyrastał na dzielnego człowieka z głową do interesów, a mając lat trzynaście zajął się jeszcze atletyką. Jego ośmioletnia siostra miała zadatki na doskonałego mówcę. Sześcioletni synek powinien, jak sądzono, zostać pisarzem przynajmniej w chwilach wolnych od innych zajęć. Miał duży zmysł spostrzegawczości i zdolność opisywania. Arison zamierzał już na zawsze być drugą osobą w firmie, skoro tylko szczebel ten osiągnie. Prezydentura byłaby dla niego zbyt absorbująca. Od czasu do czasu wyrażał swoje opinie administracji przedsiębiorstwa, ale do zasadniczych spraw nigdy się nie wtrącał.
Mihanyo i Arison, zakotwiczywszy się w jednej z południowych zatoczek, obserwowali z łodzi festiwal ogni sztucznych. W tym rejonie wspaniałym tłem dla pokazu była atramentowa czerń północnej bariery optycznej, wymazującej ogromnym łukiem gwiazdy z firmamentu. Pogoda na szczęście była piękna. Łodzie pirotechniczne odcinały się niewyraźnie od ciemnego tła. W świecie nie znającym księżyca, efekt „białych nocy” był do uzyskania jedynie za pomocą takich właśnie pokazów. Dziewczynka i Deresto pływali wokół łodzi. Najmłodszy synek też był z nimi i patrzał teraz na północny ‘nieboskłon oczyma pełnymi łez. Wreszcie błysnęła potrójna zielona gwiazda i pokaz się zakończył. Trwał do północy. Rodzice wezwali Deresto i Venoyye do powrotu, zlokalizowawszy ich uprzednio rakietą świetlną. Wsiedli do łodzi dygocząc z zimna i trzeba ich było suszyć dmuchawą, w której gorących promieniach tańczyli jak dwa elfy. Arison skierował łódź do brzegu. Zabrali stamtąd śpiącą Silarre. Zanim dobili do mola, zasnęła Venoyye. Rodzice musieli ich wziąć na ręce i zanieść do domku campingowego.
Nazajutrz spakowali się i ruszyli automobem do domu. Dwudziestodniowy urlop kosztował sto sześćdziesiąt dni czasu Oluluetang. Dojeżdżali do miasta w strugach rzęsistego deszczu. Kiedy dzieci były już w swoich sypialniach, Mihanyo odbyła dłuższą rozmowę opsifoniczną ze swoją przyjaciółką, wzdłuż szerokości miasta; pojechała ona (przyjaciółka) z mężem na wyżynę wschodnią obserwować życie borsuków. Potem do rozmowy włączył się Arison i po krótkiej ogólnej konwersacji wymienił z mężem przyjaciółki kilka poglądów na temat polityki rozwoju kraju.
— Szkoda, że tu się człowiek tak szybko starzeje — skarżyła się tego wieczora Mihanyo — gdyby tak życie mogło trwać wiecznie!
— Wiecznie — to za duże słowo. Poza tym żyjąc tutaj nie czujesz przecież, żeby czas płynął szybciej. Nad Morzem nie czułaś, że upływa wolniej, prawda?
— Chyba nie. Ale gdyby tak jednak…
Aby ją wprowadzić w lepszy nastrój, Arison zaczął mówić o Deresto i jego przyszłości. I teraz oboje pogrążyli się w planowaniu przyszłości swoich dzieci w sposób, od którego wszyscy rodzice nie są w stanie się powstrzymać. Przy takiej pensji, jaką ma Arison, i inwestycjach, które poczynił w firmie, mogą sobie pozwolić na umieszczenie chłopca na dobrej posadzie administracyjnej, a i tak pozostanie jeszcze dosyć, aby reszcie zapewnić dobry start. Nazajutrz jeszcze nieco rozpalony od pomysłów, Arison pożegnał się z żoną i pojechał do pracy.
Miał wyjątkowo pracowity dzień. Kiedy o zmierzchu opuszczał budynek biurowy, aby wziąć z garażu automob, zobaczył, że pojazd otoczyło trzech żołnierzy. Spojrzał na nich pytającym wzrokiem, ściskając w ręku kluczyk od wozu.
— Pan jest VSQ 389 MLD RV 27 XN 3, znany pod imieniem Hadolarisondamo, zamieszkały (tu wymieniono jego adres), wiceprezydent tej firmy.
Chłodny ton dowódcy patrolu był stwierdzeniem a nie pytaniem.
— Tak — wyszeptał Arison z trudem dobywając głosu.
— Mam tu rozkaz natychmiastowego ponownego Wcielenia pana do Armii w miejscu, w którym otrzymał pan rozkaz Zluzowania. Natychmiast uda się pan z nami.
— A moja żona i rodzina?
— Zostali powiadomieni. Nie mamy wiele czasu.
— Moja firma?
— Pański szef też został powiadomiony. Chodźże pan już!
— Ja… ja… ja… muszę uporządkować moje sprawy.
— Niemożliwe. Brak czasu. Sytuacja nagląca. Pańska rodzina i firma muszą sami dać sobie radę. Nasze rozkazy mają pierwszeństwo.
— J… j… jakie pan ma uprawnienia? Czy mógłbym je sprawdzić?
— Ta końcówka powinna wystarczyć. Odpowiada ona końcówce, którą ma pan zapewne w krążku identyfikacyjnym. Sprawdzimy to po drodze. Idziemy.
— Ale ja muszę zobaczyć pańskie uprawnienia. Skąd mogę wiedzieć, czy nie chcecie mnie obrabować lub coś takiego…
— Gdyby znał pan kod, to wiedziałby pan, że znaki na końcówce odpowiadają jednej tylko sytuacji. Ale dobrze, może pan spojrzeć na rozkaz, tylko proszę go nie dotykać.
Pozostali żołnierze skupili się bliżej. Arison zauważył, że dezintegratory wymierzone były wprost w niego. Dowódca rozwinął wielki arkusz. Arison na tyle, na ile pozwoliły mu na to skaczące przed oczami litery, odszyfrował w świetle latarki dowódcy patrolu rozkaz, polecający zabrać jego, Arisona, o takiej to a takiej godzinie, Czasu miejscowego, o ile możliwe natychmiast po wyjściu z miejsca pracy (podano to miejsce), a poniżej, że jeden z żołnierzy ma równocześnie powiadomić Mihanyo opsifonem a drugi prezydenta firmy. Wcielony z eskortą mają złapać wojskowy skalny do Veruam (który odchodził za piętnaście minut). Dostarczyć Wcielonego jak najszybciej do bunkra W, a stamtąd do wyższego bunkra (który opuścił dwadzieścia kilka lat temu — przemknęło Arisonowi przez myśl — ale tylko dziesięć minut temu Czasu tego bunkra).
— Skąd wiadomo, czy nadają się jeszcze do tej służby po tylu latach?
— Pewnie pana sprawdzano.
Pierwszą myślą Arisona było podstawić dowódcy nogę, powalić tamtych dwóch i uciec, ale dezintegratory wyraźnie skierowane były na niego. Cóż by to mu zresztą dało? Zyskałby może kilka godzin, ale Mihanyo i dzieci popadłyby w niełaskę, a jego i tak by w końcu złapali.
— A mój automob? — powiedział czując własną śmieszność.
— Drobiazg. Załatwi to pańska firma.
— Co mogę zrobić dla przyszłości moich dzieci?
— Jazda, dosyć dyskusji! Pójdzie pan z nami żywy lub martwy, zdolny lub niezdolny.
Arison dał się bez słowa odprowadzić do lekkiego wojskowego pojazdu. Za piąć minut był już w skalnej — opancerzonym wagonie ze wzmocnionymi oknami. W dziesięć minut później, gdy pociąg ruszył, pozbawiono go odzieży cywilnej i wszystkich rzeczy, które miał przy sobie (aby to później przesłać jego żonie, o czym go poinformowano). Wydobyto z żebra krążek identyfikacyjny i sprawdzono znaki, usunięto znaczek Zluzowania i przystąpiono do badań lekarskich. Ich wynik najwyraźniej zadowolił władze wojskowe. Otrzymał umundurowanie.
Spędził bezsenną noc w pociągu próbując uprzytomnić sobie, jakie będą dalsze losy spraw, które zostawił w domu. Zastanawiał się, do kogo Mihanyo może zwrócić się w potrzebie, kto najprędzej jej pomoże, jak poradzi sobie z dziećmi, ile (na tyle, na ile był w stanie to wyliczyć) otrzymają z pensji, którą jego firma będzie im stale płacić, i czy urzeczywistnią się ich plany dotyczące przyszłości dzieci.
Szarym przedświtem pociąg dotarł do Veruam. Z pustym żołądkiem (nie był w stanie nic przełknąć z racji żywnościowej) i po nie przespanej nocy patrzył pustym wzrokiem na stację rozrządową. Kompanię jadącą pociągiem (zaledwie kilku było ponownie Wcielonych) załadowano do zamkniętych szczelnie ciężarówek i długi konwój ruszył do Emmel.
W tym momencie umysł Hadolarisa uprzytomnił sobie koncelerację czasu. Około pół minuty czasu bunkra minęło, jak przypuszczał, od chwili kiedy opuścił Oluluetang. Podróż do Emmel zajmie jeszcze jakieś dwie minuty, na ile to można wyliczyć. Do tego trzeba dodać dwadzieścia lat i podróż na południe, to znaczy jakieś szesnaście do siedemnastu minut, i znajdzie się w bunkrze najpóźniej w dwadzieścia dwie minuty od chwili, gdy go opuścił. (Mihan, Deres i pozostała dwójka będą już starsi prawie o dziesięć lat, a dzieci zaczną go zapominać). Ogień był wyjątkowo gęsty, gdy opuszczał bunkier. Przypominał sobie (fakt ten wracał do niego wiele razy jako zmora senna), co przepowiadał XN 1 — że należy się spodziewać przerwania Frontu za godzinę. Jeżeli nawet przeżył nawałnicę ognia, to z pewnością nie przeżyje tego przerwania; tylko kto tu ma co przerywać? Nikt nigdy nie widział Wroga, tego Wroga, który od niepamiętnych czasów próbuje przerwać Front i przedostać się przez Granicę. Jeżeli się przedrze, to zarazem nadejdzie zmierzch ludzkiej rasy. Na Froncie wierzono, że żadna groza nie może równać się grozie tej chwili. Po około stu milach jazdy zasnął z wyczerpania, siedząc skurczony, wciśnięty w bok sąsiada. Postoje, ruszanie z miejsca i chybot transportera budziły go od czasu do czasu. Konwój parł pełnym gazem.
W Emmel wygramolił się z wozu i zobaczył szalejącą burzę. Rzeka wystąpiła z brzegów. Kolumna przemaszerowała do magazynu. Hadolar został oddzielony od reszty ludzi, wprowadzony do budynku stacyjnego, zaszczepiony, wyposażony w „chodaki”, dezintegrator, ekwipunek „m”, skafander i inne dodatki, po czym po piętnastu minutach (siedmiu albo ośmiu sekundach czasu bunkra) wsiadał z grupą trzydziestu osób do polyheli. Zaledwie maszyna zdołała oderwać się od ziemi i przedrzeć ponad chmury, gdy ze wszystkich stron zabłysły eksplozje i fajerwerki ognia. Maszyna pruła naprzód, bariery optyczne kolejno zamykały się za nią lub niechętnie przed nią rozstępowały. Stary, znany polarny zawrót głowy i somnambulizm znowu ogarnął Hada. Myśleć teraz o Mih i dzieciach było przewlekaniem agonii widma, które opanowało mu umysł i ciało.
Po dwudziestu pięciu minutach wylądowali u stóp linii kolei skalnej. Had stwierdził, że dwudziestodwuminutowa przerwa pobytu w bunkrze będzie jednak krótsza. Jako trzeciego przymocowano go w przedziale i za sto dziewięćdziesiąt sekund wysiadł i ruszył w stronę bunkra W. Zasalutował, a XN 1 odpowiedział krótką komendą: ma udać się rakietą do górnego bunkra. Jeszcze chwila i stał przed XN 2.
— A, już jesteś. Twój zmiennik został zabity, więc posłaliśmy po ciebie. Masz kilka sekund czasu.
Poszarpana dziura w bunkrze potwierdzała w pełni wspomniany wypadek. Trup zmiennika, odarty z odzieży, wieziono do likwidatorni.
— Tu XN 2. Jest goręcej niż przedtem. Oni naprawdę są piekielni. Każda ofensywa z naszej strony prowokuje identyczną z Tamtej i to w ciągu kilku minut, jak zdążyłem zauważyć. To nowe działo dopiero co zaczęło strzelać, gdy bach! — a już identyczne pociski runęły na nas. Nie przypuszczałem, że Oni to już mają. Oko za oko, ząb za ząb.
W umyśle H, najwyraźniej rozjaśnionym głodem, wyczerpaniem i ogromem przeżyć, błysnęło niewysłowione podejrzenie, którego nigdy nie będzie można dowieść lub obalić, dysponując za małą wiedzą i doświadczeniem, za wąskim polem widzenia. Nikt nigdy nie widział Wroga. Nikt nie wiedział, jak i kiedy wybuchła Wojna. Informacja i porozumiewanie się były tu niezwykle utrudnione. Nikt naprawdę nie wiedział, co się dzieje z Czasem, gdy się zbliżyć do Granicy lub gdy ją przekroczyć. A może konceleracja staje się tam nieskończonością i za Granicą nie ma nic? A może wszystkie pociski domniemanego Wroga są ich własnymi pociskami, które w jakiś sposób wracają? Może Wojna zaczęła się od tego, że jakiś spokojny badacz rzucił lekkomyślnie kamieniem na północ, a kamień wrócił i go uderzył. Może w takim razie Wroga w ogóle nie ma?
— Tu XN 3. Czy pociski tego działa nie odbijają się od Granicy?
— Tu XN 2. Niemożliwe. A teraz z tym rozkazem spróbuj dostać się po powierzchni do stanowiska pocisków rakietowych. Tunel podziemny jest zniszczony na 14 stopniu 40 minutach szerokości wschodniej. Możesz stąd chyba dojrzeć ten garb na krawędzi wizjera infraczerwieni? I przekaż mu ustnie, aby potroił ogień.
H opuścił bunkier czołowym włazem, bo wyrwa zasypana była gruzem. Wbiegł na „chodakach” we fragment krajobrazu, który stał się lasem ognia, jeżozwierzem ognia, koszulą Dejaniry — jak w złym śnie. W nieprawdopodobnym supercrescendo dźwięku, światła, żaru, ciśnienia i ciosów biegł wyżej, coraz wyżej, po zboczu, którego już sam nie widział.
Przełożył z angielskiego Marek Wagner