Kir Bułyczow AWARIA NA LINII

Поломка на линии (Połomka na linii)


Mieszkamy w starym domu. Tak starym, że już kilkakrotnie wciągano go na listę zabytków historycznych i tyleż razy z tej listy skreślano, to wskutek nalegań rady miejskiej, która chciała go zburzyć, to dlatego, że nie miał wartości historycznej. Z czasem zburzą go na pewno, ale szybko to nie nastąpi.

Przed trzystu laty mieszkała w tym domu rodzina bojarska, która się niczym nie wsławiła. Potem bojar umarł, potomkowie jego spospolicieli i zbiednieli, a dom zaczął przechodzić z rąk do rąk. Pod koniec ubiegłego wieku podzielono go na mieszkania — po jednym na każdej z trzech kondygnacji, po rewolucji zaś dom został zagęszczony.

W naszym parterowym mieszkaniu jest osiem pokoi i pięć rodzin. Teraz pozostali w nim głównie staruszkowie i ja. Młodzież rozproszyła się po nowych dzielnicach. Mnie natomiast mój pokój całkowicie odpowiada. Ma dwadzieścia trzy metry kwadratowe, trzy trzydzieści wysokości, sklepienie oraz alkowę, gdzie dawniej stało moje łóżko, a teraz zwaliłem książki. Nie ma mi kto robić wymówek za nieporządek. Matka wyjechała do ojczyma do Nowosybirska, a z Haliną się nie ożeniłem.

Tej nocy późno się położyłem. Czytałem ostatnią powieść Aleksandra Czerniajewa. Nie dokończoną. Czerniajew zmarł bowiem z głodu w Leningradzie w roku czterdziestym drugim. Powieści tej długo nie drukowano i dopiero teraz, kiedy się ukazały jego dzieła zebrane, zamieszczono ją w ostatnim tomie wraz z listami i artykułami krytycznymi.

Wiedziałem, że mam do przeczytania najwyżej dziesięć stronic, a akcja właśnie się rozwijała. I nawet się nie zdążyła rozwinąć. Nigdy się już nie dowiem, co chciał zrobić dziadek Czerniajew ze swoimi bohaterami, nikt nie dokończył tej powieści, gdyż nie zdołała zobaczyć świata takim, jakim widział go Czerniajew. Z żalem odłożyłem tom nie zajrzawszy nawet do artykułów krytycznych, ani do komentarza powieści, napisanego przez znanego specjalistę od twórczości Czerniajewa. Specjalista wysuwał zapewne przypuszczenia, jakby wyglądała powieść, gdyby pisarz ją ukończył. Wiedziałem, że Czerniajew pisał powieść do ostatniego dnia.

Na marginesie jednej z ostatnich stronic widniały słowa: „Spaliłem ostatnie krzesło. Osłabienie”. Później Czerniajew nie pozwolił już sobie na żadne niepotrzebne słowo. Nie przestawał pisać. Pisał jeszcze trzy dni. I umarł. A rękopis znaleziono później, po dwóch tygodniach, kiedy przyszedł ktoś z radia leningradzkiego, aby się dowiedzieć, co się dzieje z pisarzem.

Jak widać, owego wieczoru prześladowały mnie dość niewesołe myśli, a bohaterowie książki w żaden sposób nie chcieli opuścić pokoju. Usiłowali mi coś powiedzieć.

Nagle rozległ się brzęk.

Ściany naszego domu są bardzo grube. Budowniczy z końca osiemnastego wieku zastosował współczynnik bezpieczeństwa sięgający chyba ośmiuset procent. Nawet ściany działowe między pokojami były na trzy cegły. Kiedy więc sąsiedzi grają na fortepianie, nie słyszę prawie nic. Dlatego też nie miałem wątpliwości, iż dźwięk rozbrzmiewał właśnie w moim pokoju. Taki dziwny dźwięk, jakby ktoś upuścił srebrną wazę.

Wyciągnąłem rękę i zapaliłem światło. Bohaterowie książki znikli. Cisza. Cóż by to takiego mogło spaść? Poleżałem trochę, potem zaczął mnie morzyć sen, więc zgasiłem lampę. I niemal natychmiast coś grzmotnęło. Krótko i potężnie. Zrobiło mi się nieswojo. Nie jestem ani trochę przesądny, ale któż to u licha ciska różnymi przedmiotami po moim pokoju?

Znów zapaliłem światło i wstałem z łóżka. Obszedłem cały pokój i nawet zajrzałem do alkowy. Nic nie znalazłem. Kiedy się jednak odwróciłem tyłem do alkowy, znowu stamtąd rozległ się brzęk. Podskoczyłem i odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni. I znowu nic a nic nie wykryłem.

Pobrzękiwanie już nie ustawało. Co dziesięć sekund — dzyń. Potem pauza. Liczyłem: jeden, dwa, i… po dziesiątej sekundzie — dzyń.

Prawdę mówiąc, o mało rozumu nie postradałem z niepokoju. Ktoś w pokoju dzwoni, a ja jestem całkowicie bezradny. Zacząłem systematycznie badać pokój. Czekałem, aż się rozlegnie dźwięk, i robiłem krok w tym kierunku, skąd było go słychać. Sprawdziłem już, że rozbrzmiewa z gładkiej płaszczyzny ściany między alkową i drzwiami. Po czwartym kroku znalazłem się przy samej ścianie i przyłożyłem do niej ucho. „Raz i…” — liczyłem. Po dziesiątej sekundzie tuż przy uchu rozległ się wyraźny brzęk.

Postanowiłem rozważyć, czym można by wyjaśnić to zjawisko. Z drugiej strony jest ściana przedpokoju, a właściwie głębokiej wnęki, gdzie dawniej stały dwa rowery; kiedy rowery wyjechały, babcia Kapłan postawiła w niej pseudomahoniową szafę. W szafie tej wszyscy lokatorzy mieszkania chowali graty, które by należało wyrzucić, ale na razie ich było szkoda.

Muszę więc oczywiście wyjść do przedpokoju i zobaczyć, co się dzieje w szafie. Niczego się nie spodziewałem tam zobaczyć — ściana była gruba, a dźwięk rozbrzmiewał przy samym uchu. Mimo wszystko włożyłem pantofle i wyszedłem z pokoju. Wszyscy spali. W przedpokoju było ciemno, zapaliłem więc lampę, by się przekonać, że nikogo w nim nie ma. Podszedłem do szafy i otworzyłem ją. Z trudem udało mi się przytrzymać pełną przedwojennych gazet wanienkę dziecięcą, która omal nie spadła mi na nogi. Drugą ręką pochwyciłem pustą złoconą ramę, a brzuchem naparłem na resztę rzeczy. W takiej pozycji znieruchomiałem zapewne na minutę, półtorej. Wreszcie mi się wydało, że słyszę odległy dzwon. Może mi się tylko wydawało, zbyt usilnie bowiem nasłuchiwałem. W każdym razie dźwięki nie rozlegały się z szafy. Zamknąłem ją więc i wróciłem do pokoju. Gdy tylko wszedłem, natychmiast usłyszałem — dzyń…

Długo przykładałem ucho do różnych punktów ściany, dopóki się nie przekonałem, że dźwięk rodził się za szarą plamą na tapecie na wysokości moich piersi, osiemdziesiąt centymetrów od rogu alkowy. Zakończyłem teoretyczną cześć moich dociekań. Teraz pora przejść do eksperymentu.

Całkiem mi się już odechciało spać. Przysunąłem do ściany krzesło i zacząłem się zastanawiać, czy zrywać tapety, czy powstrzymać się od tego. Nie wiem, jakie bym powziął postanowienie, gdyby nie silny odgłos, niemal łoskot, który zastąpił równomierne pobrzękiwanie. Potem nastąpiła cisza.

Nóż wziąłem z kuchni. Ze stołu babci Kapłan. Nóż był długi, dobrze wyostrzony (moja robota), o spiczastym końcu. O taki mi właśnie chodziło. Wziąłem jeszcze młotek, by opukać ścianę. Dziwne, że nie pomyślałem o tym wcześniej. To jednak zrozumiałe — nie co dzień lęgną się w ścianie przywidzenia. Stukałem w ścianę niezbyt mocno, żeby nie obudzić sąsiadów. Dopukałem się w ścianie czworoboku — siedemdziesiąt na siedemdziesiąt — za którym na pewno była próżnia. Nie miałem już wątpliwości. Nożem wyciąłem część tapety pośrodku owego kwadratu. Tapeta oderwała się z lekkim chrzęstem, ukazując strzępy gazet i skrawek niebieskiej ściany. Przyglądałem się jej z zaciekawieniem — tak wyglądała ta ściana podczas wojny. Teraz przypomniałem sobie, jakie u nas wtedy stały meble, przypomniałem sobie zaciemnienie — czarną, papierową płachtę z drobniutkimi dziureczkami niczym wygwieżdżone niebo. Nazywałem je nie zaciemnieniem, lecz oświeceniem, a mama zawsze się śmiała.

Przy samym uchu znowu coś brzęknęło. Ostrym końcem młotka postukałem po niebieskiej farbie i odbiłem kawał tynku. Potem pomyślałem, że trzeba było na podłodze rozesłać gazety, ale zrezygnowałem, bo już i tak było nabrudzone.

Spod tynku wyjrzała czerwona cegła i żółtawa warstwa zaprawy. Cegła siedziała mocno, mozoliłem się więc nad nią z dziesięć minut, nim drgnęła i opuściła swoje miejsce.

Za cegłą ziała dziura. Zapaliłem zapałkę i poświeciłem do środka. Płomień oświetlił cegłę po przeciwnej stronie skrytki i wtedy zobaczyłem, że na dole coś błyszczy. Ostrożnie zanurzyłem rękę i z trudem dosięgnąłem dna. Palce dotknęły metalu, metalowych krążków. Wydobyłem je na zewnątrz. Okazało się, że są to jakieś stare srebrne monety.

Były ciepłe.

Masz tobie! Skarb! We własnym pokoju znaleźć skarb! Czy zresztą mało jest skarbów w ścianach starych domów?

To prawda, że co innego, jeśli się o tym czyta w gazecie czy książce, a co innego, kiedy osobiście nas to spotyka…

Znowu wsunąłem rękę do środka i znowu wydobyłem garść monet. Leżało tam jeszcze coś większego. Żeby to jednak wyciągnąć, trzeba było rozszerzyć otwór. Monety obejrzałem dokładnie. Były bardzo stare i nierosyjskie. Uwalałem się i o mało nie rozbiłem całego domu, kiedy wyjmowałem jeszcze jedną warstwę cegieł. Teraz mogłem w niszę wsunąć głowę.

Nie zrobiłem tego jednak. Wziąłem ze stołu lampę i postawiłem ją na przysuniętym krześle. Drugie krzesło postawiłem obok. W ten sposób zdobyłem prawdziwie naukowe możliwości zbadania dziury. Otrzepałem się z tynku, podłożyłem pod lampę nieco wyższy stos książek, aby światło padało do wnęki, i zajrzałem do środka. Tylna ściana była gładka i nowiutka, jakby cegły ułożono w niej zaledwie wczoraj, a dla wzmocnienia uzbrojono ją stalowymi taśmami. Bocznych ścianek na razie nie oglądałem, patrzyłem przede wszystkim na dno wnęki zawalone monetami. Ponadto na dnie leżała czara z jakiegoś szlachetnego metalu i… żelazna rękawica. Chyba od zbroi.

Wydobyłem ją. Ciężka, o palcach nieco zgiętych, by łatwiej było ująć miecz lub kopię, miała jeszcze rzemyki służące do lepszego umocowania na ręce. Położyłem rękawicę na stole i sięgnąłem po czarę, a wtedy się zdarzyło coś całkiem dziwnego.

Z góry spadła na moją rękę jeszcze jedna moneta. Ciepła srebrna moneta. Jak gdyby się odkleiła od stropu wnęki. Moneta stoczyła się po mojej dłoni i zsunęła na stos innych monet, wydając dobrze mi znany dźwięk: dzyń.

Zamarłem. Przecież zapomniałem, że dobrałem się do ściany właśnie z powodu dolatujących z niej dźwięków. A kiedy ujrzałem monety, uznałem, że to stary skarb.

Oświetliłem lampą strop skrzynki. Był czarny, lśniący, bez żadnego otworu i chłodny w dotknięciu. Żadna moneta nie mogła się do niego przykleić.

Poczekałem, czy się jeszcze coś nie zdarzy, ponieważ się jednak nic nie zdarzyło, wyciągnąłem skarby na zewnątrz i rozłożyłem na krześle. I siedząc na krześle zasnąłem w toku rozmyślań, czy się rankiem wybrać do muzeum, czy też upewnić się najpierw, że nie znalazłem błahostek. Jeszcze by się śmieli.

Nad ranem, sam już nie wiem, jak przeniosłem się na łóżko. Obudził mnie dzwonek budzika. Przez minutę usiłowałem sobie uświadomić, co się to zdumiewającego zdarzyło w nocy. Dopiero ujrzawszy czarną dziurę w ścianie, a na podłodze pokruszony tynk, strzępki tapety i odłamki cegieł, zrozumiałem, że to wszystko nie był sen, że istotnie odkryłem w swojej ścianie skarb, i to skarb bardzo dziwny. Na czym jednak polegała ta dziwność, nie zdążyłem sobie przypomnieć, do drzwi bowiem zapukała babcia Kapłan i spytała, czy nie wziąłem jej noża.

A potem się zaczął normalny poranny pośpiech. Czekając, aż łazienkę zwolni dziadek Kapłan, przypomniałem sobie, że od rana mamy u naczelnego technologa naradę, na której musiałem być, poza tym kończyło mi się masło i będę musiał pożyczyć je od Liny Grigorjewny… Zdążyłem jednak zasłonić dziurę regałem i włożyć parę monet do kieszeni, a żelazną rękawicę do walizeczki.

Na zebraniu nie myślałem o znalezisku, ale gdy tylko narada się skończyła, podszedłem do Mitina. Jest numizmatykiem. Pokazałem mu jedną ze swoich monet i zapytałem, z jakiego to kraju.

Mitin odłożył teczkę, pogładził łysinę i obejrzawszy monetę powiedział, że to śmieć. Interesowało go tylko, skąd ją mam. Pewnie od babci… Jak chcę, mogę mu ją dać. Trzeba jednak znać Mitina. Jest kolekcjonerem, chociaż więc zawsze się skarży, że ktoś go oszukał, to raczej bywa odwrotnie. Już po tym, jak trzymał tę monetę i obracał w palcach, widać było, że to nie jest zwykła moneta.

— Nie pytaj, skąd ją wziąłem — rzekłem. — Nie dam ci, bo jest mi potrzebna.

— Nawiasem mówiąc, prosiłeś mnie o jednotomowe wydanie Bułhakowa. Nie mam, co prawda, drugiego egzemplarza, ale jeśli chcesz, dam ci za tę monetę swój?

— Nie wierzę — odpowiedziałem. — Przecież Bułhakowa nie pozbyłbyś się za żadne pieniądze.

Zrozumiał, że go przejrzałem, więc dodał niby dla wyjaśnienia: — Nie mam tej monety w zbiorze. I chociaż jest podrabiana, przyda mi się.

— Dlaczego podrabiana?

— Jest świeżo wybita. Widzisz, jaka nowiutka. Jak gdyby wczoraj wyszła z mennicy.

— Aha! Dopiero wczoraj! Sam je robię. A jak się ona nazywa?

Mitin z żalem zrezygnował z monety i powiedział:

— Jefimok. Rosyjski jefimok.

— Ciekawe, dlaczego ta fizjonomia jest nierosyjska?

— Dużo by mówić na ten temat. W każdym razie, kiedy jeszcze u nas nie biliśmy w dostatecznej ilości własnych monet, posługiwaliśmy się obcymi — to jeszcze przed Piotrem I. Oczywiście przedtem wybijaliśmy na nich rosyjską cechę. Te monety nazywano jefimkami. A teraz powiedz, skąd to wziąłeś?

— Później, Jura — odrzekłem. — Później. Może i ty dostaniesz. Mówisz więc, że przed Piotrem I?

— Tak.

Pomyślałem, że jeśli będę oddawał skarb do muzeum, to jedną monetę zatrzymam dla Mitina. Ostatecznie chce mi oddać swojego Bułhakowa.

W laboratorium jakby niechcący wydobyłem żelazną rękawicę. Dla żartu. Kiedy się koledzy zbiegli, powiedziałem:

— Dawno już była mi potrzebna. Mam zbyt miękki charakter. Teraz będę miał żelazną rękę. A więc, koledzy i koleżanki, trzymajcie się!

Dziewczęta zaczęły się śmiać, a Tartakowski zapytał:

— Nie mógłbyś przynieść całej zbroi?

— Zbroi? Choćby jutro.

W istocie jednak robota leciała mi tego dnia z rąk. Wreszcie nie wytrzymałem, podszedłem do Uzjanowa i poprosiłem o zwolnienie z godzin popołudniowych. Przyrzekłem, że potem odpracuję. Widocznie zrozumiał, jak bardzo mi zależy, bo powiedział: „W porządku, idź, jak musisz”.

Nie zadzwoniłem, tylko otworzyłem drzwi kluczem i szybko poszedłem do swojego pokoju. Zamknąłem się od wewnątrz. Po co straszyć babcię Kapłan, gdyby niespodziewanie do mnie zajrzała… Potem odsunąłem półkę z książkami. Ukazała się skrytka. A więc mi się nie przyśniło. Bo chociaż żelazną rękawicę miałem w teczce, to jednak chwilami przestawałem sam sobie wierzyć. W skrytce było ciemno. Światło z okna niemal tam nie docierało. Zapaliłem lampę i wsunąłem ją do środka. I omal nie krzyknąłem ze zdziwienia. W skrytce leżały różne przedmioty, których rano tam nie było (wyjmowałem je, toteż pamiętam wszystkie po kolei) — sztylet w pochwie, dwa zwoje z czerwonymi wiszącymi pieczęciami, kajdany, hełm, kałamarz (a może solniczka), rozmaite ozdoby i dwa safianowe buty. To już nie był skarb. To było zwykłe świństwo. Czyjś bezczelny żart.

Zaraz, a dlaczego żart? Kto będzie płatał takie figle? Babcia Kapłan? Przecież w nocy śpi, a zresztą z wiekiem nastąpiła u niej atrofia poczucia humoru. Może ktoś inny z sąsiadów? A może ja postradałem zmysły? Wobec tego i Mitin zwariował, a to człowiek trzeźwy.

Wziąłem but do ręki. Jeszcze pachniał świeżą skórą i łatwo się giął. Przymierzyłem hełm. Z trudem włożyłem go na głowę. Był ciężki i prawdziwy, nie blaszana imitacja dla Mosfilmu. Siedziałem tak w hełmie i z butem w ręku. Czekałem na jakiś cud. Przebiegłem w pamięci wszystkie zdarzenia ubiegłej nocy. Dźwięki i łomoty w ścianie, ciepłe monety, żelazna rękawica. Przypomniałem sobie monetę, która ze stropu skrytki spadła mi na rękę. Rozmyślałem nad tym, ale nic mądrego nie przychodziło mi do głowy.

Później w skrajnym zakłopotaniu wsunąłem rękę do niszy i obmacałem strop. Był gładki jak lustro odbijające ciemną noc.

Wyjąłem jeszcze kilka cegieł, by ułatwić sobie pracę, i w ciągu godziny pozbawiłem skrytkę przedniej ścianki. Teraz mogłem obejrzeć wszystko szczegółowo. Okazało się, że błyszczące pasy na tylnej ścianie nie są stalowe, lecz z tego samego lustrzanego stopu, co strop, a jedną z bocznych ścianek dzielą na kwadraty białe paski. U dołu przebiegały jakieś linie, a między nimi cienkie szczeliny, którymi postanowiłem się zająć w następnej kolejności. By się lepiej przyjrzeć, wetknąłem do otworu głowę, i wtedy coś mnie trzepnęło tak mocno, że ujrzałem gwiazdy. Cofnąłem szybko głowę. Boleśnie uderzywszy mnie w koniec nosa upadł na dno wnęki stary pistolet z wygiętą rękojeścią. Spojrzałem w górę. Strop był tak samo gładki i czarny. Cóż u diabła? Czy po to dwadzieścia sześć lat byłem pod władzą radziecką, aby się osobiście przekonać, że siły nieczyste jednak istnieją?

„A jeśli mimo wszystko ich nie ma? — pomyślałem nagle, obracając w ręku pistolet. — Jeśli całe to diabelstwo da się jakoś wyjaśnić? Ale jak? Do czegóż to podobne? — zastanawiałem się patrząc w ciemną otchłań niszy. — Cóż to przypomina ze znanych mi rzeczy?” Postanowiłem — jak widzicie — znaleźć wyjaśnienie posługując się analogią.

Myślałem długo, dwadzieścia minut. Aż nagle dostrzegłem analogię. Ten figiel kojarzył rai się ze skrzynką pocztową. Do skrzynki przez szparę wpadają listy i druki. Dobrze. Co dalej? Jeśli to taka osobliwa skrzynka pocztowa, powinien się w niej znajdować otwór dla odbiorcy. W tym właśnie sęk. Odbiorcy nie było. Przecież dopóki nie rozbiłem ściany, skrzynka nie miała wylotu. To, co w nią wpadało, musiało tam pozostać.

Rozpatrzmy to zagadnienie z innego punktu widzenia. Kto i czym napełnia tę skrzynkę pocztową? — Kto? — na razie nie wiadomo. Ale czym — już wiem. Różnymi przedmiotami z Rosji sprzed Piotra I. Skąd się one biorą? Z muzeum? Kradzione. Mało prawdopodobne.

Po trzecie — do zaprzeszłej nocy nikt do skrzynki pocztowej nic nie wrzucał. Dziś wrzucono. Gdyby się to stało wcześniej — w ciągu ostatnich dwudziestu lat — usłyszałbym jakiś dźwięk. Albo mama by usłyszała. Ma bardzo czułe ucho.

Skrzynka zaczęła więc działać dopiero wczoraj. A może?…

I wtedy wpadła mi do głowy kompletnie zwariowana myśl, którą można wytłumaczyć tylko tym, że znalazłem się w zupełnie zwariowanej sytuacji.

Mam więc skrzynkę pocztową bez wylotu. Wpadają do niej przedmioty sprzed wielu lat. A po dziś dzień nie wpadały.

Dlaczego dziś otworu nie ma, a wtedy był? Czy wiecie, o co mi chodzi? Wtedy, kiedy te przedmioty weń wkładano. Przed trzystu laty, kiedy ten dom świeżo zbudowano. A jeśli ten otwór był wtedy, to kiedy owe przedmioty ma się wyjmować? W przyszłości? Za sto lat? Albo za dwieście. Wówczas, gdy żyć będą ludzie, którzy potrafią się przenosić o kilka stuleci wstecz. Jeśli ta zwariowana myśl ma jakiś sens, to jasne się staje, dlaczego przedmioty zaczęły się zjawiać dopiero wczoraj. Nie dlatego, że skrzynka zaczęła wczoraj działać, tylko dlatego, że się wczoraj zepsuła. Tak, to awaria. Na linii „przeszłość-przyszłość” wysiadł jakiś tranzystor i powstała dziura. A może przebicie w izolacji? Czy nie może się coś takiego zdarzyć. I właśnie do mojego pokoju, w mój czas, zaczęły wpadać przedmioty wydobyte przez przyszłych archeologów z dalekiej przeszłości.

Pomysł mi się podobał. Ale jaka jest w tej sytuacji moja rola? Wezwać elektryka, aby obejrzał skrytkę? A potem załatwił mi dom wariatów? Skorzystać z uszkodzenia i zbierać owoce cudzej pracy? Wymienić wszystko z Mitinem na jego bibliotekę? Też nonsens!

Postawiłem zapaloną lampę w niszy i wytarłem chusteczką boczną ściankę. Potem obmacałem ją palcami i wsadziłem w wąską szczeliną u dołu koniec noża babci Kapłan, który znowu zabrałem z kuchni. Majstrowałem ostrożnie, bałem się bowiem zepsuć mechanizm do reszty. Czasem się jednak powiedzie — ścianka nagle ustąpiła, a za nią ukazała się tablica rozdzielcza i wszystko stało się jasne. Miałem rację.

Środek tablicy zajmowała skala czasowa. Wzdłuż niej widniały punkciki świetlne. Jeden z nich, około roku 1667, płonął jaśniej od innych, a tuż obok niego znajdowała się strzałka. Skala kończyła się na roku 2056.

Poniżej gęsta sieć przewodów i elementów oraz szereg przycisków nie znanego mi na razie przeznaczenia. Nagle punkcik przy roku 1667 błysnął jaśniej i równocześnie posłyszałem nad głową buczenie. Zrozumiałem, co może to oznaczać i cofnąłem głowę. Nieduża oprawna w skórę i opatrzona klamrami książka głucho stuknęła o dno wnęki. Zdążyłem zauważyć, że w chwili gdy upadła, pojawił się w stropie otwór dokładnie o wymiarach książki. Jasne jak słońce. Odgadłem. Na mgnienie oka zapłonął czerwono punkcik roku 1967. Stacja końcowa się nie zapaliła. Widocznie jeszcze nie zauważono uszkodzenia i całe urządzenie pracuje na próżno. Wyobraźcie to sobie: może tam, w roku 2056, wszyscy pracownicy instytutu naukowo-badawczego siedzą przy tej niszy i zachodzą w głowę, dlaczego nie otrzymują okazów. Lepiej trzeba patrzeć, towarzysze — pomyślałem. Jakże im dać do zrozumienia? Może oni nie widzą pomrugiwania przy roku 1967? Na razie wziąłem wkrętak i zacząłem sprawdzać połączenia. Zajęło mi to jeszcze dwie godziny. Majstrowałem niemal na chybił-trafił. W schemacie całkiem się nie orientowałem, choć od dziecka byłem radioamatorem. Gmerałem tam i marzyłem, że byłoby interesujące spędzić pewien czas w przyszłości, dowiedzieć się, jak ludzie tam żyją, czy uda im się osiągnąć w życiu coś sensownego i co będzie przyczyną mojej śmierci. Później pomyślałem, że to wszystko nonsens, a życie z pewnością nie jest tam złe, skoro jacyś archeologowie pracują w roku 1667 i nasi potomkowie mają czas na takie eksperymenty. I jeszcze — że nieźle byłoby znaleźć się także w przeszłości. I odwiedzić na przykład pisarza Aleksandra, Czerniajewa, by się dowiedzieć, jak zamierzał zakończyć swoją powieść.

Wtedy właśnie odkryłem defekt. Macie prawo mi nie wierzyć. Skąd mogłem się na tym znać. Znalazłem uszkodzenie, owinąłem przewód taśmą izolacyjną i postanowiłem obserwować, co będzie dalej. Byłem niezmiernie dumny, że znalazłem jednak to diabelne połączenie. Nagle zabłysła znowu lampka roku 1667 i znów nad głową rozległo się buczenie. Ale nic nie zobaczyłem i nic nie spadło do niszy, tylko zaświeciła się druga lampka, i to już nie w moim roku, lecz w roku 2056. Wszystko w porządku. Dostali swoją przesyłkę. Mogę spokojnie spać.

Opadłem na krzesło i stwierdziłem, że jestem okropnie zmęczony i że jest już ciemno. Nie wiedziałem, czy mam wierzyć w to, co się zdarzyło, czy nie. A także nie wiedziałem, jak odesłać do miejsca przeznaczenia zgromadzone u mnie rupiecie.

Zapukano do drzwi.

— Kto tam? — spytałem.

— Do ciebie — powiedziała babcia Kapłan. — Dzwonka nie słyszysz? To ja mam za ciebie otwierać? Znowu wziąłeś mój nóż!

Podszedłem do drzwi i rzekłem:

— Nóż oddam później, babciu. Nie gniewaj się.

To dobra staruszka. Lubi tylko pozrzędzić. Ma swoje lata.

* * *

Za drzwiami stał mężczyzna koło czterdziestki w niebieskim kombinezonie, z walizeczką w ręku.

— Pan do mnie?

— Tak. Do pana. Pozwoli pan wejść?

— Proszę — odparłem. I nagle sobie przypomniałem, że do mnie wejść nie można. — Chwileczkę! — Zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem i spiesznie przesunąłem na miejsce regał z książkami.

— Proszę mi wybaczyć — odezwałem się wpuszczając go. — Remont i stąd ten bałagan.

— To nic — odpowiedział zamykając drzwi. Wtedy spostrzegł cegły na podłodze i oświadczył:

— Jestem przedstawicielem muzeum historycznego. Doszły nas wieści, że znalazł pan skarb o dużej wartości. Chcielibyśmy go obejrzeć.

Coś w mowie tego człowieka, w sposobie trzymania walizeczki i w czymś jeszcze nieuchwytnym dla innych, ale zrozumiałym dla mnie, który przeniknąłem tajemnicę czasu, narzuciło mi jedynie prawidłową konkluzję: On nie jest z muzeum!

— Już wszystko naprawiłem.

— Co pan naprawił?

— Waszą skrzynkę pocztową.

Odsłoniłem skrytkę, pokazałem mu połączenie i wyjaśniłem:

— Tylko nie miałem lutownicy i musiałem okręcić taśmą izolacyjną.

Właśnie zapłonęła lampka przy roku 1667, zrozumiał więc, że wszystko wiem.

— No tak — bąknął. — Niech pan opowiada. Jak sądzę, umie pan trzymać język za zębami. To bardzo ważne.

— Owszem, ważne. Możecie na mnie polegać. Proszę tylko zabrać ze sobą pozostałe rzeczy. Mnie one na nic.

Listonosz-mechanik z roku 2056 zlutował połączenie, przesłał przedmioty w przyszłość, a potem razem zamurowaliśmy dziurę w murze tak, że nawet ja nie mógłbym się domyślić, gdzie ona była. Bardzo mi dziękował i trochę się dziwił mojej domyślności. Kiedy go jednak spytałem, co będzie za sto lat, odmówił odpowiedzi i dodał, że sam powinienem zrozumieć: wiadomości tego rodzaju rozgłaszać nie można.

Później spytał, czego bym pragnął. Odrzekłem, że Bogu dzięki, niczego.

— To znaczy, że nie ma pan żadnych próśb? — spytał chwytając za rączkę walizeczki.

Wtedy dopiero sobie przypomniałem, że miałbym pewną prośbę.

— Proszę mi powiedzieć, czy wasi ludzie bywają w różnych latach.

— Tak.

— I dwadzieścia lat temu?

— I wtedy. Tylko, rzecz prosta, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. I o tym nikt nie wie.

— A czy w czasie wojny i blokady był ktoś w Leningradzie?

— Oczywiście.

— Otóż to. Mam taką prośbę. Muszę tam coś przesłać.

— Ależ to niemożliwe.

— Powiedział pan, że spełnicie moją prośbę.

— Co to za przesyłka?

— Chwilkę — powiedziałem i wybiegłem do kuchni. Wziąłem stamtąd dwie puszki mleka skondensowanego, pół kilograma masła babci Kapłan z lodówki i jeszcze ze dwa kilogramy cukru. Wrzuciłem wszystko do plastykowej torby Liny Grigorjewny i wróciłem do pokoju. Gość z przyszłości zamiatał podłogę.

— Proszę — odezwałem się. — Powinniście to oddać pisarzowi Czerniajewowi. Aleksandrowi Czerniajewowi, w zimie, w styczniu roku czterdziestego drugiego. Wasi ludzie go znają. I adres też możecie znaleźć. Umarł z głodu pod koniec stycznia. A powinien wytrzymać jeszcze dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach przyjdzie do niego ktoś z radia. Niech się pan nie waży odmawiać. Czerniajew pisał powieść do ostatniego dnia…

— Niech pan zrozumie — tłumaczył gość. — To niemożliwe. To, że Czerniajew będzie żył dalej, może zmienić bieg historii.

— Nie zmieni… — odparłem z przekonaniem. — Gdybyście się tak bali przeszłości, nie bralibyście przedmiotów z siedemnastego wieku.

Powiedziałem to w natchnieniu, ale gość się uśmiechnął:

— Na takie pytania nie odpowiadam. Dobrze, wezmę pańską przesyłkę. Tylko trzeba zerwać etykiety z puszek. Takich wtedy nie było w Leningradzie. Pogadam z naszymi. Jeszcze raz panu dziękuję. Może się jeszcze zobaczymy.

Odszedł. Jakby go wcale nie było. Kusiło mnie bardzo, aby znowu zerwać tapety i zajrzeć do skrytki. Ale wiedziałem, że nigdy tego nie zrobię. I on to zrozumiał, w przeciwnym razie nie przyszedłby do mnie.

Następnego dnia znalazłem w kieszeni dwie zapomniane monety. Jedną podarowałem Mitinowi, drugą zostawiłem sobie na pamiątkę.

Mitin przyniósł mi jednotomowe wydanie Bułhakowa, a potem powiedział:

— Wiesz, znalazłem w domu tom spuścizny literackiej. Są tam wspomnienia o Czerniajewie. Interesuje cię to?

Odrzekłem, że bardzo mnie to ciekawi. Wiedziałem wprawdzie, że oni nie wysłuchali mej prośby i nie oddali staruszkowi przesyłki. Ale, oczywiście, pragnąłem absurdu. W odbitej w wielkim nakładzie biografii pisarza podano, że umarł właśnie w roku czterdziestym drugim. Nawet zaśmiałem się z siebie. Też teoretyk ze mnie.

Wieczorem przeczytałem wspomnienia o Czerniajewie. Była to relacja, jak żył w Leningradzie podczas blokady, jak pracował i nawet jeździł na front na spotkania z żołnierzami. Nagle — wierzcie lub nie wierzcie — pod koniec artykułu czytałem:

W zimie, zdaje się w styczniu, odwiedziłem Czerniajewa. Aleksander Girgorjewicz był bardzo słaby i z trudem chodził. Rozmawialiśmy o sytuacji na froncie, o blokadzie. W pewnej chwili powiedział?

— Zdarzyło mi się coś dziwnego. Parę dni temu dostałem przesyłkę.

— Od kogo? — spytałem. — Przecież jest blokada.

— Nie wiem, od kogo. Było tam skondensowane mleko i cukier.

— To bardzo panu potrzebne — mówię. A on mi na to:

— A dzieciom nie potrzebne? Ja jestem starcem, ale te maleństwa w sąsiednim pokoju… Życie przed nimi.

— I oddał pan przesyłkę?

— A pan, młodzieńcze, jak by postąpił na moim miejscu? — spytał Czerniajew. Zrobiło mi się wstyd, że mogłem zadać takie pytanie.

Pięć razy przeczytałem ten fragment. Sam powinienem się był domyślić, że staruszek otrzymawszy taką paczkę nie będzie pił mleka w tajemnicy przed innymi. Nigdy by tego nie zrobił…

Co jednak najdziwniejsze: ten tom spuścizny literackiej ukazał się w roku 1961, siedem lat temu…


Przełożył Bolesław Baranowski

Загрузка...