Aleksander Szalimow WIREFAP

Brefanid


Młodszy redaktor Oil Flips wybił się w wydawnictwie SPPiF (Światowa Pornografia, Przygoda i Fantastyka) dzięki temu, że wynalazł pornografometr — nieskomplikowany, półprzewodnikowy automat, wielkości sklepowego kalkulatora. Przyrząd był bardzo wygodny i prosty w obsłudze. W charakterze danych wejściowych automatu stosowało się pewne umowne wskaźniki, które bez trudu mógł mnemotechnicznie wyliczyć średnio wykwalifikowany redaktor. Wystarczyło w tym celu przekartkować rękopis. Do wskaźników, zgodnie ze specjalną tabelą, wprowadzało się jeszcze poprawkę na inteligencję czytelnika. Wielkość to była skrajnie mała — a dla niektórych kręgów odbiorców wręcz zdążająca do zera.

— Rozumiem — powiedział naczelny po zaznajomieniu się z nowym przyrządem. — Zatem średni współczynnik spornografizowania przyjmuje pan za równy…

— Od trzech do pięciu, sir… — skwapliwie wyjaśnił Flips.

— A w tym rękopisie? — naczelny uniósł brwi.

— Dwanaście, sir.

— To dobrze czy źle?

— Źle, sir. Nie trzeba przesalać. Proszę mi wybaczyć, ale nawet w tym nie trzeba przesalać. A tutaj autor rękopisu, jakby to powiedzieć… O, na przykład już na pierwszej stronie bohaterka…

— Dobra! — przerwał mu naczelny. — Wiem! Czytałem! Książka jest już w robocie, niech drukują. Myślę, że znajdą się na nią amatorzy… I niech pan ma na uwadze, Flips, że jeśli wbrew pańskiemu krakaniu nakład się rozejdzie, każę wyrzucić w diabły pański rękopis razem z panem… A za co? Właśnie za to — za krytykanctwo, filozofowanie i współczynniki. Jasne?… No, a jeśli będzie pan miał jednakowoż rację… Zobaczymy…

Obliczone za pomocą pornografometru współczynniki nie zawiodły Flipsa: książka nie szła. Prawie cały nakład zalegał w magazynach.

Trzeba przyznać, że los taki stawał się udziałem wielu książek, wydawanych przez SPPiF. Złe języki — bo gdzież ich brak — twierdziły nawet, iż Flips niewiele ryzykował, proponując naczelnemu swój wynalazek i wskaźniki. Jakość przeważającej większości rękopisów, przyjmowanych przez naczelną redakcję wydawnictwa była tak niska, że w każdym przyrządzie brakłoby dla nich skali…

Z początkiem XXI wieku narastająca fala cybernetyzacji dotarła również do wydawnictw. Najbardziej pracochłonne operacje, wymagające w niedawnej jeszcze przeszłości stosowania poczciwych nożyc i kleju, były obecnie zmechanizowane, a konkurujące pomiędzy sobą wydawnictwa dążyły do pełnego zautomatyzowania pracy nad rękopisami. Toteż i pornografometr chętnie przyjęto w skład wyposażenia wydawnictwa. Zajął on, obok innych automatów redakcyjnych, skromne miejsce pomiędzy ideomierzem starego typu i ostatnią nowinką, chlubą wydawnictwa i postrachem autorów — elektronowym „MAKSYMINEM”. Pełna nazwa „MAKSY-MINA” brzmiała: „Elektronowy Kalkulator do Uzasadniania Maksymalnej Redukcji Honorariów Autorskich do Minimum”. „MAKSYMIN” był zdolny — sam jeden — zastąpić całą sekcję wypłat w księgowości, przynosząc dyrektorom wydawnictw solidny roczny dochód.

Nie zapomniano i o Ollu Flipsie. Wkrótce mianowano go redaktorem, a kiedy w dziale fantastyki zwariował jeden ze starszych redaktorów po nieopatrznym przeczytaniu kilku pod rząd rękopisów, Flipsa przeniesiono do działu fantastyki. Dopiero tam nowatorskie talenty świeżo upieczonego starszego redaktora rozkwitły w pełni. Przed Flipsem otwarło się nieograniczone pole działania. Fantastyka słynęła jako zacofana gałąź literatury. Zdaniem krytyków literackich, zajmowanie się tak niepoważnym gatunkiem było poniżej ich godności. Nikt jeszcze nie wynalazł teorii i nie wymyślił historii literatury fantastycznej; Flips postanowił te luki wypełnić jak najszybciej. Przeanalizował więc przede wszystkim historyczne korzenie fantastyki i przekonywająco udowodnił jej boskie pochodzenie. Pierwszym fantastą okazał się Pan Bóg. Zdaniem Flipsa, Bóg wstąpił na drogę fantastyki w momencie, gdy zamyślił stworzyć raj na ziemi. Po nim pojawili się następni fantaści: prorocy i apostołowie, męczennicy i święci, wędrowni trubadurzy, stygmatycy, bajarze, uczeni, dziennikarze, pisarze…

Kiedy Flips doszedł do połowy XIX wieku, zaczął mgliście podejrzewać, iż w tak zwanej sztuce słowa mówionego i pisanego, w ogóle nic — oprócz fantastyki — nie istnieje. Analiza literatury XX wieku ostatecznie przekonała Flipsa, że fantastyka, to powszechna forma literatury. W takiej czy innej postaci, fantastyka istnieje w każdym dziele dowolnego gatunku: we wszystkich powieściach, cyklach opowiadań i opowiadaniach, poematach, podręcznikach, zbiorach zadań, w każdej monografii, teorii i hipotezie, w każdym artykule i notatce gazety, w każdej ustnej wypowiedzi na każdy prawie temat.

Flips sam był oszołomiony swoim odkryciem. Spłodził stos uczonych artykułów, w których szczegółowo uzasadnił najważniejsze wnioski swojej teorii. Pierwszy z nich sformułował tak: fantastyka to powszechna metoda literatury. Można to było udowodnić genialnie prosto: zanim cokolwiek się powie czy napisze, trzeba pomyśleć. Kiedy jednak człowiek myśli, to automatycznie wymyśli. Człowiek nie może nie wymyślić, jest to bowiem jego dar przyrodzony. Skoro więc człowiek myśli i coś wymyśla, to znaczy, że jest on już na drodze fantastyki. Jest fantastą…

— Przepraszam — sprzeciwiali się Flipsowi niektórzy oponenci — przecież nie zawsze ma to miejsce. Często gęsto mówi się i pisze bezmyślnie! I co wtedy?

Flips był na tyle obiektywny, że nie mógł się nie zgodzić.

— Uwaga moich szanownych kolegów jest słuszna — stwierdził w następnym artykule. — Ale ta właśnie uwaga daje klucz do podstawowej klasyfikacji literatury… Co otrzymujemy, kiedy piszemy bezmyślnie? Bzdury. A więc całą światową literaturę należy podzielić na dwa zasadnicze rodzaje: fantastykę i bzdurę. Każdy z nich podlega z kolei swojemu podziałowi…

I Flips stworzył zgrabną klasyfikację wszystkich istniejących gałęzi i gatunków literatury, przyjąwszy za podstawę zaproponowany podział. Klasyfikacja ta nie odróżniała się prawie od ogólnie przyjętej; kiedy jednak została ukończona, Flips ze zdziwieniem stwierdził, że tematyka działu, w którym obecnie pracuje, sięga korzeniami w oba odkryte przezeń, podstawowe kierunki w literaturze. I wtedy Flips pospieszył sformułować swój sławny trzeci wniosek: we współczesnej naukowej i nienaukowej literaturze fantastycznej, fantastyka i bzdura tak ciasno się przeplatają, iż nie ma praktycznie żadnej możliwości ich oddzielenia od siebie; splecenie to stanowi czynnik pozytywny, pozwala bowiem na twórcze oddziaływanie obu tych kierunków na siebie.

Zbudowawszy mocne podwaliny teorii gatunku, Flips postanowił następnie zaprowadzić porządek w tematyce. Idea była niezwykle prosta: w fantastyce, jak to często miało miejsce w innych rodzajach twórczości literackiej, autorzy nie powinni się powtarzać. Temat wyczerpany — trzeba przejść do następnego. A jeśli ktoś już wykorzystał ten temat przed tobą, nie bierz się za niego. Szukaj nowego… Czyż to do pomyślenia, że w poezji od trzech i pół tysiąca lat wszyscy piszą o księżycu, miłości i różach? Marazm!.. Flips aż zatarł ręce z zadowolenia na myśl o tym, że się jeszcze i za poezję zabierze…

Ale na razie na warsztacie była fantastyka i jej tematy. Próżniacy-fantaści nie zadawali sobie zbyt wiele trudu i jakby zmówiwszy się, bez końca pisali o jednym i tym samym: roboty, cybery, kosmiczni goście, dinozaury… Tfu! Trzeba to było wyrwać z korzeniami… Trzeba było dać w ręce redaktorów niezawodną broń, przy pomocy której — jak ognistym mieczem — wycięliby wszystko, co nieoryginalne.

Tak narodziła się idea elektronowego WIREFAPa — Wielkiego Rejestru Fantastycznych Pomysłów. W istocie wszystko okazało się proste aż do śmieszności. Flips posłużył się używanym mózgiem elektronowym średniej klasy. Do komórek elektronicznej pamięci Wirefapa wprowadzone zostały, na podstawie kartotek, dane o tematyce fantastycznych i fantastyczno-naukowych idei i sytuacji, począwszy od Biblii, a skończywszy na dziełach zebranych Burego Brada. Flips nie bez podstaw uważał bowiem, że po Bradzie nikt już nie był w stanie powiedzieć w fantastyce niczego oryginalnego.

W pamięci Wirefapa idee fantastyczne dzieliły się na klasy, klasy na podklasy, podklasy na grupy, grupy na podgrupy, podgrupy na rodziny, rodziny na postaci, rodzaje i morfy. Morf był formą wyjściową — samym pomysłem, który wnosił do literatury autor. Tak na przykład, jeśli autor pragnął opowiedzieć o cybernetycznym kocie, to owa wyjściowa idea była w pamięci Wirefapa zakodowana w następującym systemie: morf — kot cybernetyczny (wzór 1964, autor — Myszkina); postać: domowy; rodzaj: męski; rodzina: kotowate; podgrupa: cybery zwierzęce; grupa: roboty; podklasa: „Możliwości robotów”; klasa: „Cybernetyka”. Umowny indeks cybernetycznego kota w pamięci Wirefapa był następujący: A-0-3-7-13-21-184. Ostatnia cyfra indeksu oznaczała liczbę powtórzeń tematu. Okazało się, że temat kotów-cyberów został po roku 1964 wykorzystany przez fantastów 184 razy. Jednakże nie była to wcale liczba rekordowa. Na przykład podgrupa pomysłów, oznaczana numerem 38: „przechodzenie przez pył kosmiczny”, z grupy 3: „Awaria”, podklasy 2 — „Katastrofy kosmiczne”, wchodzącej w skład klasy 5: „podróże kosmiczne” — była w powieściach i opowiadaniach fantastycznych wałkowana 834 razy; wymarłe słonie — mamuty — miętoszono ponad pięć tysięcy razy…

Zrozumiałe było samo przez się, iż reakcja Wirefapa na różne pomysły powinna być również różna — w zależności od stopnia ich wykorzystania przez poprzednich autorów. Wirefap miał być pierwszym stopniem schodów, które po myśli Flipsa powinien był przejść każdy autor, przynoszący swój fantastyczny utwór do SPPiF…

Ponieważ jednak, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, absolutnie oryginalnych pomysłów naukowo i nienaukowo-fantastycznych nie było, Flips po długich namysłach postanowił, że jego Wirefap będzie przepuszczać do redakcji fantastyki tych autorów, którzy przyniosą opowiadania i powieści oparte na pomysłach i sytuacjach, powtórzonych w literaturze mniej niż pięćdziesiąt razy. Jeśli autor przyniesie opowiadanie, którego pomysł powtarzał się w fantastyce od pięćdziesięciu do stu razy, Wirefap łagodnie odrzuci propozycję i po ojcowsku doradzi autorowi napisanie nowego opowiadania, wykorzystującego oryginalniejszą sytuację. Jeśli autor zaproponuje opowiadanie oparte na pomyśle, eksploatowanym w literaturze od stu do pięciuset razy (na przykład „cybernetyczny kot”), Wirefap w milczeniu, surowo wskaże drzwi. No, a jeśli okaże się, iż ostatnia cyfra indeksu pomysłu przewyższa pięćset, na znak dany przez Wirefapa pojawią się w gabinecie specjalne Roboty — Stróże-Priorytetu-Pomysłu. Jeśli autor nie zdąży w tym czasie czmychnąć, Roboty-Stróże-Priorytetu odbiorą mu rękopis, zmuszając go zarazem do zjedzenia pierwszej i ostatniej jego strony. Resztki rękopisu zostaną skonfiskowane, a sam autor wyrzucony na ulicę. Cała ta egzekucja odbędzie się przy akompaniamencie straszliwego ryku Wirefapa.

Prawdziwie osobliwa ceremonia przewidziana była na wypadek pojawienia się w wydawnictwie autora przynoszącego utwór fantastyczny, którego pomysł był w przeszłości wykorzystywany mniej niż dziesięć razy. Po stwierdzeniu, że ostatnia cyfra wskaźnika jest istotnie mniejsza od dziesięciu, Wirefap automatycznie włączał specjalną taśmę dźwiękową. Orkiestra odgrywała tusz, a wszyscy redaktorzy działu, poderwani na alarm, wybiegali na powitanie autora. W przypadku takim zarówno sława, jak i honorarium były niewyobrażalne.

Po kilku miesiącach gotowy Wirefap, z wypełnionym rejestrem pomysłów naukowo i nienaukowo-fantastycznych zgrupowanych w dwanaście klas, pięćdziesiąt siedem podklas, trzysta osiemdziesiąt grup, tysiąc osiemset czterdzieści podgrup, czterdzieści tysięcy dziewięćset siedemdziesiąt siedem rodzin itd., został postawiony pod osąd redaktora naczelnego.

Wirefap — zrobiony na mężczyznę w średnim wieku, o siwiejących skroniach i okrągłych, pozbawionych jakiegokolwiek szczególnego wyrazu, oczach — nieco przypominał naczelnego.

Podobieństwo to było zdaje się nie w smak temu ostatniemu, bowiem zachmurzył się.

— Rozumiem — rzucił mrukliwie, wysłuchawszy wyjaśnień Flipsa. — Znaczy: walka o oryginalność pomysłów? Mówi pan: będzie zabezpieczony zbyt? A skąd pańscy autorzy wezmą nowe idee? Wymyślą? Tak… A dopóki oni będą wymyślać, co pan każe drukować, hę?

— Jeśli oryginalnych pomysłów okaże się za mało — odparł Flips — to proponowałbym na razie wznawiać. Będziemy wznawiać klasyków o najniższych wskaźnikach powtarzalności pomysłu. Teraz przy pomocy Wirefapa można bez trudu się dowiedzieć, co należy wznowić w pierwszej kolejności. Nie trzeba będzie łamać głowy nad planem wznowień. A jak będą zadowoleni czytelnicy!.. Nie można przecież bez końca napychać ich samymi mamutami…

Przy słowie „mamuty” gdzieś wewnątrz Wirefapa rozległo się stłumione ryknięcie.

— Spokojnie, spokojnie — uprzedził Flips. — Nie będzie ani mamutów, ani o spadaniu Księżyca na Ziemię…

Wirefap znów warknął.

— Koniec! — zapalił się Flips. — Tak samo z historyjkami o oczyszczaniu przestrzeni międzyplanetarnej z pyłu kosmicznego i asteroidów.

Wirefap niespokojnie się poruszył.

— Zdrowo reaguje — zauważył naczelny z odcieniem udobruchania. — Nie można powiedzieć, czuły. Tylko czemu zrobił go pan właśnie takiego — z łysiną? Lepiej byłoby, gdyby był młodszy, albo… hi-hi… zmienić go w ładniutką redaktoreczkę, co?

— On ma wrzeszczeć — zaoponował Flips. — Musi więc poważnie wyglądać. Redaktorka chyba się nie nadaje…

— W wydawnictwie SPPiF, jak trzeba, to i redaktorki wrzeszczą! — kategorycznie sprzeciwił się naczelny. — Proszę to sobie zapamiętać, Flips. Ale w zasadzie nie sprzeciwiam się. Niech taki zostanie. Proszę go ustawić w westybulu naszego działu. Zobaczymy, jak to będzie…

W ciągu pierwszych kilku tygodni, które upłynęły od chwili umieszczenia Wirefapa przy wejściu do działu fantastyki, z westybulu bardzo często dochodziły straszliwe ryki Straży Priorytetu i wrzaski nieszczęsnych autorów, w pośpiechu połykających własne utwory.

Później nastała cisza. Cicho było również w dziale fantastyki. Autorzy nie pojawiali się. Żadnemu z nich nie udało się przedrzeć dalej niż do hallu. Flips nie niepokoił się jednak. Nie bez kozery przypuszczał, że autorzy siedzą teraz w domach i wymyślają nowe, oryginalniejsze pomysły. Cóż — niech myślą, nie trzeba ich popędzać.

Z braku oryginalnych utworów, Flips zaczął przygotowywać plan wznowień. Wybrawszy z kartotek kilkadziesiąt tytułów, postanowił na wszelki wypadek poradzić się Wirefapa co do stopnia ich oryginalności. Spis wznowień trzeba było dać naczelnemu do zatwierdzenia i zdanie Wirefapa — Flips nie miał co do tego żadnych wątpliwości — odegrałoby przy tym niemałą rolę.

Z kartoteką w kieszeni Flips wszedł bocznymi drzwiami do westybulu.

Wirefap siedział za stołem, podparłszy dłonią masywną głowę.

— O kay — odezwał się Flips. — Dzień dobry, sir.

— Dzień dobry — jak echo powtórzył Wirefap i spojrzał na Flipsa krągłymi, nie mrugającymi oczami. — Proszę usiąść.

„Doskonale pracuje — pomyślał Flips. — Wypełnia program z detalami”.

— Ja… właściwie przyszedłem się tylko poradzić — powiedział Flips głośno. — Przygotowuję plan wznowień na przyszły rok. Trzeba wybrać coś świeżego, oryginalnego. Rozumie mnie pan?

— Jasne — uprzejmie odparł Wirefap. — Po to właśnie tu jestem. Słucham pana.

— Co by pan powiedział o powieści Iona Płachta „Zemsta na Tau Ceti”?

— Aa — niedbale rzucił Wirefap. — Wiem. E-0-2-5-1-13-17-99. Mój drogi, niech pan dalej pracuje. Powinno się panu udać. Jeszcze nic panu nie wyszło, ale wyjdzie. Powinno. Niech pan idzie i pracuje dalej.

— Proszę posłuchać, ja nie jestem autorem — z rozdrażnieniem zauważył Flips. — Jestem starszym redaktorem. To ja pana wymyśliłem. Przecież ma pan przekaźnik do przestrajania. Proszę się przełączyć i postarać mnie zrozumieć. Nie proponuję niczego nowego, a chciałbym tylko uzgodnić plan wznowień. Rozumie pan?

— Oczywiście, sir. Jestem gotów słuchać pana bez końca.

— Okay! Przypuśćmy, że łon Płacht nie przejdzie. Niech go diabli! Nigdy bym nie pomyślał, że pomysł „Zemsty na Tau Ceti” ci przeklęci grafomani wykorzystali już 99 razy.

— Proszę kontynuować pracę — znów zahuczał Wirefap. — U nas powinno…

— A żeby go tak… — rozeźlił się Flips. — Nie może się pan przełączyć jak należy?!

— Oczywiście, sir. Ja już…

— Dobra… Zrobimy tak. Ja będę wyliczać tytuły, a pan wymieni tylko ostatnią cyfrę indeksu pomysłu — liczbę jego powtórzeń w innych utworach. Zrozumiał mnie pan?

— W pełni, sir. Przecież to całkiem proste!

— „Tajemnica planety dziewięciu słońc” Liu?

— Hi-hi-hi… siedemdziesiąt osiem, sir… hi-hi-hi…

— Hm… Więc „Monstrum Tuskarory” Fremda?

— Hi-hi-hi… sześćdziesiąt trzy, sir… Hi-hi-hi…

— Psiakrew! „Więźniowie asteroidu-widma”?

— Hi-hi-hi… osiemdziesiąt pięć, hi-hi-hi.

— Dlaczegóż pan, u diabła, cały czas idiotycznie chichocze?!

— Ja nie chichoczę, sir… ja połykam różne inne słowa, które powinienem był powiedzieć.

— Cholera! Czyż nie sposób znaleźć książki ze wskaźnikiem niżej pięćdziesięciu?! Niech pan posłucha, a „Atlantyda” Benoita? To bardzo stara rzecz, początek zeszłego stulecia; wydawało mi się, że ten pomysł…

— O ssir — wybełkotał, jąkając się, Wirefap — obawiam się, że nie wytrzymam.

— Co znowu?

— Czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć, sir! 497 autorów pisało o tym 499 razy. Jeden z nich trzykrotnie…

— Więc co robić?

— Proszę proponować, sir. Proszę proponować nowe, świeższe, jeszcze nie wykorzystane, oryginalne pomysły… Autorowi, który przyniesie nam coś oryginalnego, możemy… O, proszę mi wybaczyć, sir! To przekaźnik… Coś z nim nie w porządku.

„Trzeba będzie popróbować klasyków — pomyślał ze zniechęceniem Flips. — Któż mógł przewidzieć, że tyle się tego wszystkiego nazbiera…”

— Proszę posłuchać — zwrócił się Flips do swego dziecka. — A co by pan powiedział na „Zaginiony świat” Conan Doyle’a?

To, co potem nastąpiło, Flips słabo pamiętał. Ryk Wirefapa, krzepkie łapy Robotów-Stróży-Priorytetu, przaśny smak bibliotecznych karteczek, które przyszło mu pospiesznie łykać, broniąc się przed udławieniem.

Potem zaciągnięto go gdzieś i porzucono. Kiedy ocknął się wreszcie pośrodku zielonego gazonu u bram wydawnictwa, słyszał jeszcze histeryczne wrzaski rozszalałego Wirefapa:

— Aha! Dinozaurki — dziesięć tysięcy pięćset osiemdziesiąt, pterodaktylki profesora Challengery’ego — trzy tysiące czterysta… czterysta… chrr-krr-chrr…

Dał się słyszeć trzask i zapanowała cisza. Okazało się potem, że Wirefapowi przepaliły się bezpieczniki…

W ten sposób nie udało się uzgodnić planu wznowień.

W tym samym miesiącu Flipsa zwolniono z wydawnictwa. Wirefap został wyremontowany i przerobiony na zwykłego cyberszwajcara. Elektromagnetyczną taśmę z rejestrem indeksów pomysłów ukradł jeden z mechaników i sprzedał ją zarządowi klubu pisarzy S-F. Rozszyfrowali oni zapisy setek tysięcy fantastyczno-naukowych i nienaukowych idei, zebranych przez niezmordowanego Olla Flipsa. Nastąpiła era renesansu — rozkwit fantastyki naukowej…


Przełożył z rosyjskiego Krzysztof Malinowski

Загрузка...