Był ranek 15 czerwca. Guy Burckhardt z krzykiem zerwał się ze snu.
To był potworny i niepojęty sen — o eksplozjach, niewyraźnych postaciach, które nie były ludźmi, i nieopisanym strachu.
Wzdrygnął się i otworzył oczy.
Za oknem sypialni wył potężnie wzmocniony głos.
Burckhardt potykając się dobrnął do okna i wyjrzał przez nie. W powietrzu wisiał chłód, niespotykany jak na tę porę roku; był bardziej październikowy niźli czerwcowy. Widok był zwykły, za wyjątkiem radiowozu, który przycupnął przy krawężniku w połowie ulicy. Odstające od dachu megafony waliły na cały głos:
— Jesteś tchórzem? Jesteś głupcem? Czy masz zamiar pozwolić politycznym kanciarzom na okradanie twojego państwa? NIE! Masz zamiar znosić następne cztery lata korupcji i zbrodni? NIE! Będziesz głosować tylko na Partię Federalną w czasie wyborów? TAK! Założę się, że TAK!
Głos krzyczał, czasem wdzięczył się, groził, błagał, przypochlebiał… Ale ciągnął dalej… Z jednego piętnastego czerwca na następny…
Przełożył z angielskiego Krzysztof Malinowski