Tadeusz Gosk UCIECZKA

Rozległy plac brukowany kamienną kostką. Bezkształtna, zbita masa jednakowo ubranych ludzi. Stoją ogromnym półkolem, zbyt daleko, aby można było rozpoznać twarze. Nie sposób też określić koloru strojów czy mundurów. Wrażenie monotonnej, brudnej zielem. Obok mnie kobieta. Nie, dziewczyna. Najwyżej dwadzieścia dwa lata, włosy do ramion, srebrzysty kostium ze stojącym kołnierzem. Na lewym rękawie owalny emblemat ze stylizowanych liter. Dziewczyna stoi przez chwilę nieruchomo, później unosi do oka karabin z lunetą. Dokładnie widzę cel: samotnego mężczyznę pod murem. Suche klaśnięcie wystrzału, czerwone kręgi przed oczami, ciemność…

Budzę się z rozkołatanym sercem: znów te koszmary! Wpatruję się w mrok, rozróżniam w nim znajomy zarys okna i po chwili uspokojony zasypiam.

Kiedy budzę się powtórnie, jest już zupełnie widno. Patrzę na zegarek. Dochodzi szósta, Rudy jeszcze z godzinę wytrzyma.

— Wstawaj, bo prześpisz własne narodziny!

— Nie mam zamiaru zaczynać wszystkiego od początku, a zresztą nie wierzę w reinkarnację — mruczę i uprzytamniam sobie, że nadal śnię. Wieczorem dokładnie zamknąłem drzwi mojej kawalerki i założyłem łańcuch. Słowem w mieszkaniu oprócz mnie nie może być nikogo. Nie licząc naturalnie Rudego, ale Rudy jest zwykłym kundlem i trudno przypuszczać, aby ośmielił się zwracać do mnie tak obcesowo i to w dodatku kobiecym głosem…

— Kiepski dowcip. Wprawdzie mam rudawe włosy, ale to nie powód, abyś nazywał mnie kundlem.

To jednak on! Chwytam na oślep stojące obok tapczanu pantofle i rzucam w kierunku bezczelnego zwierzęcia.

— Dość tego! Otwórz wreszcie oczy!

Głos brzmi groźnie, a że sny rządzą się własną logiką, posłusznie unoszę powieki. W nogach posłania stoi dziewczyna ubrana w srebrzysty kostiumik z czarnym owalem na rękawie. Jej spadające na ramiona włosy istotnie mają rudawy odcień.

— Co za uparta mara… — mamroczę.

— Uprzejmy to ty nie jesteś!

Szczypię się w rękę, czuję silny ból, lecz dziewczyna nie znika. Powtórnie wbijam paznokcie w przedramię — stoi nadal. Unoszę głowę, rozglądam się dokoła i drętwieję ze zdumienia.

Niby wszystko jest w porządku. Mój własny pokój, moje biurko, maszyna do pisania, regały z książkami. Ale w oknie nie ma zasłony. Zamiast niej jednolita, matowa tafla wypełniająca framugę. Nie ma też drzwi. Zniknęły. Nie ma nawet śladu zamurowania. Gładka, kremowa ściana.

— Kim pani jest? — pytam zdławionym głosem.

— Dowiesz się później. Wstawaj!

— Nigdzie się nie spieszę, a poza tym nie pozwolę, żeby jakaś smarkula rozkazywała mi we własnym… — milknę wpół zdania. Ta mleczna płyta w oknie, brak drzwi i telewizor… Bo jest i telewizor — płaski, z wielkim ekranem, po którym zaczynają przebiegać kolorowe smugi. Nie dostrzegłem go wcześniej, gdyż stał za plecami dziewczyny. Nigdy nie miałem telewizora! — Gdzie ja jestem?

— Tam.

Z ekranu znikają barwne pasy, pojawia się obraz. Rozległy plac brukowany kamienną kostką. Półkole umundurowanego tłumu. Na pierwszym planie rudowłosa kobieta z karabinem. Patrzy prosto przed siebie, później unosi broń do oka. Błysk światła odbitego w soczewce lunety… Zmiana ujęcia: w kadrze mężczyzna pod murem. Trzask wystrzału i mężczyzna pada na bruk. Najazd kamery i twarz leżącego wypełnia cały ekran. To moja twarz.

— Joseph Thomas poniósł zasłużoną karę! — odzywa się głośnik. — Równowaga została przywrócona.

Oddycham z ulgą: to tylko dalszy ciąg snu, tyle że bardzo konsekwentnego i uporządkowanego. Wydarzenia na ekranie nie mogą mnie dotyczyć. Nie popełniłem żadnej zbrodni, za którą należałaby się kula w łeb i nie nazywam się Joseph Thomas.

— A jak się nazywasz?

— Zwyczajnie, Tomasz Jóźwiak. Wiesz o tym zresztą doskonale, bo potrafisz czytać w myślach… A teraz znikaj! Nie jesteś w moim typie.

— Ciągle ci się wydaje, że śnisz?

— Naturalnie. Typowa senna deformacja rzeczywistości: pokój bez drzwi, dziewczyna w mundurze i własna śmierć oglądana na ekranie telewizora. Może to zresztą nie sen, lecz halucynacje narkotyczne. Brałem wczoraj jakiś preparat ziołowy, rzekomo całkiem nieszkodliwy. Ale rozmaicie bywa… Kiedyś uszkodzony automat w wytwórni farmaceutyków domieszał trującej belladony do niewinnego rumianku!

— Zawsze we śnie jesteś taki logiczny i rezonerski?

— Nie, ale ta pigułka…

— Sam w to nie wierzysz. Przypatrz mi się uważnie.

— No cóż… Komuś, kto lubi takie hoże, duże blondyny, mogłabyś się nawet podobać. Ale ten mundur z idiotycznym emblematem! Monogram jakiegoś piosenkarskiego idola?

— Nie żartuj — uniosła rękę i mimowolnym ruchem odgarnęła włosy z czoła. Na bladej skórze zamajaczyły czerwonawo jakieś cyfry. — Nic więcej nie widzisz?

— Aaa! Dłonie o sześciu palcach! — wykrzyknąłem. — To niczego nie dowodzi. Pewnego razu długo dyskutowałem na tematy filozoficzne z niebieską ośmiornicą w różowym szapoklaku, a potem jak gdyby nigdy nic wstałem z łóżka…

— Nie o to przecież chodzi!

— Tatuaż? — zapytałem. — Pewnie numer telefonu? Słyszałem, że za granicą nastolatki wykłuwają je sobie dla pamięci na rękach, ale żeby na czole…

— Dajmy temu na razie spokój. Chyba rzeczywiście zbyt wcześnie cię obudziłam. Pośpij jeszcze trochę, przyjdę później.

Kiedy obudziłem się powtórnie, rudowłosej w pokoju nie było.

— Nareszcie! — powiedziałem na głos.

Sięgnąłem po papierosy J szczęknąłem zapalniczką. Pojawił się niebieski płomyk. „Dlaczego niebieski? — pomyślałem z nagłym podejrzeniem. — Przecież benzyna pali się żółtawo!” Przyjrzałem się uważnie trzymanemu w ręce przedmiocikowi: zwyczajna benzynowa zapalniczka, nieco już podniszczona, bo używałem jej od przeszło roku. Powtórnie nacisnąłem dźwigienkę i już nie zastanawiając się nad barwą płomienia, zapaliłem papierosa. Smakował jak perfumowany piołun. „To dlatego, że palę na czczo — pomyślałem. -Wstanę i wypiję przynajmniej szklankę mleka”. Odrzuciłem kołdrę i ruszyłem boso w stronę drzwi. Drzwi nie było! Był za to telewizor i mleczna tafla w oknie.

„Jak ja się stąd wydostanę? — pomyślałem bezradnie. — Muszę się przecież wykąpać i ogolić, muszę też coś zjeść…”

— Czy istotnie musisz?

Odwróciłem się gwałtownie. Znów ta ryża Walkiria!

— Muszę, muszę — rzuciłem gderliwie, gdy minęło pierwsze oszołomienie. — Nie potrafię z rana myśleć, póki się nie ogolę i nie wypiję dużej kawy… Ale może mi się pani wreszcie przedstawi?

— Dobrze. Nazywam się Ann Thomas i — ubawisz się — jestem twoją żoną.

Pociemniało mi w oczach ze złości.

— Bez głupich dowcipów! — warknąłem. — Jestem kawalerem i nie zamierzam się ożenić, a gdyby nawet, to nie z dyskobolką!

— Jeszcze wczoraj mówiłeś co innego, a ja biedna wierzyłam!..

Pannica kpiła w żywe oczy. Tego było już za wiele! Chwyciłem nieznośnego rudzielca za ramię i pociągnąłem tam, gdzie w moim domu zawsze było wyjście. Z łatwością wyswobodziła rękę, a ja z rozpędu grzmotnąłem głową w ścianę. Uderzenie było tak silne, że zemdlałem.

Ocknąłem się w fotelu. Ann pochylała się nade mną i troskliwie zmieniała wilgotny kompres. Dotknąłem ręką czoła: ogromna, gorąca śliwka.

— Przepraszam, to moja wina, ale nie przypuszczałam, że tak zareagujesz. Na szczęście uderzyłeś się niegroźnie. Nie przeciąłeś sobie nawet skóry, a obrzmienie zaraz zniknie.

— W głowie mi szumi — poskarżyłem się. — Czy mi się wydawało, czy też naprawdę utrzymywałaś, że jestem twoim mężem?

— Mówiłam tylko, że jestem twoją żoną — sprostowała.

— To wszystko jedno!

— Nic podobnego. Ja sobie jeszcze na męża nie zasłużyłam.. Nie zrywaj się, odpocznij — pogładziła mnie uspokajająco po ramieniu. — Zaraz dam ci kawy.

— Jest w puszce po herbacie. Wsyp dwie czubate łyżeczki na szklankę. Bez cukru!

— Wiem — odparła spokojnie i podała mi zielony, porcelanowy kubek, w którym zwykle pijałem kawę.

Przyjąłem go odruchowo i pociągnąłem spory łyk gorącego płynu. Płyn był bez smaku, ale chyba mocny, bo szybko rozjaśnił mi w głowie.

— Chwileczkę! — powiedziałem. — Skąd ta kawa, skoro nie ruszałaś się z miejsca?

— Tom, błagam cię, nie myśl o tym, nie wolno ci się denerwować. — Była naprawdę zaniepokojona.

— Skąd ta kawa?!

— Przyniosłam z kuchni — odparła zrezygnowanym tonem.

— Przecież nie odchodziłaś ode mnie na krok!

— Aby coś przynieść, nie trzeba po to iść. Wystarczy pomyśleć, to chyba oczywiste.

— Jak dla kogo. Słuchaj, dziewczyno… — urwałem.

— Tak?

— Co to wszystko znaczy? Co się ze mną dzieje?

— Uspokój się, Jo. Miałeś niewielki wypadek, ale teraz już wszystko jest w porządku. Za parę dni całkowicie wrócisz do zdrowia, byłeś się nie denerwował…

— Nic denerwować się, dobre sobie! Jaki znów wypadek? Nic nie pamiętam.

— To skutek szoku. Przejściowa amnezja.

— No dobrze, przypuśćmy. Powiedz mi wobec tego, kim jestem i czym się według ciebie zajmuję? I zdecyduj się na jedno imię! Przywykłem do Tomasza, może więc być Tom…

Nazywam się Joseph Thomas, jestem fizykiem i prowadzę jakieś badania. Ann nie wie jakie, bo jest przy mnie dopiero od paru tygodni i nie zdążyłem jej tego jeszcze wytłumaczyć. Niedawno skończyłem trzydzieści lat i zaraz potem wziąłem ją za żonę. Wypadek zdarzył mi się w pracy. Nic groźnego. Lekki wstrząs mózgu. Lekarze zapewniają, że minie to bez śladu, ale uprzedzają, że przez kilka dni mogą dręczyć mnie niedorzeczne wizje. Teraz na przykład wydaje mi się, że znalazłem się w innym świecie, że „u siebie” nazywałem się i wyglądałem inaczej… Ann nie potrafi odczytać tego dokładniej, gdyż ma za mało wprawy, a ja na domiar złego ekranuję swój mózg, aby utrudnić jej kontakt myślowy.

„U siebie wyglądałem inaczej…”

— Amnezja, mówisz? Może masz rację… Istotnie wielu rzeczy nie pamiętam, nawet tego, jak się wychodzi z pokoju i gdzie jest łazienka.

— Pokażę ci — powiedziała spokojnie Ann.

Podeszła do ściany i dotknęła jej końcami palców. Kremowy mur zmatowiał, ukazując mglisty zarys przejścia.

— Tędy.

— Jak to, przez ścianę?

— Nie kapryś! A zresztą… rekonwalescentowi należą się pewne względy. Poczekaj, zaraz wrócę.

Przeszła przez mur i zniknęła. Nawet mnie to szczególnie nie zaskoczyło. Nie miałem siły się dziwić. Bałem się.

Przeciągnąłem dłonią po czole. Guz zniknął, głowa też nie bolała. Posiedziałem chwilę nieruchomo, a potem wziąłem papierosa. Był gorzkawy, ale palić się dal. Wypiłem nieco ostygłej kawy, odstawiłem kubek i wstałem. Musiałem coś robić, aby do reszty nie stracić rozsądku.

Schowałem pościel i ułożyłem papiery na biurku. Później ubrałem się i z grzebykiem w ręku podszedłem do telewizora. Jego ciemny ekran mógł od biedy zastąpić lustro. Z szyby wyjrzała pociągła twarz mężczyzny przed trzydziestką. To nie mogłem być ja! Twarz mam raczej okrągłą, noszę wąsy i jestem znacznie starszy. Odwróciłem się powoli. Nikogo. Powtórnie spojrzałem w telewizor. Ta sama młoda, szczupła twarz. Dotknąłem palcami górnej wargi. Człowiek w ekranie powtórzył ten ruch, a ja wyczułem tylko gładką skórę bez śladu zarostu. „Dobre i to — pomyślałem. — Ann miała rację, nie muszę się golić”. I wtedy powrócił strach, stłumiony na chwilę krzątaniną. Jedno z dwojga: albo zwariowałem, albo cały świat oszalał. Najgorsze zaś było to, że w obu wypadkach czekał mnie szpital dla umysłowo chorych.

Miałem niestety rację. W pokoju zjawili się dwaj wysocy, ubrani na żółto mężczyźni. Jeden z nich, zbudowany jak zapaśnik, trzymał w ręku strzykawkę pneumatyczną.

— Nie strzelaj! — zawołałem. — Nie będę stawiał oporu.

— Co za człowiek! — oburzył się barczysty. — Z klientami to tak zawsze: szybko, szybko i broń Boże bez hałasu. Ale na dowcipy zawsze mają czas. Gdzie mają być te drzwi?

— Tutaj — pokazała Ann. Nawet nie zauważyłem, kiedy wróciła.

Barczysty wziął od kolegi jakiś przedmiot, chwilę manipulował nim przy swojej „strzykawce”, a potem skierował jej igłę na ścianę. Rozległ się krótki, przytłumiony dźwięk, jakby pękła basowa struna i… nic.

— Gotowe — odezwał się milczący dotychczas kolega barczystego. — Idziemy.

Zniknęli.

Ann uśmiechnęła się do mnie:

— Widzisz, ustępuję ci jak dziecku. Wyobraź sobie teraz dowolne drzwi. Nawet takie, jakie bywają w twoim wyimaginowanym świecie.

Przypomniałem sobie wyjście z mojego pokoju i natychmiast w jednolitej ścianie ukazały się drzwi z matową, pękniętą w rogu szybą. Zbiłem ją parę lat temu, kiedy usiłowałem wyskrobać olejną farbę zaschniętą w rowkach ornamentu.

Za drzwiami był znajomy przedpokój i wejście do łazienki, zwyczajnej, „prawdziwej” łazienki. Gdy po kilkunastu minutach wykąpany i odświeżony wróciłem do pokoju, wydało mi się nagle, że nie warto się gryźć i martwić, bo wszystko się dobrze skończy. Miewałem czasem takie napady irracjonalnego optymizmu. Nic mi zresztą bezpośrednio nie zagrażało. Niepokoiłem się jedynie o Rudego. Dochodziła dziesiąta, a pies nie był jeszcze na spacerze.

Ann krzątała się po pokoju, wyrównywała książki na regałach, przestawiała krzesła, słowem była bardzo zapracowana. Usiadłem w fotelu i obserwowałem ją przez chwilę. Wyglądało na to, że zamierza zrobić wielkie sprzątanie.

— Ann — jęknąłem. — Człowiekowi, który cudem uniknął śmierci, należą się chyba jakieś względy?

— O czym ty mówisz, Tom, bo chyba nie o tym guzie?

— Chodzi o Rudego — odparłem już normalnym tonem.

— Ruda ci nie wystarcza?

— Nie zagaduj. Powiedz, czy możesz sprowadzić tu psa, a przynajmniej wypuścić go tam, u mnie, na dwór. Kundel męczy się w zamkniętym mieszkaniu. Poczekaj, to jeszcze nie wszystko… Oswoiłem się już nieco z sytuacją i nie ma sensu mnie przekonywać, że śnie lub majaczę… Ale najpierw daj mi jeszcze kawy.

— To najłatwiejsze, proszę. Co do reszty zaś… — Ann naraz spoważniała. — O psa nie musisz się martwić. Jest zdrów i ma się dobrze…

— Mów dalej. — O czym?

— O tym, dlaczego znalazłem się w obcym ciele, w pomieszczeniu udającym moje mieszkanie, w świecie, gdzie kobiety wykonują egzekucje.

— Czemu akurat to cię oburza? Kobieta też jest człowiekiem.

— Zostawmy to na razie. Jak się tu znalazłem?

— Chyba się domyślasz: widziałeś pseudosen, a potem transmisję telewizyjną…

— Własne domysły mi nie wystarczą, chcę mieć pewność.

— Dobrze, powiem ci.

Ann mówiła długo. Co chwila odwoływała się do zdarzeń i sytuacji dla niej oczywistych, dla mnie zaś zupełnie hermetycznych. Przerywałem jej pytaniami, na które nie zawsze potrafiła mi sensownie odpowiedzieć, choć wyraźnie się o to starała. Wreszcie pojąłem, że więcej z niej nie wyciągnę i przerwałem indagacją. Oto co zdołałem zrozumieć z jej opowieści.

Joseph Thomas, ten właściwy, istotnie był fizykiem. Ale nie tylko. Przede wszystkim był indywidualistą i marzycielem. Urodził się wkrótce po uchwaleniu Kodeksu Równowagi i był zgodnie z tym kodeksem wychowywany. Przeludniony świat spostrzegł się zbyt późno, że stoi u progu zagłady, a wtedy jedynym ratunkiem stała się ścisła reglamentacja wszystkich sfer działalności człowieka, pedantyczny rozdział i ujednolicenie wszystkich dóbr. Ujednolicano wszystko, co się dało: pożywienie, odzież, mieszkania, niezbędne rozrywki, a nawet górną granicę wieku. Postęp nauk medycznych a zwłaszcza genetyki pozwolił na standaryzację samego człowieka (jednakowi ludzie mają jednakowe potrzeby). Zaczęto od kobiet, jako bardziej podatnych na zmiany i po kilkunastu latach wszystkie dziewczęta wyglądały jak bliźniaczki. Różniły się co prawda nieznacznie rysami twarzy, ale dla pewniejszej identyfikacji wykłuwano im na czołach indywidualne numery rejestracyjne, a na rękawach ubrań-mundurów kazano nosić symbole literowe oznaczające grupę wieku i region urodzenia.

Jo nie chciał się z takim światem pogodzić. Tęsknił do barwnego tłumu, do corocznych festynów, do mieszkania z balkonem, na którym można było hodować żywe kwiaty. Niczego podobnego nigdy wprawdzie nie widział, ale opowiadał mu o tych cudach ojciec, zanim zniknął dla dobra Równowagi. Jo Thomas postanowił uciec. Dokądkolwiek i za wszelką cenę, nawet za cenę swojego życia. Trzykrotnie usiłował się zabić i trzykrotnie go odratowano. Medycyna stała wszak wysoko, a kodeks mówił wyraźnie, że każdy zdrowy fizycznie człowiek musi przeżyć 45 lat. Ani mniej, ani więcej. Zrezygnował więc z dalszych prób i zaczął szukać innego wyjścia. Znalazł je mając niespełna dwadzieścia lat. Wymarzył sobie równoległe światy.

Studiował wówczas na uniwersytecie, gdzie dostał się w wyniku losowania. Po prostu Równowaga wymagała istnienia wyższych uczelni ze studentami, tak samo jak wymagała istnienia wytwórni żywności z obsługującym je personelem. Egzaminy były niepotrzebne, gdyż tych paru prawdziwie uzdolnionych kandydatów na uczonych, niezbędnych do funkcjonowania systemu, musiało się znaleźć w masie przypadkowo dobranych słuchaczy. Jo był zdolny. Uczył się pilnie, najpierw dla zabicia czasu, a potem z pasją, gdy zrozumiał, że wiedza może mu pomóc w ucieczce. Nadal nie chodziło mu o ucieczkę fizyczną, lecz o dostęp do laboratorium, o możliwość samodzielnych doświadczeń. Kodeks Równowagi dopuszczał bowiem jedyny wyjątek od zasady równowagi. Jego paragraf 118 głosił: „Kto przez nieodpowiedzialne eksperymenty naukowe sprowadza niebezpieczeństwo powszechne, musi być dla dobra ogółu usunięty, jeśli nawet nie osiągnął wieku granicznego”.

Ta metoda samobójcza wymagała wprawdzie długotrwałych i pracochłonnych przygotowań, ale była niezawodna i miała też inne dobre strony. Joseph Thomas po ukończeniu studiów znalazł się, jako wybitnie uzdolniony fizyk, w gronie wybranych, dla których nieco rozluźniono przepisy kodeksu. Jego pierwszym i największym przywilejem indywidualnym było prawo do picia syntetycznej kawy, którą w dodatku mógł parzyć w unikalnym, jedynym na świecie zielonym kubku. Z biegiem czasu przywilejów było coraz więcej (zdobył 20 papierowych książek, gdy pozostali ludzie używali wyłącznie stereokopii, otrzymał pokój z odrębną łazienka, wreszcie zezwolono mu na wcześniejszy o dwa lata wybór żony) i Thomas zaczął z wolna godzić się z rzeczywistością. Wówczas odkrył, że równoległe światy istnieją naprawdę.

Zdarzyło się to niespełna rok temu, w trakcie prób ze skonstruowanym przez niego nowym modelem chronolentu — urządzenia spowolniającego superprędkie zjawiska fizyczne. Testowany aparat działał prawidłowo, wzorcowa reakcja przebiegała bez zakłóceń, gdy nagle w komorze ogniskującej pojawił się jakiś obcy przedmiot. Thomas zamierzał już zbesztać laboranta za niedbalstwo, kiedy ów okruch się poruszył. To było mikroskopijne zwierzątko! Wyłączył aparat i zwierzątko zniknęło z ekranu monitora. Znikł również wzorzec reakcji.

Thomas zrazu myślał, że mu się to wszystko przywidziało, ale zapis kontrolny przekonał go o realności zjawiska. Musiało nastąpić jakieś zwarcie w obwodach chronolentu, bo sprawny przyrząd nie mógł się tak zachowywać.

Reszta to już tylko szczegóły techniczne. Nie warto opisywać, jak Thomas szukał dodatkowego, nie przewidzianego schematem połączenia, jak je odnalazł, a potem usuwał i znów wprowadzał… Wystarczy powiedzieć, że po czterech dniach potrafił wyławiać z równoległych czasoprzestrzeni drobne przedmioty i niewielkie zwierzątka. Początkowo łączność była jednokierunkowa i dopiero po paru tygodniach nauczył się odsyłać z powrotem obce ciała materialne i eksportować cząstki własnego świata. Ale był na właściwej drodze i nareszcie mógł myśleć o rzeczywistej ucieczce. Teraz była to już wyłącznie kwestia wielkości urządzenia. Przez szereg miesięcy gromadził materiały konstrukcyjne i magazynował energię. Później budował i regulował chronotransporter. Ostatniej nocy wymknął się z domu i udał do laboratorium. Tam nacisnął klawisz wyłącznika czasowego i zatrzasnął za sobą klapę komory. Po minucie wyłącznik zwarł styki, a po godzinie ekipa remontowa, szukająca spięcia w sieci energetycznej, które pozbawiło prądu cały okręg administracyjny, znalazła nas obu i psa w zatrzaśniętej kabinie chronotransportera. Thomas został natychmiast przesłuchany i przyznał się do wszystkiego. Zakłócił Równowagę, został więc skazany na likwidację. Ponieważ jednak mój organizm roił się od bakterii groźnych dla całej planety, a transplantacja świadomości nie jest żadnym problemem, wymieniono nam ciała. Dlatego mogłem oglądać „własną” egzekucję. Rudego odizolowano, ale po kwarantannie wróci do mnie.

— Nie rozumiem jednego — powiedziałem, gdy Ann skończyła. — Skoro Thomas chciał uciec z waszego świata, to czemu ja się tu znalazłem? — Jo pomylił bieguny zasilania.

Загрузка...