Nawalił mi samochód, a o jedenastej miałem zajęcia w szkole. Pojechałem więc miejskim autobusem, co mi się rzadko zdarza.
Zeszłego lata włóczyłem się ze sprzętem fotograficznym i magnetofonem po rezerwacie Big Thicket, gdzie nagrałem głosy dwóch dzięciołów wielkodziobych — jednych z ostatnich na kuli ziemskiej — i zrobiłem im zdjęcia. W każdej sali projekcyjnej towarzystwa przyrodniczego wyświetlą wam film z tej wyprawy.
W tym roku marzyły mi się równie spektakularne łowy… byle się nie przemęczać. A gdyby się zająć populacją petrela bermudzkiego lub nowozelandzkiego takahe? Miesiąc w ciepłym słonku — byle nie za gorącym — i poczuję się jak młody bóg. Przy okazji wzbogacę dorobek nauki.
Kiedy autobus kluczył ulicami eleganckich dzielnic Austin, kartkowałem sobie greenwayowski przewodnik po wymarłych i ginących ptakach świata. Na przystankach wysiadały pół-Meksykanki, Murzynki i Wietnamki do posługi w kuchniach i ogrodach bogaczy.
— Dawno nie widziałam tych szkaradnych kuraków — odezwał się ktoś niedaleko.
Z siedzenia w sąsiednim rzędzie wychylała się do mnie siwiuteńka staruszka. Popatrzyłem najpierw na nią, potem się obejrzałem. Czyżby jakaś bezdomna? Może gada do siebie? Spojrzałem jej w oczy. No tak, nie było wątpliwości: mówiła do mnie. I czekała, aż się wreszcie odezwę.
— Kiedy byłam mała, w okolicy mieszkali ludzie, którzy je hodowali. — Wyciągnęła palec.
Zerknąłem na wskazaną stronę w książce.
Powinienem był wtedy powiedzieć: Wykluczone, proszę pani. To rysunek wymarłego ptaka z wyspy Mauritius. Chyba żaden z ptaków, które wyginęły, nie zyskał sobie takiej sławy. Zapewne widziała pani tylko jakieś rzadkie azjatyckie indyki, może pawie albo bażanty. Przykro mi, ale pani się myli.
Tak właśnie trzeba było powiedzieć.
— Oho, tu wysiadam. — Wstała z fotela.
Nazywam się Paul Lindberl. Mam dwadzieścia sześć lat i robię studia doktoranckie z ornitologii na Uniwersytecie Teksaskim, gdzie jako asystent prowadzę również zajęcia. Moje nazwisko zdobyło już sobie pewien rozgłos w branży. Choć nie jestem świętoszkiem i czasami trzymają się mnie głupstwa, uważam, że mam poukładane w głowie. Byłbym idiotą, gdybym za nią poszedł.
Wysiadła z autobusu.
Poszedłem za nią…
Gdy wchodziłem do sekretariatu wydziału, fruwały za mną pogubione papiery.
— Martha! Martha! — krzyczałem.
Grzebała w szafce z materiałami biurowymi.
— Na miłość boską, Paul! Co się dzieje?
— Gdzie Courtney?
— Na konferencji w Houston, wiesz przecież. Nie zdążyłeś na zajęcia. O co chodzi?
— O mały zastrzyk gotówki. Nie daj się prosić.
— Tydzień temu dostałeś wypłatę. Jeśli nie możesz…
— To sprawy zawodowe! Tu idzie o sławę, przygodę, szansę jedną na milion! I o długą podróż morską, choć nie obędzie się bez… biletu na samolot. Do Jackson, Missisipi lub Memphis. Powiedzmy, że do Jackson, będzie bliżej. Przyniosę rachunki! Będę sławny! Courtney będzie sławny! Nawet o tobie świat usłyszy. Nasz uniwerek zbije kokosy! Odpalę ci za to niezłą kaskę. Daj jakąś kartkę, muszę skrobnąć do Courtneya. Kiedy najbliższy odlot? Pogadasz z Marie i Chuckiem, żeby wzięli moje zajęcia we wtorek i środę? Jeśli nic się nie wydarzy, powinienem wrócić w czwartek. Courtney wraca jutro, co? Zadzwonię do niego z… Skądkolwiek. Znajdzie się dla mnie trochę kawy?
Nawijałem tak jeszcze dość długo. Martha patrzyła na mnie jak na wariata. Tym niemniej wypełniła niezbędny formularz.
— Co mam powiedzieć Kemejianowi, kiedy podsunę mu to do podpisu?
— Martho, dziecinko, słodyczy ty moja! Powiedz mu, że wydrukują jego zdjęcie w „Scientific American”.
— Tego akurat nie czyta.
— To w „Nature”!
— Zobaczę, co da się zrobić.
Babunia, za którą wysiadłem z autobusu, nazywała się Jolyn Smith Jimson. Opowiedziana przez nią historia była naprawdę kosmiczna, a takie często są prawdziwe. Mówiła o sprawach znanych tylko ekspertom bądź naocznym świadkom. Wyciągnąłem od niej nazwiska, adresy, opis okolicy i garść pożytecznych informacji. Oraz rok: 1927.
I miejsce: północne Missisipi.
Oddałem jej swój egzemplarz książki Greenwaya. Obiecałem, że zadzwonię zaraz po powrocie do miasta. Zostawiłem ją na rogu ulicy, niedaleko domu, w którym sprzątała dwa razy w tygodniu. Jolyn Jimson miała ponad sześćdziesiąt lat.
Wyobraźcie sobie dodo jako małą fokę grenlandzką z piórami. Wiem, że to niedokładne porównanie, ale lepsze niż żadne. W roku 1507 Portugalczycy w drodze do Indii odkryli na Oceanie Indyjskim (wówczas jeszcze nienazwany) Archipelag Maskarenów: trzy większe wyspy na wschód od Madagaskaru, oddalone od siebie o kilkaset mil. Jednak dopiero w roku 1598, kiedy natrafił na nie stary holenderski kapitan Cornelius van Neck, nadano im nazwę — zmieniającą się wielokrotnie na przestrzeni wieków, kiedy na skutek wojen przechodziły we władanie a to Francuzów, a to Anglików, a to znów Holendrów. Na chwilę obecną to Rodrigues, Réunion i Mauritius.
Największą osobliwością tych wysp były duże nielatające ptaki: tępe, brzydkie i niesmaczne. Podwładni van Necka nazywali je dod-aarsen, durnymi osłami, lub dodars, głupimi ptakami, lub po prostu samotnikami.
Można było wyróżnić trzy gatunki. Dront dodo z Mauritiusa: szarobura pokraka z zakrzywionym dziobem, ważąca co najmniej dwadzieścia kilogramów. Biały, smuklejszy dront reunioński. Jaśniejszy dront samotny z wysp Rodrigues i Réunion, który wyglądał jak spasiona, przygłupia gęś. Wszystkie dronty miały grube nogi i potężne korpusy, dwa razy większe niż korpus indyka, nagie pyski oraz długie, haczykowate dzioby, przypominające kształtem noże do cięcia linoleum. Były nielotami. Zdolność latania utraciły dawno temu, kiedy skrzydła skurczyły się do rozmiarów ludzkiej dłoni i pozostały w nich trzy lub cztery pióra. Ich ogony były zakręcone i puszyste, jakby dziecko dodało im tę ozdobę. I nie miały absolutnie żadnych naturalnych wrogów, gnieździły się więc na otwartym terenie. Prawdopodobnie wysiadywały jaja tam, gdzie akurat zdarzyło im się je złożyć.
Oczywiście, wróg się w końcu pojawił pod postacią van Necka i jego pobratymców. Francuscy, holenderscy i portugalscy marynarze, którzy przypływali na wyspy celem uzupełnienia zapasów, zauważyli, że dronty nie tylko głupio wyglądają, ale naprawdę są głupie. Podchodzili do nich i z najbliższej odległości walili pałką po głowie. Mało tego, dronty można było zaganiać jak owce. Dzienniki pokładowe pełne są takich oto wpisów: „Dziesięć osób zeszło na ląd. Zagonili na łódź pół setki wielkich ptaków podobnych do indyka. Przewiezione na statek, mogą do woli ganiać po pokładzie. Z trzech przyrządzi się jadło dla 150-osobowej załogi”.
Dronty okazały się dość podłe w smaku, jeśli nie liczyć piersi. Holendrzy ochrzcili je przez to mianem wstrętnego ptaka. Kto jednak płynął statkiem z Goa do Lizbony, nie wybrzydzał i brał co popadnie. Przy okazji odkryto, że długie gotowanie nie poprawia smaku.
Biorąc to pod uwagę, dronty miały szansę przetrwać, gdyby Holendrzy, a później Francuzi, nie zaczęli osiedlać się na Maskarenach. Na wyspach powstawały plantacje, szukali tam również azylu uchodźcy religijni. Kwitła uprawa trzciny cukrowej i innych egzotycznych roślin.
Wraz z osadnikami przybyły koty, psy, świnie, cejlońskie rezusy oraz przebiegły Rattus norwegicus, czyli szczur wędrowny. Na otwartej przestrzeni niedobitki drontów, których nie wyłapali żeglarze, były teraz ścigane przez psy — albowiem dronty, chociaż nad wyraz tępe, potrafiły biegać, jeśli miały na to ochotę. A gdy siedziały w gniazdach, rzucały się na nie koty. Jajka padały złodziejskim łupem małp, szczurów i świń. Ze świniami zresztą dronty musiały rywalizować o nisko rosnące smakołyki.
Ostatniego dodo z wyspy Mauritius widziano w roku 1681, niespełna sto lat odkąd go odkryto. Ostatni biały dront przeszedł do historii około roku 1720. Dronty samotne z wysp Rodrigues i Réunion, ostatni przedstawiciele swojego gatunku i rodziny, być może żyły jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku. Nikt tego nie wie na pewno.
Kiedy naukowcy nagle oprzytomnieli, okazało się, że dodusiów nie ma już na świecie.
Były to ubogie strony, jeszcze nim pojawili się w nich pierwsi członkowie rodu Snope’ów. Główną drogę, łączącą dwa sąsiednie hrabstwa, utwardzono dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych. Co wcale nie oznaczało, że mijała cywilizowane okolice. Przejechałem wiele mil, oglądając niekończące się skarpy, usypane z ziemi czerwonej jak kark Roberta Kennedy’ego. Z rzadka moim oczom ukazywał się kościół. Początkowo sądziłem, że zobaczę choćby billboard z reklamą kremu do golenia, potem już wiedziałem, że spece od marketingu nigdy tu nie dotarli.
O mały włos przegapiłbym skręt na żwirową dróżkę, o której mówił facet na stacji benzynowej. Odchodziła od szosy nie wiadomo dokąd, zagubiona wśród bezkresnych pól. Gdy skręcałem, spod kół wyprysnął nad maskę kamień wielkości piłki golfowej, co mój samochód, wypożyczony w Grenadzie, przypłacił pęknięciem przedniej szyby.
Mimo wczesnej pory roku dzień był parny i gorący. Bywało, że widok przesłaniały mi kłęby kurzu, gdy wjeżdżałem na żwirową łysinę. Po ujechaniu mniej więcej mili zauważyłem, że żwiru już nie ma. W miejscu drogi biegła ścieżka poorana koleinami, nieco szersza od auta, obrzeżona siatką z obwisłym, potrójnym drutem kolczastym. Gdzieniegdzie brakowało słupków. Tam drut leżał na ziemi, a czasami na długich odcinkach zarastała go darń.
Okolica wydawała się wymarła; spostrzegłem tylko drozda, który ucztował pod kolczastym krzakiem, do którego przymocowano drut z braku słupka. Po jednej stronie rozciągało się trawiaste pole, kompletnie zdziczałe; tak będzie wszędzie, gdy wojna nuklearna zmiecie ludzkość z powierzchni planety. Po drugiej stronie prędko wyrastał las: sosny, dęby, błotnie i dzikie śliwy. O tej porze roku nie miały owoców.
Zacząłem zadawać sobie pytanie: Co mnie właściwie tu przygnało? Co będzie, jeśli okaże się, że pani Jimson jest tylko starą, szajbniętą bajkopisarką? E, nie… Najzwyczajniej w świecie mogła się pomylić, ale nawet pomyłkę warto zweryfikować. Wiedziałem jednak, że mnie nie nabrała. Wydawała się niezdolna do kłamstwa — taka stara poczciwa paniusia, sól tej ziemi, krew z krwi Południa. Zapewne nigdy nie splamiła swoich rąk oszustwem.
Nie powątpiewałem więc dłużej ani w nią, ani w swój osąd. I oto proszę: wlokąc się roztrzęsionym autem wertepami Missisipi, mając za sobą nieprzespaną noc, funkcjonowałem gdzieś na rozmytej granicy snu i jawy. Musiałem wierzyć jej na słowo.
Tyłem auta czasem zarzucało, kiedy ziemia robiła się miękka, piaszczysta. Raz nawet tylne koło zabuksowało w miejscu, lecz wygramoliłem się zygzakiem. A czekała mnie jeszcze droga powrotna. Czy nikt już tędy nie jeździł?
Las z lewej i prawej strony chciał wedrzeć się na ścieżkę niczym pierwotna puszcza, ogrodzenie dawno już znikło. Licznik wskazywał, że przejechałem sześć mil, a przecież upłynęło ledwie dwadzieścia minut, odkąd zboczyłem z szosy. We wstecznym lusterku dostrzegłem brudny pot, zgromadzony w zmarszczkach szyi. Wnętrze samochodu pokryło się cienką warstwą pyłu, który wpadał przez okna tumanami.
Las podchodził coraz bliżej, aż zwarł się nade mną. Rozłożyste gałęzie chlastały po szybach i dachu, zupełnie jakbym wleciał do długiego, ciemnego, liściastego tunelu. Wszędzie półmrok i zieleń. Walczyłem z atawistycznym odruchem, każącym mi włączyć długie światła. Na drodze musiał się ścielić wielowiekowy kożuch zbutwiałej roślinności. Nie spuszczając nogi z gazu, parłem naprzód.
Jakaś kłoda zaszurała o podwozie ze zgrzytem i dudnieniem. Dostrzegłem w dali światło. Z obawy o miskę olejową przyśpieszyłem, wyrwałem się… i omal nie przydzwoniłem w czyjś dom.
Dróżka kończyła się pod oknami budynku oddalonego o piętnaście kroków od ostatnich drzew. Kątem oka zauważyłem, że ktoś macha ręką. Wcisnąłem hamulec.
Na werandzie zebrała się rodzinka żywcem wzięta z fotografii Walkera Evansa z lat wielkiego kryzysu… lub z obłąkanych umysłów producentów programu „Hee Haw”. Dom był stary. Na ścianach wisiały olbrzymie płaty złuszczonej farby.
— Szczęście, kurna, żeś pan się zatrzymał! — odezwał się czyjś głos. Uniosłem wzrok. Największy wielkolud, jakiego widziałem w życiu, nachylił się nad oknem po stronie pasażera. — Gdybyśmy zawczasu usłyszeli auto, kazałbym chłopakowi biec na koniec podjazdu z ostrzeżeniem.
Podjazd, też coś!
W kącikach ust miał brązowe plamy. Myślałem, że to z żucia tytoniu, aż dostrzegłem na jego piersiach w kieszonce ogrodniczków pałeczkę do aromatyzowanej tabaki. Łapacz w baseballu nie miał takich rękawic jak on łapska. Można by pomyśleć, że nie trzymały nigdy niczego mniejszego niż trzonek siekiery.
— Jak leci? — zapytał tytułem powitania.
— Nieźle — odpowiedziałem i wysiadłem z auta. — Nazywam się Lindberl. — Wyciągnąłem rękę, którą uścisnął. I zaraz przyszły skojarzenia: potrzask na niedźwiedzie, szczęki rekina, zamykające się drzwi windy. Wróciłem myślami do miejsca, w którym mieszkali. — To posiadłość Gudgera?
Popatrzył na mnie pustym spojrzeniem szarych oczu. Nosił czapkę z daszkiem z diesela, a pod ogrodniczkami flanelową koszulę w kratę. Gumowców nie powstydziłby się chyba Karloffz Frankensteina.
— Skąd. Nazywam się Jim Bob Krait. To moja żona Jenny, a tam Luke, Skeeno i Shirl. — Wskazał na werandę. Wszyscy ukłonili się grzecznie. — Dzierżawca? Gudger? Nie słyszałem o żadnych Gudgerach. Trochę nowy tu jestem. — Pewnie miał na myśli, że jeszcze dwadzieścia lat temu go tu nie było. — Jennifer! — zawołał. — Obili ci się o uszy jacyś Gudgerowie? — I zwrócił się do mnie: — Żona mieszka tu od urodzenia.
Zeszła na środkowy stopień schodków werandy.
— Zdaje się, że mieszkali tu tacy. Na ich ziemi osiedlili się Spradlinowie. Ale oni się stąd wynieśli w czasach wojny w Korei. Ja żadnego Gudgera na oczy nie widziałam. Wtedy jeszcze mieszkałam bliżej Water Valley.
— Coś pan za jeden? Z ubezpieczeń? — zapytał Krait.
— Ee… nie… — Wyobrażałem sobie, jak ludzie na werandzie nachylają się w moją stronę z wytężonym słuchem. — Uczę w college’u.
— Oxford? — dopytywał się Krait.
— Nie… Uniwersytet Teksański.
— No, to cholerny szmat drogi stąd. I szukasz pan Gudgerów?
— Chociażby ich domu. Ziemi, na której mieszkali. Ze słów pańskiej małżonki wnioskuję, że wyjechali w czasach wielkiego kryzysu.
— Ha, to musieli być przy forsie — stwierdził olbrzym. — W czasach kryzysu ludzie klepali biedę. Kogóż byłoby stać na wyjazd? Luke! — krzyknął.
Najstarszy chłopak zszedł z werandy wolnym krokiem. Zabiedzona twarz, koszula w sam raz do twista. Stanął z rękami w kieszeniach.
— Luke, pokaż panu Lindberghowi…
— Lindberlowi.
— Dobra, panu Lindberlowi, drogę do zagrody, gdzie dawniej mieszkali Spradlinowie. Zaprowadź go na stary most z bali, inaczej pobłądzi.
— Most z bali się zawalił, tato.
— Kiedy?
— W październiku, tato.
— Do diaska, znowu coś trzeba naprawiać! Tak czy siak, do strumienia. — Odwrócił się do mnie. — Chce pan, to pójdzie i dalej, bacząc, żeby wąż pana gdzie nie ukąsił.
— Dziękuję, jakoś sobie poradzę.
— Można wiedzieć, czemu pan tam idzie?
Nie patrzył mi w oczy. Zauważyłem, że to bezpośrednie pytanie bardzo go krępuje. Tego typu rzeczy same powinny wychodzić w rozmowie.
— Jestem… znawcą ptaków. Badam ptaki. Ktoś widział rzadki gatunek… Podobno w dawnym domu Gudgerów… właściwie w okolicy… Szukam rzadkiego okazu ptaka. Trudno to wytłumaczyć.
Byłem spocony. Z gorąca.
— Dajmy na to, kłodułkę? Widziałem ją ze dwadzieścia pięć lat temu niedaleko Bruce.
— Nie o niego chodzi. — Kłodułką regionalnie nazywano dzięcioła wielkodziobego, jednego z najrzadszych ptaków na świecie. Innym razem szczęka by mi opadła, bo uważano, że w Missisipi wymarły na początku wieku… jak również dlatego, że Krait zdawał sobie sprawę z ich rzadkości.
Poszedłem zamknąć samochód i, żeby nie zrazić ich do siebie, zapytałem grzecznie:
— Nie przeszkadza wam auto?
— Skąd, niech sobie stoi — odparł Jim Bob Krait. — Przed zmierzchem wyjdziemy rozejrzeć się za panem, dobra?
Przez chwilę nie wiedziałem, czy to wyraz troski, czy może kryje się w tym jakieś ostrzeżenie.
— Na wypadek gdybym nadepnął na węża? Postaram się być ostrożny.
— Powodzenia w szukaniu tych rzadkich okazów. — Dołączył do rodziny na werandzie.
— To chodźmy — rzekł Luke.
Za domem Kraitów był kurnik oraz chlewik, w którym świnie, nażarte poranną karmą, leżały niczym wyspy w błotnistej zatoce lub rzeźbione prosiaki w stylu zen. Następnie minęliśmy połamane, rdzewiejące maszyny rolnicze, mimo że jak okiem sięgnąć, nie widać było żadnych pól uprawnych. Nie mam pojęcia, z czego się utrzymywali ci ludzie. Podobno pełno jest takich miejsc na Południu.
Idąc, nazwijmy to, ścieżką, na przemian zagłębialiśmy się w las i wychodziliśmy na łąki. Próbowałem zapamiętać zakręty, żeby nie zabłądzić w drodze powrotnej. Przez dwadzieścia minut tej wyprawy Luke nie wyrzekł ani słowa, jeśli nie liczyć jednego przekleństwa, gdy wszedł tenisówkami w parzące chwasty. W końcu stanęliśmy nad rzeczką, opływającą lesisty pagórek. Nadgniła kłoda utworzyła niewielką tamę; powyżej woda miała prawie trzy stopy głębokości, niżej połowę tego.
— Widzi pan ścieżkę? — zapytał Luke.
— Tak.
— Trzeba obejść wzgórze, przejść przez łąki, a potem po kamieniach rzekę i wdrapać się na górę. Dalej skręcić ścieżką w lewo. Resztki domu zachowały się mniej więcej w trzech czwartych wysokości następnego wzgórza. Jeśli dojdzie pan do wielkiego, skalistego urwiska, to znaczy, że zaszedł pan za daleko. W porządku?
Pokiwałem głową.
Odwrócił się i zostawił mnie samego.
Niegdyś stały tu dwie chaty kryte wspólnym dachem, co zgadzało się z opisem pani Jimson. Potem niektóre ściany zapadły się w sposób, jak to się gdzieniegdzie mówi, diagonalny (czy może antydiagonalny?). Kiedyś słyszałem w radiu pieśń zatytułowaną „W krainie, gdzie nie przewracają się chaty”. Właśnie w tych stronach powinny powstawać takie pieśni.
Wszystko zarosły zielska. Dostrzegłem ślady po dawnym ogrodzeniu i płaską stertę drewna, pozostałość po stodole. Za domem napotkałem kolejne resztki obejścia, między innymi fragment zardzewiałej pompy w podwórzu. Wyrównany grunt upamiętniał dawny warzywnik. Leżał tam, gnijąc, jeden jedyny zdziczały pomidor, podziobany przez ptactwo. Poszedłem dalej. Walało się tam drewno z trzech mniejszych zabudowań, przeważnie przegniłe i zzieleniałe od mchu i glonów. Największe zabudowanie pewnie służyło za drewutnię i wędzarnię, pozostałe dwa — małe i duże — były kurnikami. Tam właśnie zacząłem myszkować i kopać.
Ale gdzie, gdzie, gdzie szukać? Szkoda, że częściej nie odwiedzałem stanowisk archeologicznych. Może wiedziałbym więcej? Oglądałem kupy odpadów, gnojowiska, kompostowniki. Czemu nie urodziłem się na farmie? Prowadziłby mnie instynkt.
Łaziłem tam i z powrotem, miotałem się jak seter próbujący wywęszyć przepiórki. Wciąż niezadowolony, wciąż nienasycony…
Zmierzch. W zasadzie mrok. Dobrnąłem jakoś na podwórze Kraitów. Plecaczek, który zabrałem ze sobą na wyprawę, pękał w szwach. Byłem zgrzany, zmordowany i utytłany pięćdziesięcioletnim kurzym łajnem. Kraitowie siedzieli na werandzie. Jim Bob zszedł ociężale niczym zaprzyjaźniona ze mną góra.
Zapytałem o to i owo, dałem im skserowane zdjęcie dronta, zostawiłem też adresy i numery telefonów, w razie gdyby chcieli się ze mną skontaktować.
Po chwili znów siedziałem w swoim wypożyczonym samochodzie. Wyruszyłem do Water Valley, korzystając ze wskazówek udzielonych mi przez Jennifer Krait. Na miejscu udałem się wprost do domu naczelniczki poczty. Akurat szykowała się do spania. Zadałem jej kilka pytań. Chwyciła za słuchawkę telefonu. Naprzykrzałem się ludziom do pierwszej w nocy, po czym wróciłem do przytulnego auteczka.
Gdy po mojej prawej ręce wschodził księżyc, gnałem już do Memphis. Droga międzystanowa nr 55 rozpościerała się przede mną niby szklana wstęga. Słuchałem programu rozrywkowego stacji radiowej WLS z Chicago. Czasem sobie podśpiewywałem, czasem wyłem na całe gardło. Obok na przednim siedzeniu dotrzymywał mi towarzystwa plecak wypełniony kośćmi drontów, a także dziobami, łapami i skorupami jaj. Czy ktoś wie, że pewne muzeum oddało kiedyś kompletny szkielet płetwala błękitnego w zamian za dodo?
Gazu… Gazu…
Taniec dodo.
Już dawno temu — jeszcze przed całą tą zwariowaną kołomyją — zaczęła mnie nękać pewna wizja. Kiedy zamykam oczy, maksymalnie skupiony, potrafię ją przywołać, lecz najczęściej przychodzi, do tego wyraźniejsza, podczas słuchania muzyki poważnej, zwłaszcza Kanonu D-dur Pachelbela.
W Hadze zapada zmierzch, smugi ostrego światła przypominają obrazy Fransa Halsa lub Rembrandta. Holenderska rodzina królewska posila się i spokojnie rozmawia z gośćmi w wielkiej sali jadalnej. W rogach komnaty stoją gwardziści z halabardami. Rodzina siedzi wokół stołu: jest król, królowa, garść księżniczek, książę, jeszcze dwoje dzieci, do tego ze dwóch zaproszonych arystokratów. Pojawiają się słudzy z talerzami i kielichami, lecz na razie trzymają się na uboczu.
Pod ścianą na podwyższeniu orkiestra przygrywa do obiadu na klawesynie, altówce, wiolonczeli, trojgu skrzypiec, są też drewniane instrumenty dęte. Na skraju podwyższenia siedzi jeden z nadwornych karłów, który wolno czochra nogą śpiącego przy nim psa.
Kiedy roztacza się i potężnieje muzyka Pachelbela, do komnaty niezdarnie wchodzi dodo, przystaje i przechyla głowę z oczami lśniącymi jak rozgrzana smoła. Nieznacznie się kołysze, niepewnie unosi łapę, potem na zmianę drugą, i tak zaczyna się huśtać w rytmie wiolonczeli.
Do głosu dochodzą skrzypce. Dodo rozpoczyna taniec; wielka niezgraba nagle rusza się z wdziękiem. Na salę wchodzi drugi i trzeci dodo, wszystkie razem tworzą coś na kształt koła.
Kontrapunktuje klawesyn i oto czwarty dodo, biały z Réunionu, wynurza się spod stołu i dołącza do kręgu. Ten jest z nich najzwinniejszy, wykonuje bowiem pełne obroty, podczas gdy pozostałe jedynie kołyszą się i pochylają na obrzeżach kręgu.
Muzyka staje się głośniejsza. Jeden ze skrzypków dostrzega ptaki i kiwa głową na króla, lecz siedzący przy stole i tak już wszystko widzą. Zamilkli, oczarowani. Nawet słudzy stoją nieruchomo; trzymają w rękach misy, garnki i imbryki, ale najwyraźniej o nich zapomnieli.
A tymczasem ptaki tańczą, kołyszą paskudnymi głowami do góry i na boki. Biały dodo pochyla się, robi mały kroczek i na jednej nodze wykonuje piruet, potem znów tańczy w kole. Król Holandii bez słowa ujmuje dłoń królowej i razem obchodzą stół jak dzieci olśnione spektaklem. Przyłączają się, tańcząc walca (cóż za anachronizm!) między ptakami dodo, podczas gdy rodzina, goście, słudzy i żołnierze kiwają głowami w takt muzyki.
W tym momencie wizja się rozmywa, pozostaje tylko blask ognia w kominku i dodo.
Dronty przybywały statkami do portów cywilizowanego świata. Pierwsze dwa osobniki, o których zachowała się wzmianka, przywiózł kapitan van Neck w roku 1599. Jeden został sprezentowany królowi Holandii, drugi zaś powędrował przez Kolonię do zwierzyńca cesarza Rudolfa II.
Cesarska ptaszarnia znajdowała się w Schloss Neugebáude niedaleko Wiednia. To właśnie tam po raz pierwszy, w latach 1602–1610, uwiecznili na obrazach to brzydkie ptaszysko Georg Hoefnagel i jego syn Jacob. Malowali nie tylko dodo, ale przeszło dziewięćdziesiąt innych gatunków ptaków, które dostarczały rozrywki cesarzowi.
Inny holenderski artysta, niejaki Roelandt Savery, jak ktoś to określił, „zrobił karierę na dodo”. Wiele razy malował je i rysował z niezaprzeczalną fascynacją… jeśli nie obsesją. Zrazu w jego pracach znać konsekwencję, później pojawiają się niedokładności. Co oznacza, że początkowo malował z natury, potem już tylko z pamięci, kiedy jego model udał się w miejsce, gdzie wkrótce miał dołączyć doń cały gatunek. Na jednym z rysunków dwóch przedstawicieli rodziny drontowatych walczy o jakiś przysmak, znaleziony na ziemi. Jego dziełom nie brakuje uroku.
Inny holenderski artysta (wyrastali jak grzyby po deszczu), Peter Withoos, także umieszczał na swoich obrazach ptaki dodo, niekiedy w niebanalnych, intrygujących sceneriach: przechadzały się podczas lekcji muzyki swojego właściciela albo przebywały z Adamem i Ewą w rajskich ogrodach. Najwierniejsza podobizna, bez dwóch zdań, pochodzi hen z drugiego końca świata, gdzie europejscy żeglarze wszczynali religijny i polityczny zamęt. Istnieje indyjska miniatura przedstawiająca dodo, obecnie przechowywana w rosyjskim muzeum. Przypuszczalnie dronty podróżowały z Portugalczykami i Holendrami, żeglującymi do Goa i wybrzeży Półwyspu Indyjskiego. Albo też kilka stuleci wcześniej zostały sprowadzone przez Arabów, którzy przemierzali wzdłuż i wszerz Ocean Indyjski na swoich statkach z trójkątnymi żaglami i którzy mogli odkryć Maskareny w czasach, gdy Europejczycy nie zmobilizowali się jeszcze na pierwszą krucjatę.
Pewnego razu, niedługo po tym jak zacząłem się fascynować ptakami (przestałem już pruć do nich z wiatrówki, ale nie zacząłem jeszcze starać się o stypendium naukowe), usiadłem nad papierami i sprawdziłem, dokąd zawędrowały dronty.
Dwa przywiezione przez van Necka w roku 1599: jeden trafił do Holandii, drugi do Austrii. W roku 1600 kolejna sztuka wylądowała w parku hrabiego Solmsa. Zapiski wspominają o „jednym ptaku we Włoszech, jednym w Niemczech, kilku w Anglii, ośmiu lub dziewięciu w Holandii”. Willem Bontekoe van Hoorn dowiedział się o „jednym przywiezionym do Europy w roku 1640, drugim w 1685”, przy czym ten ostatni, jak twierdził, został sportretowany przez holenderskich malarzy. Powiadano też o dwóch, które „trzymano dla rozrywki w indyjskim Surratt House”; możliwe, że jeden z nich został uwieczniony na miniaturze. Zakładając optymistycznie, że „kilka” oznacza co najmniej trzy, dostajemy w sumie dwadzieścia ptaków dodo. Gdzież więc podziała się reszta, skoro ładowano na łodzie całe fury ptactwa?
Co nam wiadomo o dodusiach? To tylko, o czym z rzadka wspominają dzienniki pokładowe oraz podróżnicy i osadnicy w swoich relacjach. Anglicy byli nimi zafascynowani. Sir Hamon L’Estrange, żyjący współcześnie z Pepysem, oglądał na wystawie „dodara z wyspy Mauritius (…) co latać nie umie, taki jest ogromny”. Jeden po śmierci został wypchany i umieszczony w Museum Tradescantianum w londyńskiej dzielnicy Lambeth, później zaś trafił do oksfordzkiego Ashmolean Museum. W roku 1750 sfatygowany eksponat rzucono w ogień; ostała się tylko noga i głowa. Na świecie nie było już drontów, ale jeszcze nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
Francis Willughby miał okazję wnikliwie obejrzeć wypchane stworzenie przed jego spopieleniem. Wcześniej w Holandii sędziwy Carolus Clusius badał ptaka żyjącego w parku hrabiego Solma. Starzec zbierał wszystko, co wiązało się z rodziną Raphidae; w swoim Exoticorum libri decem, wydanym w roku 1605, osiem lat po odkryciu drontów, opisał też nogę dodo, którą Pieter Pauw trzymał w swoich zbiorach przyrodniczych.
François Leguat, hugenot mieszkający przez kilka lat na wyspie Réunion, opublikował historię swoich podróży, w której wspominał o ptakach dodo. Jego dzieło ukazało się drukiem w roku 1690 (wówczas dronty były już doszczętnie wybite na wyspie Mauritius) i zawierało informację, że „niektóre samce ważą czterdzieści pięć funtów. Jedno jajo, o wiele większe od jaja gęsiego, samica wysiaduje przez siedem tygodni od złożenia”.
W roku 1761 Maskareny odwiedził astronom Alexandre Pingré. Oglądał ostatnie samotniki z wyspy Rodrigues i zebrał wszystkie możliwe informacje na temat wymarłych przedstawicieli gatunku z wysp Mauritius i Réunion.
Potem już były tylko wspomnienia osadników i debata naukowa, próbująca ustalić miejsce rodziny drontowatych w wielkiej hierarchii systemu klasyfikacyjnego. Jedni dopatrywali się pokrewieństwa z gołębiami, drudzy — chruścielami. Ale nawet te drobne przepychanki niebawem ustały. Dodo odszedł w niepamięć.
Kiedy w roku 1865 Lewis Carroll napisał Alicję w Krainie Czarów, większość ludzi myślała, że dodo jest produktem jego wyobraźni.
Stacja obsługi w Memphis, z której dzwoniłem, miała więcej pracy niż noga kuternogi w zawodach kopania w dupę. Między jednym a drugim świdrującym głosem dzwonka uświadomiłem sobie wreszcie, że mam połączenie.
Facet, który ze mną rozmawiał, nazywał się Selvedge. Nie mogłem z nim dojść do ładu. Najpierw wziął mnie za agenta obrotu nieruchomościami, potem za prawnika. W końcu zaczął podejrzewać, że ma do czynienia z oszustem. Z drugiej strony, nie ułatwiałem mu sprawy. Od dwóch dni nie spałem, pewnie więc gadałem jak potrzaskany. Na szczęście, odnotowałem również pewien postęp. Dowiedziałem się, że Annie Mae Gudger (w dzieciństwie koleżanka Jolyn Jimson) już od dawna jest szacowną panią Annie Mae Radwin. Ten cały Selvedge musiał u niej robić za sekretarkę, być jej przymilnym pomagierem albo coś w tym guście.
Prowadziliśmy rozmowę podobną do tej pomiędzy wrzaskliwą arą a starym, zgrzybiałym mamutem. Aż nagle usłyszałem kliknięcie na linii.
— Młody człowieku — odezwał się głos starszej kobiety z południowym akcentem, co prawda wygładzonym, lecz wciąż pobrzmiewającym górską nutą.
— Tak? Halo! Halo!
— Powiadasz, młody człowieku, że rozmawiałeś z jakąś Jolyn? Jolyn Smith może?
— Halo! Tak! Rozmawiam z panią Radwin? Z panią Annie Mae Radwin z domu Gudger? Ona teraz mieszka w Austin, w Teksasie. Kiedyś mieszkała w okolicach Water Valley w Missisipi. Ja też pochodzę z Austin…
— Młody człowieku — przerwała — czy przypadkiem nie podpuściła cię moja wstrętna siostra Alma?
— Kto? Nie, proszę pani. Spotkałem kobietę o imieniu Jolyn…
— Chciałabym z panem porozmawiać, młody człowieku. — I dodała obcesowo: — Pokieruj go, Selvedge.
Kliknięcie.
W łazience na stacji obsługi podczyściłem zęby i spróbowałem się ogolić starą, zapchaną jednorazówką Gilette, którą zawsze nosiłem w plecaku, co zaowocowało odsłonięciem twarzy wokół ust. Przebrałem się w czyste dżinsy i jedyną zapasową koszulę, którą zabrałem na wyprawę, poprawiłem fryzurę i przyjrzałem się sobie w lustrze.
Nadal wyglądałem, jakby mnie psu z gardła wyrwano.
Dom przypominał posiadłość Presleya, znajdującą się akurat gdzieś w tej okolicy. Od nędznej zagrody na wzgórzach w Missisipi do czegoś takiego w czterdzieści lat. Do majątku dochodzi się różną drogą. Zastanawiałem się, co pomogło Annie Mae Gudger. Szczęście? Rabunek? Opatrzność boska? Ciężka praca? Zawłaszczenie?
Selvedge wprowadził mnie na oszkloną werandę. Czułem się jak Philip Marlowe, idący na spotkanie z bogatym klientem. W domu stały meble wykonane na przestrzeni pierwszego półwiecza, dość nijakie z wyglądu — takie, co to nigdy nie wydają się piękne, nigdy wysłużone, ale zawsze praktyczne.
Chyba spodziewałem się zobaczyć herod-babę z zielonym daszkiem i ochraniaczami na rękawy, pochyloną nad zawalonym papierami sekretarzykiem — kobietę, od której pozytywnej bądź negatywnej decyzji zależy życie lub śmierć tysięcy ludzi. Tymczasem poznałem sympatyczną panią w zielonym spodnium. Miała ponad sześćdziesiąt lat i włosy w kolorze pszenicznej słomy. Nie wyglądały na farbowane. Jej niebieskie oczy przywodziły mi na pamięć moją nauczycielkę z pierwszej klasy. Była chuda, wręcz zasuszona, jakby słowo „gruby” nie funkcjonowało w jej słowniku.
— Dzień dobry, panie Lindberl. — Uścisnęła mi dłoń. — Napije się pan kawy? Dobrze panu zrobi.
— Chętnie, dziękuję.
— Proszę usiąść. — Wskazała białe wiklinowe krzesło przy szklanym stoliku. Czekała już na nim tacka z dzbankiem kawy, filiżankami, herbatą w torebkach, rogalikami, serwetkami i talerzykami.
Kiedy wychyliłem duszkiem pół filiżanki kawy, powiedziała:
— Zapewne sprowadza pana do mnie jakaś ważna przyczyna?
— Przepraszam za swoje maniery. Może nie wyglądam na nauczyciela, ale uczę biologii na Uniwersytecie Teksańskim. Jestem ornitologiem. Robię właśnie doktorat. Dwa dni temu spotkałem panią Jolyn Jimson…
— Co u niej słychać? Nie widziałam jej, Boże, chyba z pięćdziesiąt lat. Jak ten czas leci.
— Raczej ma się dobrze. Rozmawiałem z nią góra pół godziny. To było…
— I przyszedł pan do mnie w jakim celu?
— No… porozmawiać o drobiu, który hodowała pani rodzina, gdy mieszkaliście niedaleko Water Valley.
Popatrzyła na mnie uważnie i nagle się uśmiechnęła.
— A, pan ma na myśli te szkaradne kuraki?
Też się uśmiechnąłem, ba, o mało nie parsknąłem śmiechem. Zrozumiałem, przez co musiał przejść Edyp…
Jest 4:30 po południu. Siedzę w Motelu 6 w centrum Memphis. Muszę wykonać jeden telefon, przespać się i złapać samolot.
Annie Mae Radwin przez cztery godziny odpowiadała na moje pytania, wciągając mnie w swoją rodzinną historię. Selvedge’owi zabroniła w tym czasie odbierać telefon.
Kłopot polegał na tym, że Annie Mae wyniosła się z domu w roku 1928, rok przed wielkim awansem jej ojca. Wyjechała do Yazoo City, a potem stopniowo, krok po kroku, przenosiła się coraz bardziej na północ, do Memphis, ku swemu przeznaczeniu, gdzie została wdową po zamożnym pośredniku handlowym.
Zaraz, zaraz, trochę się zagalopowałem. Dziadunio Gudger był nadzorcą u pułkownika Crisby’ego na jego głównej plantacji pod McComb w Missisipi. Wiązała się z tym bardzo długa historia, oto jaka:
Pułkownik Crisby był potomkiem rodu żeglarzy, handlujących zarówno libańskimi cedrami (prawie wszystkie wycięto na maszty dla okrętów Jego Królewskiej Mości i nie tylko), jak i egipską bawełną. Ponadto herbatą, przyprawami korzennymi — na dobrą sprawę, wszystkim, co wpadło im w ręce i nadawało się do sprzedaży. Kiedy w roku 1802 dziadek pułkownika Crisby’ego osiągnął pełnoletność, wziął rozbrat z Oceanem Atlantyckim w Charleston w Karolinie Południowej, zwrócił oczy na zachód i wyruszył w lasy Zatrzymał się dopiero w plemieniu Czikasawów, gdzie otworzył placówkę handlową i pokazał Indianom niewolników. I dobrze mu się wiodło.
Tam też urodził mu się syn, późniejszy ojciec pułkownika Crisby’ego, który wyjeżdżał do Karoliny Południowej po rodzinne mienie: niewolników, wozy, konie, bydło, perliczki, pawie tudzież dronty, uważane za wyjątkowe szkaradzieństwa. Jeden z wujów żeglarzy zakupił je u francuskiego kupca w roku 1721. Prawdopodobnie były to białe dronty z Réunionu, chyba że pochodziły z jakiejś starej hodowli. Dronty z Mauritiusa już wtedy były wymarłe.
Cały ten kram zataszczono na zachód, do placówki handlowej w plemieniu Indian. Tamtejsze szczepy należały do Konfederacji Tańczących Królików.
Ojcu pułkownika Crisby’ego też się świetnie powodziło, podobnie jak perliczkom i drontom. Aż pojawił się Andrew Jackson i pognał Tańczące Króliki szlakiem łez do nieba w Oklahomie. W końcu ojciec pułkownika Crisby’ego doczekał się syna, przekazał innym zarządzanie placówką, a sam przeniósł swoje plantacje jeszcze bardziej na zachód, w okolice McComb.
Interesy kwitły, mimo że zmarł ojciec pułkownika Crisby’ego. A dronty, choć czasami dawały im się we znaki mściwe łasice i psy polujące na jajka, też się rozmnażały.
W tym momencie na arenę dziejową wkroczył dziadunio Gudger, istne wcielenie okrutnika Simona Legree; troszczył się o plantację, kiedy pułkownik Crisby, po zgromadzeniu pod swoją komendą dziesięciu kompanii wojska, pomaszerował walczyć o niepodległość Południa.
Pułkownik Crisby wrócił na plantację wcześniej niż inni, ostrzelany mniej więcej taką samą porcją pocisków Miniégo, która poszatkowała jego dowódcę generała Beauregarda Hanlona na skalistym cyplu podczas oblężenia Vicksburga.
Pułkownik wprawdzie nie zginął, lecz przez miesiąc śmierć krążyła wokół niego niczym nieśmiały inkasent. Marniał w oczach, szwankował na umyśle i na tydzień przed śmiercią uwolnił wszystkich niewolników (wojna trwała jeszcze dwa lata). Skoro odeszli niewolnicy, nie potrzebował nadzorcy. Dalej historia toczyła się w faulknerowskim stylu, żywcem wyjęta z powieści Kiedy umieram. Gudgerowie udali się w okolice nie istniejącego ówcześnie Water Valley. Podróżując wśród zdemoralizowanych, obszarpanych i wysiedlonych Południowców, pędzili przed sobą stadko drontów, które pułkownik Crisby podarował swojemu zarządcy w nagrodę za wierną służbę. Następnie opowieść mówiła o bestialskim zamordowaniu dziadunia Gudgera przez milicję Biura do spraw Wyzwoleńców w czasach działalności pierwszego Ku Klux Klanu, a także o przygodach i udrękach tatusia Gudgera w latach 1880–1910, czyli między czwartym i trzydziestym czwartym rokiem jego życia.
Alma i Annie Mae byty drugim i piątym dzieckiem w dorobku tatusia Gudgera, a urodziły się w odstępie trzech lat. Wydawało się, że zapałały do siebie śmiertelną nienawiścią, gdy tylko Alma po raz pierwszy zajrzała do kołyski Annie Mae. Były córkami drugiej żony Gudgera (pierwszą wpędził do grobu swoim utyskiwaniem), który imał się już szóstego zajęcia. Wcześniej był drwalem, domorosłym kaznodzieją, najemnym oraczem (póki muły nie obsypały się guzkami i nie zdechły na nosaciznę), przewoźnikiem towarów (póki konie nie padły z przemęczenia, a sklep żelazny nie przejął wozu) i pomocnikiem w sztabie wyborczym pewnego polityka (póki polityk nie przegrał wyborów).
Kiedy urodziła się Annie Mae, właśnie dogorywał w roli dzierżawcy gruntu. Jako chłopiec, zdołał przeżyć kryzys roku 1898, lecz był zbyt biedny, żeby orientować się choć trochę w sprawach finansowych; wiedział, ile kosztuje w sklepie tytoń Beech-Nut, ale nic poza tym.
Alma i Annie Mae gryzły się ze sobą, przy czym oliwy do ognia dolewał fakt, że Alma, najstarsza córka, była ulubienicą rodziców. Życie Annie Mae było typowym piekłem niechcianego, zaniedbanego dziecka z biednej rodziny. Obiecała sobie, że zwieje z domu, i zrealizowała swój plan w wieku lat trzynastu.
Dziś rano dowiedziałem się wielu rzeczy. Jolyn Jimson była w tamtych czasach jedyną przyjaciółką Annie Mae, pochodziła z jeszcze biedniejszej rodziny. Tyle że czasem trafiała się jakaś robota i głód nie zaglądał im w oczy. W razie czego były ptaki dodo.
— Moja rodzina nie znosiła tych ptaków — powiedziała obyta już w świecie pani Radwin, dawniej Gudger, na słonecznej werandzie. — Ojciec w kółko powtarzał, że je powybija, ale jakoś nigdy się do tego nie zabrał. Myślę, że coś go powstrzymywało. A ile było z nimi zachodu! Trzeba je było zamykać na noc i stale rozglądać się za jajkami. Składały je daleko od zagrody i nie umiały potem trafić w to miejsce. Bywały lata, gdy nie wykluło się ani jedno pisklę. A jakie to były paskudy! Raz do roku tak szpetniały, jakby miały pozdychać. Gubiły wszystkie pióra; pomyślałby kto, że jakiegoś parcha złapały. Potem cały przód dzioba odpadał albo lepiej: przez tydzień, dwa wisiał naderwany. Wyglądały wtedy jak wielkie, oskubane gołębie. I traciły na wadze ze dwadzieścia funtów, zanim nie odrosły im pióra. Co chwila musieliśmy zabijać lisy, które podchodziły pod indyczarnię, bo tak nazywaliśmy ich grzędy. Znajdowało się też jaja wypite przez psy i koty. Były tak durne, że musieliśmy je na noc zaganiać na grzędy. Nie trafiłyby na nie, choćby stały trzy kroki dalej. — Popatrzyła na mnie uważnie. — Ojciec co prawda ich nie cierpiał, ale w jego oczach miały pewną wartość. Dopóki je trzymał, dopóty czuł się nie gorszy od dziadunia Gudgera. Nie mówiłam jeszcze, że dziadunio cieszył się w rodzinie znaczną sławą. Ojciec z pewnością wspominał go z szacunkiem. W jego nagłym upadku było coś magicznego: dochrapawszy się w miarę wysokiej pozycji w starym porządku świata, po emancypacji zachował godność i charakter. I mimo że stracił dobytek życia, zachował przy sobie szkaradne kuraki, które dał mu pułkownik. Były dla niego symbolem. Dlatego tatko, póki je hodował, uważał, że w niczym mu nie ustępuje. Godnie stawiał czoło przeciwnościom losu, choć klepaliśmy biedę.
Zapytałem co się z nimi stało. Nie wiedziała, ale wyjawiła, kto wie i gdzie mam szukać tej osoby.
Dlatego właśnie przymierzam się do następnego telefonu.
— Halo! Dr Courtney? Dr Courtney? Tu Paul. Dzwonię z Memphis w Tennessee. Długo by wyjaśniać. Oczywiście, że nie, jeszcze nie. Ale mam dowody. Co? Dobra, a krętarze, kości krucze i stępowo-śródstopne, okrywy dziobowe to byle co? Jak to skąd? Z kurnika. Gdzie miałyby być trzymane dronty? Przepraszam, od dwóch dni nie spałem. Potrzebuję wsparcia. Tak, tak, pieniędzy. Mnóstwo pieniędzy. Gotówki. Powinno starczyć trzysta dolarów. Western Union, Memphis, Tennessee. Nieważne, byle blisko lotniska. Lotniska. Chcę, żeby wydział zarezerwował mi bilet na Mauritius… Nie, nie! Nie szukam wiatru w polu, tylko ptaków dodo! Oswojonych dodo. Wiem, że nie ma już ich na Mauritiusie. Wiem! To łatwo wyjaśnić. Wiem, że to wyjdzie kilka patyków… jeśli… ale… Niech pan posłucha, doktorze Courtney. Chce pan mieć zdjęcie w „Scientific American” czy nie?
Siedzę w kawiarence na lotnisku w Port Louis, stolicy Mauritiusa. Minęły kolejne trzy dni — w sumie pięć od tamtego pechowego ranka, kiedy nawalił mi samochód. Niech Bóg wynagrodzi producentów mojego akumulatora! Trochę drzemałem w fotelu samolotu, wsiadałem i wysiadałem, różne fotele, różne samoloty, i tak przez dwadzieścia cztery godziny. Lotnisko Kennedy’ego — Paryż, Paryż — Kair, Kair — Madagaskar. U celu tej tułaczki poczułem się jak nowo narodzony.
Teraz czuję się jak nowo narodzony, lecz o niebo mądrzejszy i smutniejszy. Właśnie byłem w domu wstrętnej siostry Almy w ekskluzywnej dzielnicy Port Louis, gdzie mieszkali wszyscy francuscy i angielscy dygnitarze.
Courtney zobaczy swoje zdjęcie w „Scientific American”, ja też, a jakże. Ukażą się artykuły w gazetach, w ciągu najbliższych tygodni będę zapraszamy do programów telewizyjnych. Z pewnością Annie Mae Gudger i Alma Chandler Gudger Moliére zjadą się z obu krańców świata, żeby pokazać się w blasku fleszy.
Odsuwam od siebie kolejne filiżanki kawy. Samolot do Antananarywy odlatuje za godzinę. Zamierzam spać przez cały lot do Kairu, Paryża i Nowego Jorku, tam odebrać wór kości i dalej spać w drodze do Austin.
Przede mną na stoliku leży plik dokumentów, wycinki z gazet i fotografie. Przemierzyłem pół świata, żeby je zdobyć. Odwracam od nich spojrzenie, kieruję je za okno, na górujący po drugiej stronie miasta szczyt Pieter Both, który rzuca cień na Port Louis i słynny tor wyścigów konnych.
Może powinienem zrobić coś z fasonem? Zwrócę bilet, wdrapię się na górę i spojrzę z wyżyn na ludzkość i jej mizerne dokonania. Wezmę ze sobą dzban martini i usiądę w jasnym, podzwrotnikowym słońcu (panuje tu wczesna, sucha zima). I pijąc wolno martini, wzniosę toast za Mordero, boga wymierania. I za alkę olbrzymią. I za papugę karolińską. No to oby nam się, gołębiu wędrowny. Twoje zdrowie, preriokurze dwuczuby. Oraz wasze, jakżeby inaczej, droncie z Mauritiusa, biały droncie z Réunion, samotniku z Réunion, samotniku z Rodrigues. Wszystkiego najlepszego, rodzinko drontowatych, moje wspaniałe dodusie!
A może zrobię coś innego, nie mniej efektownego: wdrapię się na Pieter Both i zacznę sikać pod wiatr?
Ileż w tym symboliki! Historia dodo kończy się tam, gdzie się rozpoczęła, na tej właśnie wyspie. Życie jest imitacją kiczowatej sztuki. Marną powieścią, skserowaną z kserówki. Nie łudziłem się, że znajdę tu żywe dodo (gdzie jak gdzie, ale tutaj z pewnością by je zdemaskowano). Nadal trudno mi uwierzyć, że Alma Chandler Gudger Moliére mieszka na wyspie od dwudziestu pięciu lat i nic nie wie o tych ptakach — ba, nawet nie zajrzała do muzeum w Port Louis, gdzie trzymają szkielety i wypchaną replikę wielkości waszego braciszka.
Kiedy Annie Mae uciekła w świat, rodzinie Gudgerów wiodło się całkiem nieźle, mimo że reszta kraju przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Był rok 1929. Gudger ponownie wdał się w politykę, popierając człowieka, który znał człowieka, który pracował dla Theodorea Bilbo, zwanego „Oburęcznym Mieczem Boga”, mającego rozliczne koneksje. Ten zaś przedstawił go Hueyowi Longowi, „Grubej Rybie”, który niedawno zwyciężył w wyborach na stanowisko gubernatora Luizjany. Gudger wygłaszał mowy po całym stanie Missisipi, tworząc podwaliny dla planu Longa „Dzielmy się bogactwem”, zanim jeszcze ów plan otrzymał nazwę. W rezultacie polityczna maszyna Longa w Luizjanie namierzyła utalentowanego podżegacza tłumów i zaproponowała mu, żeby przeprowadził się z rodziną do Kreolskiego Stanu (mieszkanie za darmo) i przyjął pracę dla „Grubej Ryby” z astronomiczną pensją 62,50 dolara na tydzień. Nowe perspektywy podziałały na niego jak persymony pod drzewem na wygłodzoną świnię. W mgnieniu oka klan Gudgerów wyruszył do krainy pelikanów, przeszczepów i uroczystości ostatkowych.
Tatko Gudger ze swoimi uzdolnieniami świetnie sobie radził, nie on jeden w czasach wielkiego kryzysu. Kroczek po kroczku piął się w górę, stawał się prominentną personą w biurokratycznych i politycznych kołach stanu, aż zmarł otoczony bogactwem i nienawiścią, połapawszy wszystkie sroki za ogon.
Alma Chandler Gudger została młodą damą (twierdzi, że Robert Penn Warren pisał o niej w książce) i wyszła za Jeana Carla Moliére, jedynego spadkobiercę plantatorów ryżu, indygowca i trzciny cukrowej. Byli szczęśliwym małżeństwem: najpierw wyjechali do Indii Zachodnich, później na Mauritius, gdzie ich rodzinne plantacje trzciny cukrowej należały do największych na wyspie. Jean Carl zmarł w roku 1959. Zostawił po sobie tylko Almę.
Krewni w Stanach też odnoszą sukces. Ubodzy rolnicy z Missisipi doszli do czegoś w życiu: ojciec zmarł z uśmiechem na twarzy, dwie córki posiadają w sumie spory kawałek planety.
Otwieram leżącą przede mną kopertę. Alma Moliére uprzejmie wysłuchała mojej opowieści (wcześniej dzwoniono z uniwersytetu i umówiono mnie na spotkanie za pośrednictwem dyrektora muzeum w Port Louis, który znał panią Moliére z kręgów towarzyskich) i powiedziała mi wszystko, co pamiętała. Potem wysłała służącego do jednego z magazynów (wielkiego niczym dwupoziomowe mieszkanie), skąd trzech mężczyzn przydźwigało pudła z wycinkami z gazet, brudnopisami i rodzinnymi albumami.
— Ostatni raz oglądałam je przed wyjazdem z Saint Thomas — powiedziała.
— To może przejrzymy je razem.
Większość materiałów dotyczyła kariery obywatela Gudgera.
— Przed przyjazdem do Luizjany nie zrobiliśmy sobie wielu zdjęć. Byliśmy tak przeraźliwie biedni, że prawie nikt z naszych znajomych nie miał aparatu fotograficznego. O, proszę bardzo. To Annie Mae. A wydawało mi się, że po śmierci matki wszystkie wyrzuciłam…
Patrzę teraz na to zdjęcie, zrobione zapewne koło roku 1927. Annie Mae ma na sobie jakiś łachman przypominający sukienkę. Wsparta na motyce, pokazuje w uśmiechu wysunięte zęby. Na oko dziesięć lub dwanaście lat. Oczy kryją się w cieniu ronda dziurawego słomkowego kapelusza. Stoi boso na świeżo zaoranej ziemi. Z tyłu widać róg domu i kawałek stodoły z otwartymi górnymi oknami na siano. Pracują tam ludzie, nieostrzy na drugim planie.
Kilka kroków za nią olbrzymi samiec dodo wydziobuje coś z ziemi. Fotograf uchwycił dwie trzecie ptaszyska, od łba poprzez karykaturalne skrzydła po skraj wywiniętych do góry piór ogonowych. Jedyna widoczna noga właśnie wygrzebała jakiś przysmak z wyrwanej lemieszem grudy, zapewne robaka. Sądząc po ciemnym umaszczeniu, jest to z pewnością szary dodo z Mauritiusa.
Fotografia nie jest zbyt dobra, 3,5 x 5 cali — jedna z tych, jakie dawniej robiły skrzynkowe aparaty. Widzę ją oczami wyobraźni, w tym powiększenie ptaka, na rozkładówce w „Scientific American”. Alma powiedziała mi, że w tamtych czasach zostało im sześć lub siedem tych szkaradnych kuraków: dwa białe, reszta szarobura.
Oprócz zdjęcia dostałem dwa wycinki prasowe: jeden z „Bruce-Banner Timesa”, drugi z lokalnej oksfordzkiej gazety. Oba artykuły pisała ta sama autorka, zajmująca się „Sprawami Water Valley”. W obu przypadkach pisze, że rodzina Gudgerów wyprowadziła się szukać szczęścia w sąsiednim bagnistym stanie i że wszyscy będą za nimi tęsknić. Pożółkły wycinek z pierwszej strony oksfordzkiej gazety zawiera krótką wzmiankę o przyjęciu pożegnalnym Gudgerów w Water Valley w „ubiegłą niedzielę”. Gazeta ukazała się 19 października 1929 roku.
W papierach mam również ulotkę z zapowiedzią przyjęcia pożegnalnego, wyznaczonego na niedzielę 15 października 1929 roku. Wszyscy mile widziani. (Ludzie z Luizjany, którzy przysłali pieniądze na przeprowadzkę tatka Gudgera, z pewnością zawyżyli koszty o rząd wielkości. Powiedziałem jej to).
— Owszem, sporo tego było — przyznała — lecz to nie miało znaczenia. Tatko Gudger przypominał Thomasa Wolfea. Wiedział, że otwiera się przed nami świetlana przyszłość. I czy by się dorobił, czy wszystko stracił, w żadnym wypadku nie zamierzał wracać. Zorganizowałby jakieś przyjątko niezależnie od tego, czy byłyby na to pieniądze, czy też nie. Poza tym, nie zapominajmy, w tamtych czasach ludzie byli bardziej towarzyscy.
Zapytałem, ilu gości przyszło.
— Czterystu albo pięciuset — odpowiedziała. — Gdzieś tu powinny być zdjęcia.
Odnaleźliśmy je po krótkich poszukiwaniach.
Pół godziny do odlotu. Nie martwię się, że nie zdążę. Jestem jedynym pasażerem, a pilot siedzi przy sąsiednim stoliku i rozmawia z facetem z RAF-u. Na kolonialnych wyspach życie toczy się wolniejszym, przyjemniejszym rytmem. Trzeba o tym pamiętać.
Patrzę na kolejne dwie fotografie. Na jednej mężczyźni dla rozrywki rzucają podkowami i żelaznymi podkładkami, obserwowani przez dzieci, psy i kobiety. Najwidoczniej aparat stał przy wschodniej części domu, skierowany na zachód. Wszyscy, którzy chcieli się dostać do tego domostwa na odludziu, ostatnią milę musieli pokonać pieszo. Ludzie też stoją w grupkach, pogrążeni w rozmowie. Niektórzy mężczyźni, już bez marynarek, z szelkami, zadzierają głowy, roześmiani. Niewątpliwie opowiedziano właśnie żartobliwą historyjkę. Onieśmielona dziewczynka z palcem w buzi zerka z bliska w obiektyw aparatu. Ma około pięciu lat. Posiadam przeciętne zdjęcie z rodzinnego spotkania — mogłoby zostać zrobione w dowolnym miejscu i czasie. Jedynie ubiór wskazuje na lata dwudzieste i dziurę zabitą dechami.
Courtney nie będzie żałował, że nie szczędził pieniędzy. Napiszę artykuł, podzwonię po ludziach i zaplanuję serię wystąpień w programach telewizyjnych, które zbiegną się w czasie z publikacją. Potem wreszcie odpocznę. Znowu będę zwykłym człowiekiem: uzyskam stopień naukowy i zacznę ganiać po dżungli za zwierzakami, które w ciągu dwudziestu lat i tak wymrą. Kto się tym przejmuje?
Narobię wokół siebie medialnego szumu, stanę się ciekawostką sezonu, a potem z chęcią wrócę do normalności. Będę mógł czytać książki, oglądać filmy, zanosić brudy do pralni samoobsługowej, puszczać z wieży Jonathana Richmana. I douczać się, aż zostanę autorytetem w jakiejś podrzędnej dziedzinie wiedzy.
Będę mógł chodzić do muzeum i oglądać wspaniałe nieżyjące okazy.
— To fotografia pamiątkowa — powiedziała Alma. — W tamtych czasach nie mogła się bez nich obyć żadna większa impreza. Wszyscy obecni ustawiali się w szeregu i pozowali do zdjęcia. Nie każdy zmieścił się w kadrze, więc zrobiliśmy dwa. Na tym jesteśmy my.
Izba wydaje się maleńka przy tym mrowiu ludzi w różnym wieku i ubraniu, o najrozmaitszym wzroście i figurze. Na przedzie dzieciaki i psy, dalej kobiety, z tyłu zaś mężczyźni. Jedyny wyjątek stanowią brodaci patriarchowie, siedzący z przodu z maleńkimi dziećmi — ich oczy skierowane są na obiektyw, lecz w głowach być może nadal pobrzmiewają słowa, którymi dawno temu zwrócił się do nich wielki konfederat Nathan Bedford Forrest na polu osnutym kłębami dymu. Fotografia pochodzi z innej epoki.
Kto wcześniej widział zdjęcia tatka Gudgera i jego żony, może ich łatwo rozpoznać. Alma pokazała, gdzie stoi.
Powodem, dla którego zatrzymałem sobie tę właśnie fotografię, jest to, co znajduje się na najbliższym planie. Stoły sklecono z kozłów, wyłożonych — zamiast blatów — drzwiami i dechami. Stoją od lewego do prawego brzegu fotografii. I uginają się od jadła, niewiarygodnych gór mięsiwa.
— Gotowanie zaczęło się trzy dni wcześniej, u nas i u sąsiadów — wyjaśniła Alma. — Każdy coś przyniósł.
Można odnieść wrażenie, że ugotowano i wystawiono do ostygnięcia całą zawartość Safewaya. Szynki, ćwiartki wołu, cała wanna kurczaków, stosy przepiórek, króliki, beka fasoli, bataty, irlandzkie ziemniaki, pole kukurydzy, bakłażany, groch, liście rzepy, masło w pięciofuntowych osełkach, chleb kukurydziany i bułeczki, galonowe bańki z melasą, gary z sosem. A także pięć olbrzymich ptaków, dwa razy większych od indyka, upieczonych w całości: nogi powiązane jak na Święto Dziękczynienia, udka potężne niczym bicepsy Schwarzeneggera. Leżały na grzbiecie w misach wielkości stolików koktajlowych.
Widać było, że w tłumie nie brak głodomorów.
— Jedliśmy całymi dniami — podsumowała Alma.
Wymyśliłem już tytuł artykułu do „Scientific American”. Będzie brzmiał: „A jednak dodo wymarł”.
Przełożył Dariusz Kopociński