Julia Ostapenko STYGMATY

Wychodzę na dwór, idąc podnoszę kołnierz płaszcza, ponownie spoglądam w niebo. Dziwne niebo, jakże dziwne. Nie, już dawno przestałem przyjmować podobne drobnostki za szczęśliwe przepowiednie. Zabawne, ale dawniej każdą błahostkę przyjmowałem za dobry znak. Nie od razu rzecz jasna: dopiero po tym, gdy przesiąkłem tutejszą atmosferą do szpiku kości. Do diabła, a przecież wszyscy tutaj wierzą w przepowiednie. I, co charakterystyczne, wyłącznie w dobre. Sieją ziarna tylko wtedy, gdy podziobie je czarna kura. Spytałem kiedyś mamkę Eklif, dlaczego tak robią, ta jednak tylko wzruszyła ramionami. Jasna sprawa: siła przyzwyczajenia. Zresztą i ze mną jest tak samo. Dlaczego uznałem, że czyste niebo to dobry znak? Czyżby dlatego, że zdarza się to tak rzadko? Czy nie można choćby z rzadka, od czasu do czasu, dawać mi szansy? Prawdziwej szansy, a nie tej jej iluzji, którą mnie szpikujesz już od… nie trzeba, nie trzeba, przestań, nie wiem, który mamy już rok.

A zatem o czym to ja? Ze życie niczego nie jest w stanie nas nauczyć? Bzdura. Ono uczy — tego, że nigdy nie zechcemy się uczyć. To zbyt bolesne. Także fizycznie. W moim przypadku.

— Wio, bydlę, poszła! — zachrypniętym głosem wykrzykuje stary Patryk, bezlitośnie kopiąc pociągową szkapę. Biedne zwierzę wytęża ostatnie siły, przekrwione oczy wyłażą z orbit, piana płatami zwisa z wydętej wargi, na dźwięk wytężonego rzężenia rozrywa się serce, zbite kopyta ryją ziemię. Patryk tłucze je z godną podziwu gorliwością. Mogę go zrozumieć. Ostatnimi czasy biedak całkiem podupadł. Bardzo dużo pije. Czasami dotrzymuję mu towarzystwa, upijamy się na wyścigi pod starym hasłem „kto kogo przepije”, i przynoszą mnie do Neriny, ledwo ciepłego i oklapłego, żeby mnie pocieszyła albo wychłostała — w zależności od nastroju. Chłostać to ona lubi, to prawda. Ma pewną skłonność do sadyzmu, ale moja dziewczynka bardzo wstydzi się tej słabości, i zmuszony jestem sam dawać jej powód. Tak jest bezpieczniej.

— No poszła żesz ty! — natęża się Patryk, i kobyłka wytęża się w ślad za nim, i tak oto wytężają się oboje: starzec woźnica i pociągowa szkapa, razem, unisono. To też swoista harmonia. Trochę im zazdroszczę: nie dane mi było zaznać nawet takiej.

W tej części zamku jest teraz cicho: po południu aktywność czeladzi przenosi się pod dach, do kuchni, warsztatów pełnych kurzu, dusznych sal… Nie, co ja mówię — do oślepiająco wspaniałych sal, mieniących się blaskiem tysięcy wypolerowanych płyt, luster… Czego jeszcze? Kandelabrów? Tak… Nie. Nie, nie. Niech to diabli, jeden raz tylko Nerina nieostrożnie pokazała mi, jak wszystko ma się w rzeczywistości, ale ja nie mogę tego zapomnieć. Tego kurzu, pajęczyn, grobowego zimna, ciągnącego z przewiewanych przeciągami korytarzy…

Sale, jasne sale. Przepych i świetność, ciepło i przytulność. Starzec Patryk, mamka Eklif, pociągowa szkapa, stękająca w męczarniach pięć kroków ode mnie. Wyciągnę rękę, dotknę ciepłego, szczeciniastego pyska, wilgotny nos wsunie się w mą dłoń. I znów pomyślę — ze zdziwieniem, z zachwytem: diabelska wiedźma!

Przecież nic z tego nie istnieje.

Chciałoby się wiedzieć, czy bezchmurne niebo także nie istnieje…? Chciałoby się wierzyć, że nie sięgnęła jeszcze tak wysoko. Chciałoby się wierzyć, że choć to mi zostawiła.

Ale do diabła z tym. Za każdym razem mówię sobie: do diabła z tym, za każdym razem potrząsam głową, podnoszę kołnierz płaszcza (A czy płaszcz jest prawdziwy? Jest? Jesteś pewien?), zasępiam się, zdecydowanym krokiem przechodzę przez podwórze, czasem ulegam pokusie wymiany kilku zdań ze służbą, która, wiem o tym dobrze, nie istnieje poza moją wyobraźnią — poza iluzją, która zastąpiła mi prawdziwy świat. A czasami…

— Rendalu!

Ona jedna tak potrafi wymawiać moje imię. Zrozumiałem to zaraz po tym, jak uczyniła to po raz pierwszy — wiele, wiele lat temu; sfrunęło z jej ust, niczym motylek, płochliwie zrywający się z kwiatka na chwilę przed tym, nim zgnieciecie jego delikatne skrzydełka szorstkimi, pokrytymi odciskami palcami. I pozostaje wam tylko obserwacja leniwie kołyszącej się kwiatowej główki. Na tyle długo, by zrozumieć, że to mak.

Dlatego — właśnie dlatego — zatrzymuję się, chociaż, jak się zdawało, zdecydowałem się: do diabła z tym! — Zatrzymuję się i odwracam, i spoglądam w górę, mrużąc oczy od niemiłosiernie jasnego światła. No, co tym razem…? Jak zawsze, czy…

Widzę Nerinę w oknie najbliższej wieży, na samej górze. Wysunęła się z okna po pas, wychyliła w dół, białe niczym szron włosy smużą się po solidnej kamiennej ścianie. Mrużę oczy jeszcze bardziej, niczym krótkowidz, zaciskam zęby, mocno przygryzam język — nie tak dawno odkryłem, że nagły ostry ból pomaga na chwilę zrzucić okowy jej czarów — i rzeczywiście przez ułamek sekundy widzę drapieżnie wygięty, zwęglony szkielet gotowej w każdej chwili zawalić się wieży, widzę połamane gałązki martwego bluszczu wokół okna, widzę wyraźnie wyszczerzone zęby obciągniętej zgniłą skórą czaszki… Albo nie widzę. Tak, już nie widzę. I kto mi powie, czy nie było to wytworem moich… nie, nie fantazji (są tu sami swoi, eufemizmy nie są potrzebne) — halucynacji. Tak, nazwijmy rzeczy po imieniu. Czas najwyższy oszaleć, czas najwyższy.

— Rendaaalu! — woła rozpaczliwie i wyciąga w dół śnieżnobiałe ręce. Uśmiecham się oschle, posyłam jej powietrzny pocałunek, ta klaszcze w dłonie, ze złością kręci głową.

— Ty znów?!

— Znów, duszko moja, znów — mówię z zaciśniętymi zębami i odwracam się. Usłyszała, nie usłyszała — nieważne. Ona zawsze mówi „Rendalu, ty znów!”, i zawsze odpowiadam tak samo, tylko różnymi słowami.

— No przestań! — dobiega do mnie jej niski, aksamitny alt, gdy już kroczę do zamkowych wrót. — To robi się już po prostu śmieszne! Słyszysz?!

Co do tego faktycznie ma rację. Nie odejdę. Znakomicie to rozumiem, ale nie ma na świecie siły, która zdołałaby zmusić mnie do zaprzestania prób. Wciąż się łudzę: a może… może nastanie dzień i ja…

— A ty co? — krzyczy Nerina z okna; wygląda na to, że zezłościła się na serio. Nie wiadomo dlaczego, przecież nie odchodziłem już prawie tydzień.

Mnie także to się znudziło, Rino, chciałoby się rzec. Mój Boże, jakże mnie to znudziło. Wypuść mnie. Po prostu — pozwól mi wreszcie odejść. Wiesz przecież, że cię nienawidzę. I nie wierzę, że aż tak bardzo podoba ci się moje ciało. Dlaczego zatem męczysz nas oboje? Przecież także cierpisz, widzę to. I nie mam dla ciebie najmniejszego współczucia. A od tego jeszcze bardziej boli. Cóż z ciebie za człowiek, cóż z ciebie za kobieta, choćby i wiedźma, jeśli zdolna jesteś do takiego cierpienia?

Bardzo chcę jej to powiedzieć. Ale nie mówię. Dlatego, że i tak zna moje myśli. To najmniej ważne z tego, do czego jest zdolna.

Do czego jeszcze jest zdolna moja Nerina? Macie bogatą wyobraźnię? To spróbujcie sobie wyobrazić, jaka — mniej więcej — może być moc wiedźmy żyjącej dwa tysiące lat w absolutnej samotności na północnym skraju świata. Podkreślam: w absolutnej samotności. W głębi duszy jest bardzo, bardzo nieśmiała. I nigdy nie zaczęłaby demonstrować swej potęgi głupiemu i nieokrzesanemu światu. Rzucanie piaskiem w oczy — nie w jej stylu. No i żyje sobie w samotności już trochę stuleci. Spytacie: a co ze mną? Ja się nie liczę. Czasem zaczynam wątpić, czy nie zostałem przez nią wymyślony.

Zresztą, jeśli wierzyć Nerinie, nie byłem jej pierwszą namiętnością (Tak miło to nazywa — namiętność. Strach pomyśleć, co by wyprawiała, gdyby zakochała się naprawdę). Wcześniej miała kilka pasji. Wszystkie, jak zrozumiałem, skończyły swój żywot w żałosny sposób. Mówiąc wprost — po prostu je zamęczyła. Być może torturowała w swych przytulnych piwniczkach, a może zajeździła na śmierć na obszernym łożu, którego ostatnimi laty nienawidzę niemal tak mocno, jak samej Neriny. Próbowała uparcie obalić z nimi ludową mądrość „serce nie sługa”, i, jak to z reguły bywa w przypadku zmagań z ludowymi mądrościami, poniosła porażkę. Ja miałem więcej szczęścia. Tylko ja nie mogę odejść.

A może mogę?

Tak, mogę. Teraz też, zostawiając za sobą jej pełne urazy ochrypłe okrzyki, podchodzę do bramy. Eastweek, niezdarny, otyły odźwierny z wiecznie tępą halabardą pod pachą, jak zwykle chrapie, mocno ściskając w pięści pęk kluczy. Po przyjacielsku klepię go po plecach, na co błyskawicznie otwiera oczy, mówi: „A! Milordzie! Pan znów..”, i tylko uśmiecham się w odpowiedzi, chociaż w środku wszystko zamarza na widok współczucia ślizgającego się w oczach starca. To także iluzja, nieprawdaż, Nerino? Specjalnie go tu postawiłaś, żeby pomęczyć mnie jeszcze trochę przed samym wyjściem… Chociaż wiem, że nawet gdyby Eastweek był prawdziwy, żywy, też widziałbym w jego oczach tę ledwo uchwytną, nieśmiałą litość.

Nie trzeba, stary. Jestem najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem w tym przeklętym miejscu. Zdaję sobie z tego sprawę i bez ciebie.

Eastweek wzdycha, stęka, otwiera swoją budkę, wprawia w ruch nieskomplikowany mechanizm. Brama opuszcza się ze zgrzytem. Kłęby gęstego, brunatnego pyłu unoszą się powoli, zasłaniają niezwykle, wściekle jasne niebo.

Wychodzę na wolność.

Tu jest inne powietrze. Jeszcze nie wolne, ale już — prawie… Na lewo morze, otchłań wody, przeklętej wody, którą wiele lat temu przybyliśmy do tego koszmarnego miejsca. Z przodu i po prawej góry. Szare, niewiarygodnie wysokie. Gdzieś za nimi — prawdziwy świat. Świat żywych ludzi, żywego słońca. Gdzieś tam została Ginewra. Ale ona z pewnością dawno już umarła. Nasz syn dawno umarł, i jego dzieci, i jego wnuki także. Tu, po tej stronie gór, nie ma czasu. Tu nie ma śmierci, nie ma życia, tylko umieranie. Słyszałem kiedyś, że te miejsca zwano Zimową Agonią. Zimy tutaj zresztą także nie ma. Kiedy po raz pierwszy opowiedziałem o tym Nerinie, zaśmiała się, ale był to dziwny śmiech. Nigdy więcej tak się nie śmiała.

Idę szybko, z podniesioną głową, nie spuszczając gór z oczu. Żadnemu człowiekowi nie udało się ich przejść. I nawet jeśli zdarzy się cud, nawet jeśli tym razem do nich dotrę, nie zdołam ich pokonać. Panuje tam straszliwe zimno, i śnieg, i wiatr, i nie ma wody, i nie rośnie nawet oset. Umrę w tych górach. Ale lepiej tam. Boże, lepiej byłoby tam. Na wolności.

Co? Tak, ja też sądziłem, że to głupstwa, diablo sentymentalne głupstwa. Przez pierwszych dziesięć lat.

Im dalej, tym zimniej, tym świeższe powietrze, tym silniejszy zapach morza, chociaż w rzeczywistości oddalam się od niego. Ale jeszcze nawet blisko to dławiące, prawie do łez przejmujące uczucie, kiedy zaczyna się wydawać, że tak, tak, TAK, udało mi się, słyszysz, cholerne ścierwo, mimo wszystko UDAŁO MI SIĘ! Cudowne uczucie — z pewnością warte jest ceny, którą przychodzi mi za nie za każdym razem zapłacić. Czasem przychodzi później, czasem wcześniej; ani razu nie udało mi się jeszcze dotrzeć do gór. Kiedyś doszedłem niemal do samego ich podnóża. Dziwna sprawa zresztą — bardzo wtedy chorowałem, płuca niemal rozrywały się od kaszlu. To było wkrótce po tym, gdy rzuciłem się do morza, chcąc… nie, nie utopić się. Ona nie da mi się utopić. Chciałem wpław dotrzeć do ludzi. Oczywiście, ptaszyny-siostrzyny wyciągnęły mnie, ale do tego czasu zdążyłem porządnie nałykać się lodowatej wody. Przeleżałem w gorączce dwa tygodnie. A potem, ledwo podniósłszy się, odszedłem. I wytrzymałem długo jak nigdy dotąd. Ale to wciąż nie były góry.

Nigdy nie wytrzymuję do gór.

Nigdy nie mogę odejść.

Dlatego, że wcześniej czy później, bez względu na to, jak bardzo bym się spieszył, jak bardzo bym się trzymał, na mych dłoniach otwierają się stygmaty.

Zatrzymuję się, gwałtownie odwracam, podrywam głowę. Już tu są… Milusie ptaszyny-siostrzyny… Mizariel i Patoel, przeklęte kreatury, których wygląd zewnętrzny i usposobienie w pełni odzwierciedlają naturę ich stwórczym. Pół kobiety, pół ptaki, z ludzkimi twarzami, torsem i rękoma ludzi pierwotnych, potężnymi skrzydłami sterczącymi znad umięśnionych ramion. Bardzo miło się uśmiechają. Gdy chwytają cię za skórę i wciskają twarzą w twe własne gówno, rzecz jasna przyjemniej widzieć na twarzy tego, kto cię poniża, czuły i przyjazny uśmiech. Naprawdę. Bardzo mnie kochają. Nerina bardzo mnie kocha. Po prostu ich miłość jest taka, jak one same.

Zimowa Agonia… Pięknie, nieprawdaż?

Mizariel i Patoel unoszą się nade mną, na razie jeszcze daleko: przecież przeszedłem całkiem niewiele. A one nigdy się nie spieszą. Czekają, dopóki moje dłonie nie pękną dokładnie po linii życia, rzygając ciepłą jasną krwią, ruszą wtedy po purpurowych śladach, które pozostawię na twardej, szarej ziemi. Będą lecieć, unosząc się nieśpiesznie nade mną, w zadumie, niczym padlinożercy, dopóki nie upadnę bez świadomości, straciwszy w końcu siły od utraty krwi, a potem pochwycą mnie w swe silne, muskularne ręce i zaniosą do naszej władczyni — z powrotem. Ta rzuci na me rany gojące zaklęcia, zaśpiewa mi pieśń o lordzie Rendalu i otrze me wilgotne od potu skronie.

Potem odpocznę trochę. I wszystko powtórzy się od początku.

I od początku.

I od początku.

Chciałoby się dodać: aż do samej śmierci, ale śmierci tu nie ma. Jest tylko agonia.

Jeśli się zastanowić, to bardzo wygodne. Wydaje mi się, że dawno wymyśliła ten sposób — na długo przedtem, nim statek, którym przypłynąłem, burza wyrzuciła na jej brzeg. Zabiła wszystkich poza mną. Z jakiegoś powodu spodobałem jej się. I nigdy, ani przez jedną minutę nie myślałem, że poszczęściło mi się — nawet na samym początku. Jej życzliwość i uprzejmość nie zwiodły mnie. Uciekłem jeszcze tego samego dnia i, pamiętam, strasznie się zdziwiłem, że nie ruszył za mną pościg. Tylko te ptaki, nie próbujące atakować — po prostu spokojnie krążące nieco z boku, gdy, tracąc oddech, mknąłem po skalistym pustkowiu do morza… Wtedy przeszedłem całkiem niewiele. Nigdy nie zapomnę przerażenia, które mnie ogarnęło, gdy z mych dłoni zaczęła sączyć się krew — bez przyczyny… Zastygłem, patrząc na krwawiące dłonie, a ptaszyny-siostrzyny już były obok, uprzejmie uśmiechnięte — no jak, naspacerowałeś się? Przyprowadziły mnie z powrotem; byłem tak zszokowany, że przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym stawić opór. A krwawienie ustało zaraz po tym, jak przekroczyłem zamkową bramę. Teraz ustaje jeszcze szybciej — czasem ptaszki nawet nie zdążą wylądować. A ja już wiem. Ona znów zwyciężyła.

Rendalu, znów?

Znów.

I znów, i znów — idę przez szare pustkowie, z początku patrząc prosto przed siebie, potem nisko schyliwszy głowę pod naporem ciągnącego z gór wiatru. Tyłem głowy czuję ich żółte oczy bez źrenic, ich jadowito-prostolinijne uśmiechy. O czym rozmawiają, gdy zostają same? Nie znudziło im się to jeszcze? Czy w ogóle cokolwiek może im się znudzić? Przynajmniej one są we dwie… Może poprosić Nerinę o wykpienie z mgły brata bliźniaka? A zresztą, już to było. Ona szybko zaczyna wpadać w zazdrość, co doprowadza mnie do szału. Fantom i tak umrze straszliwie widowiskową śmiercią w sali tortur, ja napiję się ze starym Patrykiem, a ona mnie wychłoszcze. A potem będzie płakać, współczuć, mówić: mój biedny, biedny…

Stop, o czym to ja? Nie wrócę! Trzeba myśleć tak: nie wrócę. Tym razem mi się uda. Niebo jest jasne, prawda? Niebo jasne… Ptaszyny-siostrzyny na jasnym, jaśniuteńkim niebie… Tu nigdy nie pojawiają się inne ptaki. Ciekawe, czym się żywią nasze kanareczki?

Znów się zatrzymuję, znów się odwracam: ptaszyny są już bliżej, a przeszedłem nawet więcej, niż sądziłem. Co prawda góry wciąż są daleko, ale sylwetka zamkowej ściany już skryła się w półmroku. Z takiej odległości iluzja zapewne nie działa w pełni, i widzę Zimową Agonię taką, jaką jest w rzeczywistości: zapuszczony, zapleśniały grobowiec, zamieszkany przez rozkładające się trupy. Z tego miejsca nie jest to tak przerażające. Wychodzi na to, że najlepiej jest oddalić się na tyle od niej. Z pewnością nie mniej. Może powinienem wykopać tu sobie ziemiankę?

Czuję wilgoć w dłoniach. Już?! Ach, nie, to tylko pot… na razie. No tak, racja. Ziemianka — to nie to… To buda dla ulubionego pieska. To nie wolność. Wolność jest dalej. Jeszcze odrobinę dalej. Tam, gdzie prawie zaczynam wierzyć: udało mi się… tym razem mi się udało…

Tym razem zdołałem przejść tylko tyle, ile zazwyczaj przechodziłem w ciągu kilku ostatnich lat. Mniej więcej trzecią część odległości do łańcucha górskiego. Jeden raz łyknąłem przenikliwego, mroźnego górskiego powietrza. Zrobiło się zimno, rześko. Ptaszyny utrzymywały dystans, ale taka taktowność z ich strony była niepotrzebna.

Odwracam się twarzą w kierunku zamku, siadam na ziemi, wycieram dłonie o kamienie, nie spuszczając wzroku z zaciągniętej dymem sylwetki mojego odległego więzienia. Kamienie szybko robią się czerwone, dłonie — brudne. Od zakażenia także nie umrę; próbowałem. Nigdy nie umrę.

Nigdy nie umrę. Teraz już nie przeraża mnie to tak, jak kiedyś. Zapewne oswoiłem się z tą myślą. Nerina wciąż tylko się śmieje: „Jak powiadali starożytni, trudno jest tylko przez pierwszy tysiąc lat…” A ja jeszcze nawet stulecia tu nie pobyłem. Boże, ile mojej krwi wypiła ta ziemia? Co mogłoby wyrosnąć na niej, gdyby…

Nie zdążam zakończyć myśli: Mizariel i Patoel płynnie pikują do ziemi, pochylają się w wyskoku, rozprostowują smukłe plecy, idą do mnie, uśmiechają się. Spacer zakończony. Teraz, chłopczyku, umyć się i — spać…

Spać…

Być może byłoby mi lżej, gdybym zdołał zabić którąś z nich. Ale i tego nie mogę.

— Co tak pó-óźno wróciłeś, lordzie Rendalu, mój synu…

Głowa pęka. Zawsze pęka, jakby z przepicia. Ciało trzęsie się od wysuszającej, spopielającej słabości. Brak sił, by chociaż rękę unieść, a tym bardziej na to, by rzec „Zamknij się”. Ale trzeba będzie. Długo tego nie wytrzymam.

— Co tak pó-óźno wróciłeś, o mój paladynie…

Za… za-milcz-że.

— Po-olowałem, matko, pościel mi łoże, zmę-ęczyły mnie łowy i moc-no zas-nę-ę…

— Zamknij się! — krzyczę, zacisnąwszy powieki: szczelnie, najszczelniej, tak, by nawet jeden promień przeklętego martwego słońca, które nawet nie istnieje, nie przesączył się przez tę zasłonę i nie wypalił mi oczu.

Coś miękkiego dotyka mego czoła. Batyst. Już zdążył przesiąknąć na wylot. Ostrożnie przyciskając drżące ze zmęczenia palce do dłoni, odnajduję wiecznie żywe, wiecznie świeże szramy, już wiele lat zastępujące mi linie życia. Nie boli. Ale wciąż jeszcze czuję zimno. Robi mi się niedobrze…

Gdy wymiotuję, Nerina troskliwie podtrzymuje mą głowę. Potem pomaga się położyć, poprawia zadarte ubranie, podnosi z podłogi pozłacaną miednicę, przytrzymując ją przed sobą tak, jak praczki trzymają kosze z bielizną. Tyle tylko, że moja Rin okryta jest zielonym złotogłowiem, a nie wyblakłymi chustami, w rękach dzierży złoto, a nie konopie. Co prawda w naczyniu nie znajdziesz bynajmniej pachnącej mroźną świeżością bielizny. Jakże to symboliczne: złotogłowie i złocona miednica z rzygowinami. Diabelnie symboliczne.

— Dlaczego tak nie lubisz tej pieśni?

— Mam już jej powyżej uszu!

— Moim zdaniem odpowiada chwili.

— Idź do…

Wybucha śmiechem z głębi piersi, bardzo seksownym. Początkowo nawet podobał mi się ten śmiech. Nasze rozmowy zawsze są o tym samym: z roku na rok. Prawie rytuał. Nic się nie zmienia. Zapewne to właśnie irytuje mnie najbardziej. Wciąż. Bez przerwy.

Nerina oddaje miednicę służącej, brzyduli z różowymi policzkami, pulchnymi usteczkami i brodawką nad brwią (czasami pomysłowość mojej dziewczynki wprost zadziwia!), znów siada obok mnie, kryjąc się w cieniu baldachimu, bierze moją rękę szczupłymi, chłodnymi palcami. One zawsze pozostają chłodne. Wydaje mi się, że to cząstka prawdy, której ona nie może ukryć nawet przed samą sobą.

— Rendalu, powiedz, dlaczego?

— Co — dlaczego?

— Dlaczego odchodzisz?

— Zawsze odchodziłem. I zawsze będę.

— Dlaczego, dlaczego? — już prawie płacze. W takich chwilach jest mi jej trochę żal. Ale to tylko dlatego że, dopóki krew nie zacznie krążyć w żyłach w zwykłej objętości, na złość po prostu brak mi sił. — Cóż tam jest takiego? Cóż takiego, czego ja ci nie mogę dać?

To także część rytuału. Dawno odpowiedziałem jej na to pytanie, i dawno pojąłem, że odpowiedzi ona po prostu nie słyszy. Wypada z jej świadomości, z jej pamięci — znajduje się poza sferą jej pojmowania. I to, zapewne, także można zrozumieć. Staram się…

Ginewra? Ach nie, już prawie o niej nie myślę. Jak nie myślę o ziemi, którą uważałem za swą ojczyznę. Przypomina mi się z jakiegoś powodu studnia na podwórzu domu, w którym wyrosłem. W dzieciństwie uwielbiałem opuszczać się na jej dno w ciągu dnia (młodszy brat zawsze stał w pogotowiu i wyciągał mnie na pierwszy mój krzyk). Mówią, że za dnia ze studni widać gwiazdy.

Próbowałem kiedyś opowiedzieć o tym Nerinie. Strasznie się wzruszyła i długo płakała. A ja po tym nie mogłem myśleć o tej studni bez obrzydzenia. Dziwne, że nie rozumiałem wcześniej, jakie to było wszystko głupie.

Chciałbym wiedzieć, co powinno się wspominać. Do czego trzeba chcieć wrócić.

— Daję ci to, czego nikt nigdy ci nie da — szepcze, przyciskając moje palce do swego policzka. — Wieczną młodość, wieczne życie… Już dawno umarłbyś w tamtym… w tamtym świecie.

— I tak dawno umarłem — odpowiadam i, zabrawszy rękę, odwracam się do ściany. Nerina wzdycha (łzy dziś będą? nie? z roku na rok staje się coraz bardziej płaczliwa), siedzi jeszcze trochę, nieśmiało głaszcze mnie po głowie, wstaje. A teraz powie… teraz…

— To nic. Kiedyś się przyzwyczaisz.

To wszystko. Rytuał dobiegł końca. Teraz da mi się wyspać. Te wiecznie nieudane próby ucieczki zabierają diabelnie dużo sił. Ciekawe, czy jest jej mnie choć trochę żal? Czy też tak naprawdę lubi obserwować, jak niczym tępogłowa mucha uderzam o szybę, nie zauważając nieprzezwyciężalnej przegrody? Czy potrafi czerpać z tego sobie tylko znaną przyjemność? Z jakiegoś powodu trudno mi w to uwierzyć. Wydaje mi się, że byłaby prawdziwie szczęśliwa, gdybym po prostu kochał ją, tak, jak tego pragnie. Przecież próbowała pokazać mi prawdziwą siebie. Po prostu nie przewidziała, że nie ma człowieka zdolnego zobaczyć to i nie oszaleć.

Nerina nie odchodzi; słyszę jej oddech. Podła, siadła w kącie, myśli, że nie zauważę. Niech jej, do diabła, będzie. Chociaż nie mogę zasnąć w jej obecności, zwłaszcza gdy siedzi za moimi plecami, wpatruje się w tył mej głowy oczyma ptaszyn-siostrzyn, uśmiechając się do mych pleców ich słodko bezlitosnym uśmiechem. I nie zostaje mi nic innego, tylko leżeć i wpatrywać się w ścianę, i przypominać sobie, jak dawno, dawno temu próbowała odkryć przede mną część tej prawdy, której śmiertelnik znieść nie jest w stanie.

A przecież sam ją o to prosiłem. Kierowała mną chorobiwa ciekawość: chęć poznania, jak wygląda ona, jak wygląda miejsce, które nazywała moim nowym domem, a które w rzeczywistości było moim więzieniem, kto przychodzi do niej wieczorami, gdy zamyka wschodnią część zamku i do samego rana dobiega stamtąd dziwna, bardzo powolna muzyka, jakby wydobywająca się spod ziemi… Długo się opierała, certowaa się i krygowała, chociaż widziałem, że strasznie ją poruszył en pomysł. Do tej pory nie rozumiem, jak można przeżyć niemal dwa tysiące lat i być tak naiwną. Zresztą, to zapewne moja wina. Nie wiem dlaczego, ale Nerina wyobraziła sobie, że naprawdę ją kocham. A ja zrozumiałem to zbyt późno. Jakże bowiem mogła uznać za przejaw głębokich uczuć gorącą namiętność, z jaką przechodziły nasze pierwsze noce…? Jak się okazało, mogła. Głupotą z mojej strony było nierozumienie, że niemal cażda kobieta postrzega seks jako sposób na wyznanie miłości. I że niemal każdy mężczyzna jest zbyt wielkim egoistą, by uświadomić jej to odpowiednio wcześnie.

Nerina powiedziała, że wyda bal na moją cześć. Zabrzmiało to bardzo uroczyście, przygotowania dorównywały zapowiedziom. Zamieszanie, które wywołała wokół tego wydarzenia, rozdrażniło mnie: nie jest przyjemnie zostać przedstawionym szanownym gościom w charakterze nowego ulubionego pieska. Zresztą, gdy wszystko się zaczęło, nie miałem do tego głowy.

Pamiętam, jak wszedłem do sali, ale nie mogę przypomnieć sobie chwili, w której opadła zasłona. Umknął mi moment, gdy Nerina sprawiła, że iluzja zniknęła, i kiedy rzuciło mną w kocioł odurzająco mdlącego smrodu, chlustającego mi prosto w twarz rzeczywistością, o której zdążyłem zapomnieć. Ujrzałem rozsypujące się ściany dawno zniszczonej twierdzy, połamane, przegniłe meble, przeżarte przez mole portiery, wyblakłe błękitne świece w kandelabrach z ludzkich kości. Poczułem zapach stęchlizny, rozkładu — jaki roztacza się z rozgrzebanej mogiły. Ujrzałem jej sługi, gości…

Ujrzałem ją samą.

Do świtu na mej głowie nie pozostał choćby jeden ciemny włos. Nerina od razu naprawiła sytuację, i teraz, spoglądając w lustro (które, jak wiem, naprawdę zaciągnięte jest pajęczynami i zapaskudzone przez muchy), widzę człowieka, któremu nie da się więcej niż trzydzieści lat — pod warunkiem, że nie będzie się patrzeć w jego oczy. Ten człowiek ma czarne włosy. Już dawno przestałem uważać go za swe odbicie.

Nigdy nie rozmawialiśmy o tej nocy. Łatwiej mi było uważać ją za zły sen. Bardzo możliwe, że to był sen — wszak już następnego dnia wokół mnie pojawiły się jasne ściany, wytworne umeblowanie, a obok — pod bokiem, na wyciągnięcie ręki — Nerina we własnej osobie, świeża, pachnąca, przepiękna… Tylko ja nie mogłem porzucić myśli, że obejmując ją w rzeczywistości obejmuję wspaniale ucharakteryzowanego, zabalsamowanego trupa. Sądzę, że to rozumiała. I nienawidziła się za nieprzemyślaną, romantyczną głupotę, która pchnęła ją do tego pochopnego kroku. Chciała, żebym kochał ją taką, jaką jest naprawdę. I myślała, że dam radę. Oto do czego prowadzi tak zatwardziałe pustelnictwo. Biedactwo zupełnie nie znało ludzi.

Staram się oddychać równomiernie: mam nadzieję przekonać ją, że śpię. I rzeczywiście, Nerina wstaje, nazbyt głośno szeleści spódnicami, zamiera przestraszona. Oddycham równo i głęboko: chciałbym, żeby jak najszybciej wyszła. Nabiera się i bezszelestnie wychodzi. Drzwi nie zamyka, bo i po co? Nie musi stosować siły Zaklęcie zatrzymuje mnie pewniej od każdego zamka. Ileż to już razy pytałem ją, jak na to wpadła, a ona tylko się uśmiecha. Czasami mówi coś bezwstydnie kokieteryjnego w rodzaju „Nie zdołasz żyć beze mnie”. Kiedyś uderzyłem ją, gdy to powiedziała. Uderzyłem mocno — odleciała prawie pod przeciwległą ścianę. Był czas, gdy próbowałem zmienić jej życie w piekło, ale czym można wyprowadzić z równowagi stworzenie, żyjące dwa tysiące lat? Ona tylko się uśmiecha, moczy rózgi w roztworze z pokrzywy i siecze nimi iluzje pokojówek, a czasem — mnie (tak chciałoby się dodać — iluzję mnie). I nie ma z tego wyjścia — krąg zaczyna się i kończy jej uśmiechem. „Nie zdołasz żyć beze mnie”.

Kilkaset kroków do wolności — i zawsze, w każdych okolicznościach, bezwzględnie, niezmiennie zaczynam umierać. Nie wiem, nie rozumiem dlaczego…

Dlaczego?

Dlaczego?

Dziwne… Nigdy wcześniej nad tym się nie zastanawiałem.

Dlaczego?

— Rendalu, ty znów?

Nie, nie znów. Tym razem nie wierzę, że zdołam dojść — jak nie wierzę nigdy, lecz dziś ośmielam się przyznać do tego przed samym sobą. W tym momencie kieruje mną ciekawość badacza. Dlatego nie odwracam się na krzyk Neriny (dobiega z dolnego tarasu), nie myślę: do diabła! nie podnoszę kołnierza płaszcza, nie przerzucam się żartami z czeladzią. Po prostu wychodzę z zamku, założywszy ręce za plecy i wpatrując się w ziemię. Palce prawej ręki ściskają dłoń lewej, wciskają się w szramę. Która rozejdzie się za kilka minut, w najlepszym razie — za kilka godzin…

Dlaczego?

Przywykłem przyjmować to jako oczywistość, jako irracjonalną logikę magii, pojęcie której jest z zasady niemożliwe. Kilkaset kroków — i na mych dłoniach otwierają się stygmaty. Ale ile setek? Czy zawsze tyle samo? Nie, w pierwszych dniach z ledwością udawało mi się odejść od wrót. W kolejnych — docierałem nawet całkiem daleko. Oznacza to, że nie o odległość tu chodzi. O co w takim razie?

Nie wiem, co chciałem osiągnąć. Nawet jeśli zaklęcie Neriny posiada określony mechanizm, to czy nawet dokładna jego znajomość pomoże mi je zniszczyć? Ale, niech to diabli, czymże mam się jeszcze zająć? I tak przecież zdycham tu z nudów. Niech potraktuje to jako jedną z niewinnych rozrywek, którym od czasu do czasu się oddaję.

To znaczy, że nie odległość — myślę, a za plecami już ćwierć mili oddzielające mnie od zamkowych ścian, i ptaszyny-siostrzyny już wzleciały ze swych żerdek w pochmurne niebo… Dziś nie jasne, ale to nieważne. Wszystko to błahostki. Niebo nie ma żadnego znaczenia. Ale cóż w takim razie innego, jeśli nie odległość? Czas? Też nie: zawsze idę mniej więcej z tą samą prędkością. A może związała mnie magią z jakimś przedmiotem w zamku? Wystarczy, że się od niego oddalę, a zaczynam krwawić…? Nie, nie, nie może to być też odległość, ta jest przecież za każdym razem inna… Nie przedmiot, nie w zamku, nie…

Nie w zamku?

A zatem gdzie?

Zatrzymuję się, wsłuchuję się w donośne bicie serca. Mniej więcej w tej części drogi w góry zawsze bije nieco silniej niż zazwyczaj: nie mam najmniejszego wpływu na swe ciało. Nerina twierdzi, że jestem romantykiem. Głupia suka. Nie da się być romantykiem, diabli wiedzą ile lat spędziwszy w udekorowanej kwiatami trumnie, bez najmniejszej nadziei na wydostanie się. Nie jestem romantykiem. Jestem idealistą. Zawsze przyjmuję do rozważań idealne warunki. Teorię, niech ją diabli. Delikatne kobiece mózgi są słabo przygotowane do takich rzeczy: Ginewra tylko wzdychała, gdy próbowałem jej wytłumaczyć, że nie można sadzić jej ulubionych chryzantem w kamienistej glebie, nawet jeśli ta została przedtem skropiona wodą ze źródła świętego Lodwiga. Mimo to sadziła je, kwiaty nie wschodziły, i Ginewra doszła do przekonania, że to święty Lodwig gniewa się na nią. Kobiety, nawet te ukochane, prawie zawsze wykazują się głupotą w tego rodzaju sprawach. Wiem jednak dokładnie, że dopóki żyję (to znaczy — wiecznie), teoretycznie jest możliwe, że któregoś razu stygmaty nie otworzą się. Czasami przecież otwierają się nieco później… Dlaczego by owe „nieco później” pewnego pięknego dnia nie przeciągnęło się w nieskończoność?

Dlatego, że… Nie, Nerina nie jest głupią suką. Jest całkiem mądra. Urządziła to tak, że nie pozostawiła mi najmniejszej choćby furtki. Dlaczego? Gdzie może znajdować się to, od czego nigdy, nigdy nie zdołam uciec?

„Dlaczego tak późno wróciłeś, lordzie Rendalu, synu mój…”.

„Lepiej późno niż wcale, mamo” — tak oto powinien odpowiedzieć lord Rendal z tej piosenki; wtedy i piosenki by nie było, i pozostałby dureń przy życiu.

Faktycznie. Lepiej późno, niż wcale.

We mnie, oto gdzie się to znajduje. Zadziwiające, jak czasami najbardziej oczywiste rzeczy pozostają niezauważone.

Nerina przywiązała mnie do samego siebie. To najpewniejszy sposób: przed sobą nie zdołam uciec, nie ma co teoretyzować. Coś się ze mną dzieje, gdy opuszczam Zimową Agonię. Coś, co wywołuje pojawienie się stygmatów. Co to jest…?

Zamieram, niemal odruchowo sprawdzając, jak daleko są ptaszyny-siostrzyny, i odsuwam się, gdyż Mizariel macha skrzydłami tuż nad moją głową, by zaraz potem unieść się wyżej.

— Co, do diabła? — krzyczę do nich i unoszę dłonie, poprzecinane krzywymi liniami wiecznie świeżych blizn. — Widzicie? Jeszcze za wcześnie, spadajcie stąd!

Ale nie odlatują, lękliwie krążą nad głową, niczym gotowe do ataku sępy Wygląda na to, że coś je zaniepokoiło…

A przecież faktycznie. Tak daleko nie dochodziłem już od kilku lat. Dziwne… Zamyśliłem się, nie zauważyłem, że przyspieszyłem kroku. Zamek prawie utracił swe kształty, rozpłynął się w zwartą ciemną bryłę, za to z gór zeszła mgła, już widać kontury niższych szczytów… Kiedy ostatnio widziałem te kontury? I powietrze jest całkiem inne, nie pachnie więcej morzem, stało się ostrzejsze, chłodniejsze… dawno nim nie oddychałem, tak, to przyjemne… to prawie jak…

No tak. Nie na darmo moje ptaszyny zaniepokoiły się. Nie przyszło im długo czekać. Krew pociekła po palcach, kapnęła na suchy piasek, wyżerając w nim maleńkie ciemne kratery. Dlaczego? Dlaczego? Co się zdarzyło — dopiero co, sekundę temu? Poczułem zapach… zobaczyłem zarysy skał… pomyślałem o przełęczy, o tym, co zrobię, gdy dotrę do niej… Kiedy — a nie jeśli.

Kiedy — a nie jeśli.

Rzeczywiście już pomyślałem, że tym razem udało mi się — zawsze tak myślę. I zawsze dokładnie w tej chwili moje dłonie zaczynają krwawić. W tej chwili, gdy zaczynam czuć się wolnym.

Więc to tak.

— Co się tak tam grzebiecie?! — odwróciwszy się gwałtownie, krzyczę i ze złością macham ptaszynom zakrwawionymi dłońmi. — Muszę wracać! Szybko!

Gdy się zniżają, na ich podłużnych uśmiechniętych twarzach maluje się zdziwienie. Zazwyczaj idę, dopóki nie stracę przytomności. Teraz pilno mi wrócić. Nie chcę tracić na próżno sił, nie chcę później za długo ich odzyskiwać.

Szybko mi się przydadzą.

— A gdzie jadłeś obiad, lordzie Rendalu, synu mój?

A gdzie jadłeś obiad, o mój paladynie?

— U mej ukochanej. Pościel mi łoże,

Zmęczyły mnie łowy i mocno zasnę…

Nerina uważa, że bardzo dobrze gra na harfie. Nie raz jej mówiłem, że gra parszywie, szarpie struny, i że w ogóle pozbawiona jest poczucia rytmu, choć głos ma całkiem przyjemny. Ale kiedy śpiewa tę pieśń — a śpiewa ją zawsze po moim powrocie z kolejnej „wycieczki” — zapominam nawet o jej nieudolności. Zazwyczaj. Dziś nie słyszę nie tylko rwanych akordów, którymi zamęcza harfę, ale i do śmierci uprzykrzonych słów, którymi moja dziewczynka dręczy mnie już tyle lat. Myślę. Staram się zrozumieć.

— A co jadłeś na obiad, lordzie Rendalu, synu mój? A co…

— To wolność, nieprawdaż? — pytam, i Nerina natychmiast milknie. W jej spojrzeniu widać zmieszanie: już dawno nie wytrzymywałem do trzeciej zwrotki.

Leżę na łóżku, zarzuciwszy ręce za głowę i patrząc w sufit. Ona siedzi na rzeźbionej ławeczce nieco z boku, złożywszy dłonie na strunach, już nie grając. Niemal nie obchodzi mnie, co odpowie. Po prostu postanowiłem tym razem zmusić ją do zamilknięcia w jakiś inny sposób.

— Co? — zapytuje Nerina, jakby nie rozumiejąc.

— Uczucie wolności. Świadomość wolności. Na tym zbudowałaś zaklęcie? Stygmaty otwierają się, jak tylko dochodzę do wniosku, że jestem wolny. Dlatego pierwszym razem stało się to tak szybko. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jaka z ciebie szuja. Myślałem, że wystarczy od ciebie odejść.

— Przestań — mówi niemal płacząc.

— Co ty? — zdziwiłem się szczerze. — Czyżby mogło to coś zmienić? Dlaczego tak długo ukrywałaś to przede mną?

— W rzeczy samej — mówi z niespodziewaną twardością w głosie i podnosi się. — To niczego nie zmienia. I dobrze o tym wiesz. Im dalej zajdziesz, tym większa pewność, że pomyślisz… pomyślisz, że uciekłeś ode mnie. I właśnie dlatego nie zdołasz uciec.

— No tak — przekręcam się na bok i, podparłszy głowę ręką z jeszcze różową po niedawnym wypadzie szramą, patrzę na Nerinę z zachwytem. — Tak właśnie jest. Mądrala z ciebie.

Zaczynają drżeć jej wargi, ale płakać na razie nie zamierza.

— Ja… po prostu cię kocham — szepcze, i w tym szepcie tyle jest wściekłości, ile nieraz na próżno szukać w krzyku.

— Już to zrozumiałem.

— Dlaczego jest ci ze mną źle?

— Dlatego, że wciąż śpiewasz tę cholerną pieśń o lordzie Rendalu.

— Jeśli zechcesz, nigdy już jej nie zaśpiewam!

— Chcę.

— Czy ty… — jej ręce bezsilnie opadają wzdłuż ciała, rozpaczliwie mną fałdy nieistniejącej sukni. — Tak byłoby prościej dla nas obojga.

— Nerino, odpowiedz mi na jedno pytanie. Tylko prawdę.

— Jakie…?

— Prawdę, Nerino!

— Dobrze, dobrze! Jakie?

Patrzę jej uważnie w oczy: z jakiegoś powodu zielone, chociaż zawsze podobały mi się czarne. Ginewra ma czarne oczy. Miała. Nigdy ich nie spuszczała, gdy na nią patrzyłem. Zielone oczy Neriny z trudem wytrzymują moje spojrzenie.

— Ile już lat tu jestem?

Odwraca się gwałtownie, trzaska drzwiami. Kładę się na plecach.

Poczucie wolności. Upajające, lekkie, kręcące w głowie: jak po winie, chociaż po winie tak nigdy nie bywa. Zaczynasz je cenić dopiero wtedy, gdy zostajesz go pozbawiony Wydaje mi się, że w moim przypadku minęło dosyć czasu. Rad jestem, że nie wiem dokładnie, ile. Gdybym sądził, że Nerina mi odpowie, nigdy nie spytałbym jej o to.

Wieczorem tego samego dnia leżymy w tym cholernym, szerokim łożu. Żałuję, że nie przybyłem do brzegów Zimowej Agonii jako pozbawiony sił osiemdziesięcioletni starzec. Wtedy zapewne zabiłaby mnie, a jeśli nie, to w każdym razie nie mógłbym zaspokajać jej nienasyconego ciała. I, co najważniejsze, żadnej fantazji. Tyle lat już minęło, i wciąż robimy to w ten sam sposób. Tylko do łóżka czasami mnie przywiąże, i to lękliwie tak, z zakłopotaniem, a potem przeprasza. Jakieś to takie odrażające.

— Czyżbym miała nieładne ciało?

— Ładne, ładne.

— Wcale ci się nie podobam.

— Aha.

— Nienawidzę cię!

— A mówiłaś, że kochasz.

— Nienawidzę!

— To pozwól mi odejść.

— Nigdy!

— Chcę spać.

Takie to rozmowy w pościeli. Z Ginewrą w ogóle o niczym nie rozmawialiśmy, i to było coś nadzwyczajnego. Ginewra była milczkiem, i za to ją kochałem. Nikt nie potrafił milczeć tak, jak ona.

Chciałbym do niej wrócić. Do naszego domu. Nabrać garść ciężkiej, wilgotnej ziemi pociętymi dłońmi. Być może pojechać w miejsce, w którym się urodziłem. Zajrzeć do studni, krzyknąć w nią coś głupiego, wsłuchać się w echo. Do środka już się nie wybiorę: mój brat umarł, a nie dowierzam nikomu więcej na tyle, żeby opuścić się tam, na dół, i spoglądać za dnia na gwiazdy.

Czy to wolność?

Ale czy o tym właśnie myślę, gdy zaczynają krwawić me dłonie?

Czy w ogóle myślę w takich chwilach?

Nerina leży obok, ciepła, pachnąca, uległa. Bardzo chce być kochaną. Z pewnością chce mnie kochać, wystarczy jej na to pozwolić. Gdyby się zastanowić, to czy jest mi tu aż tak źle? Ona naprawdę może mi dać wszystko. I Ginewrę, jeśli bardzo poproszę, i studnię w domu mojego ojca. Zdołam dotknąć ich rękoma. Wolność — to prawo posiadania tego, co chcesz? Czy też możliwość wzięcia tego samemu? Kiedy zaczynam myśleć o tym nie jak o marzeniu — jak o jutrzejszym dniu, jak o czasie, który nadejdzie bardzo szybko — to czy wtedy staję się wolnym? Tak? Dlaczego nie teraz, w tej chwili, gdy leżę z moją maleńką wiedźmą w ciepłej pościeli, na wymiętych przez nas prześcieradłach, nie otwierają się moje stygmaty?

— Wypuść mnie — mówię samymi wargami, nie patrząc na nią. — Wypuść.

— Nie mogę.

— Wypuść.

— Nie mogę, Rendalu! Naprawdę! Nawet gdybym chciała. Tego zaklęcia nie da się zdjąć. A przynajmniej nie wiem, jak to zrobić.

— Mądrala z ciebie. W takich chwilach prawie cię kocham.

— Och, ty…

Zasypia szybko, wbiwszy się maleńkim ostrym podbródkiem w moje ramię. Ostrożnie głaszczę jej długie gęste włosy Tak samo białe, jak moje prawdziwe włosy, których od dawna nie widzę. Być może nie pragnąłbym tak bardzo odejść, gdybym tylko mógł to zrobić. Ale nie mogę — i dlatego nie przestanę próbować. Mucha obija się o szybę, dopóki nie umrze.

Albo dopóki nie zniknie szyba.

* * *

Z donżonu widać morze.

Stoję na samym szczycie, obok otwartego luku, skrzyżowawszy ręce na piersi, i patrzę na białe grzebienie, z niesłyszalnym tu rykiem zwalające się na przybrzeżne skały. Ptaszyny-siostrzyny siedzą na zamkowej ścianie, nieopodal. Mizariel czyści pióra Patoel, ta z błogości mruży oczy, nie spuszczając ze mnie drapieżnie uśmiechniętego spojrzenia. Od czasu, gdy próbowałem rzucić się z tego donżonu, ani na minutę nie zostawiają mnie samego. Ale dziś po prostu wyszedłem pooddychać morzem. Duszne powietrze zamku źle na mnie działa.

Nerina niepokoi się. Nie uciekałem już od ponad miesiąca. Z początku cieszyła się, teraz zdenerwowała się nie na żarty. No cóż, przynajmniej jakieś świeże tchnienie w łączące nas stosunki. Nie upiłem się ani razu przez ten miesiąc, nie biłem jej, nie pozwalałem jej bić siebie (czasami przydarzają jej się ataki histerii, i bezpiecznie jest przetrzymać je w milczeniu — szybciej się uspokoi). Jednym słowem — rodzinna idylla. Codziennie zadręcza mnie pytaniami, ocha, wzdycha, czyta na głos powieści rycerskie, szybciej zaspokaja się w łożu i nie zbliża się do harfy. I — trzeba jej przyznać — nie śpiewa o lordzie Rendalu. Ale i tak nie jest to konieczne. Idiotyczna piosenka utkwiła mi w głowie, obracając się w niej raz po razie niczym nóż w ranie. Dlaczego tak późno wróciłeś, lordzie Rendalu… Dlaczego tak późno?

To wszystko, co mi pozostało. Nerina ma rację: nie ma wyjścia, i to nawet nie jej wina. Prędzej moja. Całe moje umiłowanie wolności. Nie potrafię żyć bez tego uczucia. Odchodzę znów i znów nie dlatego, że naprawdę mam nadzieję uciec z Zimowej Agonii, lecz dlatego, by choć przez chwilę je poczuć. Z początku miałem nadzieję, że zdołam łatwo zmusić się do zapomnienia o tym. Wydawało mi się, że to nie jest takie trudne. Starałem się nie myśleć, opuszczałem zamek z zamkniętymi oczyma, ratując się przed kuszącym widokiem dalekiego grzbietu, brnąłem na oślep, powtarzałem w pamięci tabliczkę mnożenia, odsuwałem od siebie to uczucie, jak tylko pierwsze jego iskry rozbłyskiwały w mej duszy I tylko wycierałem mokre dłonie. Nie wiem z czego.

Nadaremnie. Łyk górskiego powietrza, zbędnych dziesięć kroków — i wszystko zaczyna się od nowa. Krąg zamyka się. Staję się wolny co znów odbiera mi wolność. I tak w nieskończoność.

Pozostaje donżon i poszarpane kłęby szarej piany daleko w dole, pod nogami. Okrągły dach, niczym koło, niczym błędny krąg mojego uwięzienia. Mierzę spojrzeniem odległość do ziemi, potem do ptaszyn-siostrzyn. Nie ma o czym marzyć: reakcję maleńkie mają nadzwyczajną. Nie zdążę przelecieć nawet połowy drogi. Również i ta wolność nie jest mi dana. Chociaż jest inna. Być może lepsza od tamtej, pierwszej, której — najwyższy czas przyznać to przed sobą — nigdy nie odzyskam. Okrągła wieża — krok poza nią — krzemienna podłoga. Ściany zaklęcia — krok wstecz — inna wolność. Co tam, za tą bramą — wszystko mi jedno. Coś innego, to wystarczy. I przecież wystarczy jeden krok, niech to diabli, tylko jeden krok! Tylko nie po okręgu, nie w kręgu tego cholernego donżonu. W bok, tam, gdzie nie będzie oparcia pod nogą… I szybko, szybko — w dół, dopóki nie zdążyły złapać… Uciec, póki nie zdążyły dogonić i odstawić z powrotem. Ale ptaszyny mają zbyt dobrą reakcję. Jeśli spadnę, rzucą się do mnie w okamgnieniu. Uratować mnie mogło co najwyżej zaskoczenie, które wygra dla mnie kilka sekund. Ale co może zadziwić ptaszyny-siostrzyny? Ha, chyba tylko to, gdybym upadł w górę, a nie na dół… Nie runął na ziemię, lecz rozłożył ręce i wzleciał.

Zamknięty krąg. Krok poza… I — wzlecieć, a nie padać.

— Dlaczego tak pó-óźno wróciłeś…

Drżę, wstrząsam całym ciałem, jakby musnęła mnie drętwa, chwytam za pokrywę luku w próbie utrzymania równowagi. Ptaszyny podnoszą głowy, by po chwili uspokoić się. Dźwięki harfy wypływają z okna pode mną, spod moich nóg, spod ziemi, z mogiły. Gra ktoś inny, Nerina śpiewa. W głosie trwoga i drwina; nie wiem, czego więcej. Nie wiem, po co ona śpiewa. Przecież jeszcze nie odchodziłem.

Dopiero zamierzam.

A nakarmiłeś psy, lordzie Rendalu, synu mój?

A nakarmiłeś psy, paladynie mój?

Tak, zdechły już. Pościel mi łoże,

Zmęczyły mnie łowy i mocno zasnę…

Krok poza zaklęty krąg — i wzlecieć, nie spadać.

Zamienić kilka słów z odźwiernym, wyjść przez zamkową bramę, podnieść kołnierz płaszcza, uparcie deptać wytartymi podeszwami suchą ziemię, nie spuszczając wzroku z odległych górskich szczytów — i nie myśleć o wolności, nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć…!

Pozostać w tych ścianach.

Rozsznurować kołnierzyk koszuli.

Milczeć.

Słuchać pieśni o lordzie Rendalu, słuchać, uśmiechać się, kochać tę pieśń, kochać tę, która ją śpiewa. Jest przecież piękna. Pieśń i śpiewaczka — obie są piękne. W rzeczy samej.

Lękam się, żeś otruty, lordzie Rendalu, synu mój,

Lękam się, żeś otruty, paladynie mój…

Tak, otrutym jest, matko. Pościel mi łoże,

Zmęczyły mnie łowy i mocno zasnę…

Słuchać.

I… nie, nie myśleć o wolności.

Poczuć ją.

Tu przecież wieje wiatr, nieprawdaż? Od morza. Za górami jest świat, lecz jest on także i za morzem. Tu można myśleć o Ginewrze. Można myśleć o miejscach, do których chciałbym powrócić. O nich można myśleć gdziekolwiek Miejsce nie czyni wolnym. Możliwość powrotu również. W odróżnieniu od możliwości niewracania — i nic przy tym nie tracić. Dlatego że tak naprawdę ze studni nie widać gwiazd. Tak mówią. Ale to nieprawda. Romantyczna bzdura, a przecież nie jestem romantykiem. Nigdy nim nie byłem.

Ginewrę to zawsze przygnębiało.

Nerina płacze. Mówi: czego nie mogę dla ciebie zrobić, Rendalu? Możesz dać mi wszystko, dziewczyno. Wszystko. Problem w tym, że mi niczego nie potrzeba. Ani od ciebie, ani od świata, który mi ukradłaś.

Wilgoć w dłoniach… Ostatnimi czasy często czuję wilgoć w dłoniach; jestem całkowicie wykończony. Wymęczyłaś mnie, Rin. Co, już nie śpiewasz? Już skończyłaś? Zaśpiewaj jeszcze. To przecież bardzo piękna pieśń. O mnie. Zmęczyły mnie łowy i mocno zasnę.

Ptaszyny-siostrzyny rzucają się w moją stronę z kamiennych zębów, niczym gargulce, w panice trzepocą skrzydłami, zagęszczając nasycone solą powietrze. Ich żelazne ręce wpijają się w moje ramiona. O co chodzi, kochane? Nie łudźcie się, nie zamierzam skakać z donżonu. Nie potrafię latać. W odróżnieniu od was. Już dawno chciałem spytać: skoro umiecie latać, to dlaczego stąd nie odlecicie? Wiem, co trzyma tutaj mnie — a co trzyma was? Też zaklęcie? Czy nieumiejętność poczucia się wolnym? Poczujcie się, jeszcze zdążycie… To prostsze niż się wydaje. Zapamiętajcie najważniejsze: wolność — to nie możliwość pójścia tam, gdzie chcecie. To możliwość przyznania, że nie macie gdzie i po co iść. Dlatego że w ciągu dnia w studni nie widać gwiazd. Być może widać je nocą, ale nigdy tego nie sprawdziłem.

Tupot w dole, pod nogami, spod ziemi, z mogiły… Łoskot pokrywy luku, pajęczyna cienkich białych włosów, pełne przerażenia oczy. Zielone. A mnie zawsze podobały się czarne.

Z jakiegoś powodu tak wilgotno w dłoniach.

— Co ty… zrobiłeś…? Rendalu, co zrobiłeś?!

Nieporadnie podnoszę ręce, na których zawisły ptaszynysiostrzyny. Z dłoni coś kapie… coś z nich kapie.

— Jak ty… przestań! Zatrzymaj to! O Boże, przecież ty się wykrwawisz!

Doprawdy? Ale kogo za to winić, Rin? To ty, a nie ja, powiązałaś stygmaty z poczuciem wolności. Myślałaś, że niemożliwe jest ją poczuć w tych ścianach. Ja też tak myślałem. I do tej pory nic nam nie groziło. Do tej pory byliśmy prawie szczęśliwi. Ty i ja. A teraz moje dłonie pękły, i wycieka z nich szybko życie, które tak długo trzymałaś na łańcuchu. Nie mogę go zatrzymać, rzeczywiście. Niech odejdzie. Jeśli ty możesz je zatrzymać, zrób to.

— Boże, Rendalu… Boże, Boże! Jakże ty tak, jakże ty! Przestań, przestań, proszę!

Znów płaczesz? Przestań. Nienawidzę, gdy płaczesz. Lepiej mi zaśpiewaj. O lordzie Rendalu. O mnie. Zmęczyłem się.

I gdy chwytasz wiecznie zimnymi palcami moje ręce, z których nadal płynie krew, gdy twoje koszmarne twory, tak podobne do ciebie samej, cofają się, odwracają, wznoszą do nieba, gdy w dole rozlega się przenikliwe, błagalne „wio, bydlę, poszła!”, wyrywające się z suchego gardła połamanej lalki, gdy struny harfy rwą się gdzieś bardzo, bardzo daleko, na czoło spada mi pierwsza kropla deszczu. Chcę myśleć, że to deszcz. To moje prawo — decydować, czyje łzy płyną po mej twarzy.


Przełożył Paweł Laudański

Загрузка...