Rachel Swirsky ZAŚLUBINY ZE SŁOŃCEM

Ślubna uroczystość trwała, dopóki panna młoda nie zajęła się ogniem.

Piękna biała suknia Bridget spłonęła błyskawicznie; ogień pochłonął długi tren, białą taftową spódnicę, wyszywaną w różyczki bluzeczkę, okrągłą siateczkę na włosy i zdobną perełkami opaskę na czoło. Wszystko spaliło się tak gwałtownie i szybko, że płomienie nie tknęły nawet skóry Bridget, zostawiając ją nagą, nieco osmaloną, zawstydzoną i zalaną łzami.

Nagość była zresztą najmniejszym problemem. Bridget chwyciła jedwabną narzutę z ołtarza i owinęła nią sobie pierś niczym togą.

— I to byłoby tyle! — powiedziała. Gwałtownie ściągnęła z palca zaręczynowy pierścień i cisnęła nim w pana młodego. Diament wielkości winnego grona błysnął jak iskra, zataczając w powietrzu łuk.

Bridget ujęła rąbek narzuty i pobiegła przejściem. Otworzywszy podwójne drzwi wpuściła do nawy światło księżyca i wybiegła prosto w noc.

Pan młody westchnął. Otworzywszy dłoń spojrzał na iskrzący się w niej diament, który błyszczał lśnieniem jego ognistego nimbu w barwach szkarłatu i złota. Jego drużba delikatnie poklepał go po ramieniu. Ojciec panny młodej mężnie i z uznaniem kiwnął mu głową, ale trzymał się z daleka. Tak jak jego córka, był śmiertelnikiem.

— Kiepska sprawa, Heliosie — stwierdził Apollo.

Pan młody wzruszył ramionami.

— Zrobiłem, co się dało. Nie mogę przez cały czas tłumić moich płomieni. Czego w końcu ta kobieta chce? Mężczyzna musi niekiedy mieć okazję zabłysnąć.

Apollo klepnął go po ramieniu.

— Święte słowa, brachu.

* * *

Bridget zbiegła aż do recepcji. Nie przejmując się zdumionym spojrzeniem, jakim recepcjonista obrzucił jej niecodzienny strój powiedziała mu, że uroczystość się skończyła.

— W sali przyjęć, czy w apartamencie dla nowożeńców?

— I tam, i tam.

Recepcjonista postukał w klawiaturę.

— Przykro mi, ale nie przyjmujemy odwołań rezerwacji tuż przed uroczystością. Wyślę pracowników, żeby zdjęli dekoracje z sali przyjęć, ale będziemy musieli ściągnąć należność.

Bridget była zbyt zmęczona i oszołomiona, żeby się spierać.

— Proszę bardzo.

Zeszła korytarzem do sali przyjęć. Chciała przynajmniej zobaczyć fontannę czekoladowego fondue i lodowe rzeźby, nawet gdyby miały się zmarnować. Ludzie z firmy cateringowej i obsługa hotelowa zaczęli już zbierać talerze i szkło, usuwając stosy owoców i girlandy kwiatów, rajskich ptaków i tulipanów.

Podeszła do olbrzymiego tortu ze stojącą na jego szczycie maleńką figurką panny młodej obok spiżowego słońca. Wyjęła figurkę z otaczającego ją lukru.

— Co mi strzeliło do głowy? — zapytała patrząc na maleńką, malowaną twarzyczkę figurki.

— Czyż nie wszyscy chcielibyśmy poznać odpowiedź na to pytanie?

Bridget podniosła główkę. Pytanie zadała oparta o ladę z trunkami, odziana w idealnie uszyty kostium koloru burgunda i stojąca na trzycalowych szpilkach jej swatka, bogini narodzin Ejlejtyja.

— Powiedziano mi, co się stało — stwierdziła Ejlejtyja.

— Nie mógł się powstrzymać nawet w dniu naszego ślubu?

— Czy nie tego właśnie chciałaś? Czy nie pragnęłaś kogoś błyskotliwego, niezwykłego, kogoś, kto potrafi uśmiechem rozjaśnić mroczny pokój?

— Ale on nie jest po prostu błyskotliwy, chodzi o to, co robi innym. On nie świeci, on spala i pożera.

Ejlejtyja upiła nieco Chablis, rocznik 1988.

— Dobrze przynajmniej, że stwierdziłaś to przed zawarciem małżeństwa. Podpisałaś doprawdy kurewską intercyzę.

* * *

Helios i Apollo zainstalowali się w hotelowym barze. Przez rozległe, sięgające od sufitu do podłogi okna mieli piękny widok na rzekę, roziskrzoną migotliwymi odbiciami ulicznych latarni i neonów. Wszystko to odbijało się wiernie w zwierciadle za barem.

Apollo zaimprowizował sonet o roznoszącej drinki kelnerce i w nagrodę otrzymał jeden za darmo. Nie dający się wyprzedzić w rywalizacji Helios wzbudził owację podpalając papierosa jakiejś wyzywająco ubranej damulki siedzącej po przeciwnej stronie sali.

Helios wciąż miał na sobie swój smoking, ale rozwiązaną muszkę zawiesił na szyi. Odwrócił stołek, by sięgnąć po drinka.

— Myślałem, że ona jest inna — stwierdził.

Apollo zdążył już zmienić strój i teraz miał na sobie luźną koszulę i spodnie, w których wyglądał modnie i metroseksualnie. Machnięciem dłoni zbył uwagę Heliosa, rozsyłając przy okazji wszędzie wokół błyski pierścieni z topazami i agatami.

— Wszystkie są takie same. Mogłeś po prostu zapytać wcześniej.

— Uwaga równie pomocna, co zabawna — mruknął Helios.

— Ale prawdziwa. Chodzi o urodę śmiertelniczek. Z pewnością są unikalne, tak samo jak płatki śniegu, ale kto chwyta płatek, żeby podziwiać jego krystaliczne piękno? Jest coś, o czym podziwiający je ludzie zapominają.

— To znaczy?

— Że moc i urok śniegu tworzącego te niezwykle skomplikowane i piękne wzory są niezwykle nietrwałe. — Apollo mrugnął do grającej na pianinie brunetki. — I że się topią na twoim języku.

Helios podniósł palec wskazujący i wywołał podmuch płomieni skierowanych na brzuszek brunetki. Stłumiła je serwetką, a Helios uformował dymek w napis „Jesteś seksy…”. Brunetka zachichotała kokieteryjnie uciekając wzrokiem w bok.

— Nie dlatego kręcą mnie śmiertelniczki — Helios odwrócił się do przyjaciela.

— No to mnie oświeć.

— Potrafią głębiej przeżywać takie rzeczy jak radość, czy smutek, bo ich życie jest krótkie. Cieszą się tym, co dostają. I potrafią sprawić, że sam silniej odczuwasz pełnię istnienia.

— Bądźże przynajmniej szczery, ty trzymasz wszystkie atuty w ręku.

— To nieprawda!

— Skoro tak mówisz…

— Lubię towarzystwo śmiertelniczek — ciągnął Helios — z powodu naszych różnic. Ogień i woda to ciekawsza kombinacja, niż ogień i ogień.

— Ciekawa, jeżeli jesteś ogniem. Fatalna, gdy jesteś wodą.

— Więc mówmy o ogniu i ziemi. — Helios zapalił płomień na dłoni. Zmienił kompozycję tak, że pojawił się w nim róż, a potem złoto. — Sęk w tym, że większość śmiertelniczek tego nie rozumie. Myślą, że związek z bogiem postawi je ponad ludźmi. Chcą być kimś szczególnym, wyróżnionym. Chcą wywyższenia. Myślałem, że Bridget będzie inna. Twardo stąpała po ziemi. Wiedziała, że jest po prostu zwykłą dziewczyną. Sądziłem, że zadowoli się tym, iż każde z nas pozostanie sobą. Ale okazało się, że chce, abym został takim przeciętniakiem jak ona.

— Powinniśmy je wszystkie pozamieniać w laurowe krzewy — mruknął Apollo kończąc swojego drinka. Wstał i musnął palcami grzywkę swoich krótko przyciętych kędziorów koloru zboża. — Chodźmy. Jeżeli nie możemy znaleźć żadnych nimf, poszukajmy kilku nimfomanek…

* * *

Bridget dobrze pamiętała dzień, w którym pojęła, że ludzie dzielą świat z bogami. Od dawna to podejrzewała, wspominając hierarchię z placyków dziecięcych zabaw i szkolnych stołówek. Niektórzy ludzie wydawali się jej inni. Błyszczeli i olśniewali. Podczas gdy Bridget i jej rówieśnicy brnęli ku dojrzałości drogą pełną blizn i skaleczeń, tamci płynęli przez życie nigdy się nawet nie potykając.

Czy nie było to coś, co czuli wszyscy? Ludzie z nabożnym podziwem obserwowali, jak ktoś wywołuje fale uniesieniem trójzębu, budzi miłość dotknięciem strzały, czy wygrywa bieg przełajowy w uskrzydlonych sandałach. Potem wspominano wszystko niezbyt wyraźnie, w otoczeniu jakby świetlistej mgiełki, zapominając szczegóły, ale pamiętając istotę wydarzeń: diablo zuchwałego surfera; doradcę, który uratował małżeństwo; młodzika, biegającego tak szybko jak nikt.

Bridget zrozumiała wszystko dopiero podczas piątego roku doktoratu, gdy zestawiała dane dotyczące tezy, którą tak naprawdę mogło zrozumieć tylko niewielu ludzi zajmujących się tym samym, co ona.

Była jednym z czołowych światowych ekspertów od Słońca. A właściwie części Słońca. Zajmowała się badaniem plam na Słońcu, miejsc względnie zimnych, kładących się na jego powierzchni niczym łzy. Spędzała całe godziny w laboratorium, obliczając częstotliwość pojawiania się zawirowań w koronie i porównując je z przewidywanym pojawianiem się słonecznych rozbłysków.

— Słońce to romantyczna metafora — lubiła mawiać przyjaciołom przy drinkach, wtedy, kiedy jeszcze miała przyjaciół i wychodziła z nimi na drinki. — Te niewielkie ciemne plamki są powodowane intensywną aktywnością magnetyczną. Wszystko dzieje się dzięki przyciąganiu i odpychaniu. One sprawiają, że Słońce się rozgrzewa, ochładza, albo wyrzuca z siebie rozbłyski tak silne, że zostawiają ślady na Grenlandii.

Bridget miała umysł sprzyjający samotności i rozmyślaniom, tak przynajmniej sobie wmawiała z braku czegoś innego, niż nadmiaru samotności i rozmyślań. Na piątym roku doktoratu ostatni z jej przyjaciół, którzy nie otrzymali dyplomów, pozałatwiali sobie jakieś prace i powyjeżdżali; nie, żeby miała już z nimi wiele wspólnego. Jej ojciec żył w oddalonym o trzy stany domu spokojnej starości w towarzystwie dwóch zatwardziałych starych kawalerów i choć utrzymywał, że chce, by Bridget informowała go o wszystkich zmianach w swoim życiu, wyczuwała pewien żal w jego głosie, gdy odbierał jej telefony. Miała ciemne, głęboko osadzone oczy matki i włosy koloru kłosów zboża. Wiedziała, że dla ojca jest przypomnieniem choroby i śmierci matki. Niełatwo mu było znosić dolę wdowca. Poradził sobie ze smutkiem i żalem zaczynając nowe życie. Bridget była częścią starego. I najczęściej trzymała się z daleka.

Codziennie budziła się o świcie. Brała prysznic, myła zęby i ruszała na rowerze do kampusu, gdzie wypijała kubek kawy z ekspresu w studenckim klubie. Potem zaszywała się w swojej pracowni i patrzyła na słońce, które wzbijało się widocznym przez wysokie okna łukiem, przygrzewając ostro w południe. Potem słońce chyliło się ku zachodowi, w pracowni zapadał zmrok, ona zaś pozostawała w niej jeszcze przez jakiś czas. Około drugiej nad ranem ruszała rowerem do swego mieszkania i waliła się do łóżka w opakowaniu.

Pewnego popołudnia, gdy na wzgórzach kampusu zgromadziły się czapy śniegu, których iskrzące się na nich promienie słońca nie były w stanie roztopić, siedząca w pracowni Bridget spojrzawszy na klawiaturę stwierdziła, że nie czuje swoich palców. Od godziny same stukały w klawisze bez jej rozkazów. Były bardziej częścią kompa, niż jej samej.

Ekran pokreślony był czerwonymi i niebieskimi liniami, które nakładały się na wpisane przez nią dane. Bridget nie poznała żadnej z nich. Odjęła dłonie od klawiatury i rozpostarła palce przed oczami. Z wolna zaczynała odczuwać ból, z jakim chłód biura zmroził opuszki palców.

Spróbowała przypomnieć sobie, kiedy powiedziała do kogokolwiek więcej, niż dwa zdania. Ponad trzy tygodnie temu. Mając dwadzieścia dziewięć lat nie mogła pojąć, dlaczego dotąd uważała, że mapowanie plam na Słońcu warte jest rezygnacji z towarzystwa innych ludzi.

Wyszła z pracowni wcześniej. Ignorując pytania profesorów i studentów odpięła rower od stojaka na dziedzińcu i pojechała zaśnieżoną drogą. Dotarłszy do domu zastała przy drzwiach nieznajomą kobietę o tak nieskazitelnej fryzurze i ubraniu, że w pierwszej chwili wzięła ją za sprzedawczynię kosmetyków Avon.

— Przysłał mnie cichy wielbiciel — oznajmiła kobieta, która przedstawiła się jako Ejlejtyja.

Bridget nie mogła uwierzyć, że którykolwiek z profesorów, albo studentów — a tylko z nimi miała do czynienia — potrafiłby skłonić tę elegancką damę do swatów w jego imieniu.

— Ach, tak? — zapytała.

— W rzeczy samej — odparła absolutnie niespeszona Ejlejtyja. — Mój klient woli przedstawić się poprzez pośrednika, który lepiej od niego zna ludzką kulturę.

— Ludzką kulturę? — zapytała Bridget zastanawiając się, kto urządza sobie zabawę jej kosztem. — Proszę powiedzieć temu wielbicielowi, kimkolwiek jest, że nie uznaję randek w ciemno.

— Właściwie to nie jest randka w ciemno — stwierdziła Ejlejtyja. — Już się spotykaliście.

— Kim on jest? — zapytała Bridget.

Na wargach Ejlejtyi pojawił się nieco kpiący uśmieszek. Odwróciwszy się wskazała zenit nieba, skąd mimo zimna oślepiająco świeciło słońce. Bridget jakoś to nie zaskoczyło.

— Powiedziałabym, że jest pani w nim zakochana równie głęboko, jak on w pani — powiedziała Ejlejtyja. — Prawdopodobnie dlatego panią polubił. Niech pani nigdy nie zapomina, że bogowie są narcyzami. Jak pani myśli, dlaczego chcemy, żeby nas uwielbiano?

Bridget parsknęła śmiechem, nie dlatego, że jej wielbiciel okazał się bogiem, z czym już w osobliwy sposób zdążyła się pogodzić. Rozbawiło ją tak otwarte i bezpośrednie przyznanie się do narcyzmu. Wtedy myślała, że to żart.

* * *

Większość bogów traktowała śmiertelników w sposób, który ci nazwaliby samolubnym. Było to zajęcie wygodne, zajmujące i dało się w ten sposób rozładować wewnętrzne napięcie, gdy nic lepszego nie miało się do roboty. Pierwszy z bogów uwielbiał wyrażać swą radość życia uwodząc śmiertelniczki pod postacią białego byka lub łabędzia. Ale była to dopiero przekąska przed posiłkiem smakosza. Po degustacji bisque z homarów i malinowej barwy szampana nie tracąc czasu wracał do swej boskiej formy i pomykał do domu na solidniejszy posiłek ze swoją małżonką.

Naprawdę nieliczni byli bogowie traktujący swoje miłostki ze śmiertelniczkami nie jako aperitif, ale swego rodzaju fetysz.

Apollo nie zgadzał się z opinią, że on właśnie był takim przypadkiem. Hulał samotnie i ogrywał rolę wiecznego kawalera. I nieźle mu to wychodziło, stwierdził Helios obserwując jak przytula się do złotowłosego młodzika, którego zwabił od pianina. Chłoptyś objął ramieniem talię boga i muskał językiem jego ucho.

Helios zajął się swoją pieprzówką. Pozostawił na powierzchni niewielki płomyk pochłaniający alkohol. Stojąca za nim kelnerka odchrząknęła ostrożnie.

— Czy nie zechciałby pan…

Helios zerknął na płonący pudding.

— Ależ oczywiście — odpowiedział mrugając znacząco, ale odruchowy flirt zabrzmiał fałszywie. Płomyk jego nadmiernego zapału osmalił brwi siedzącego nieopodal mężczyzny w tweedowym garniturze. Kelnerka podbiegła, by podać poszkodowanemu darmowego drinka.

Blondasek wsunął język pomiędzy posągowe wargi Apolla. Jego chichot niósł się w powietrzu na falach papierosowego dymu. Helios wyczuwał zapach używanej przez cherubinka wody kolońskiej: drzewo sandałowe i mech. Uciekł wzrokiem w bok.

Od śmierci Faetona Helios nie związał się z żadną boginią. Skończywszy szesnaście lat chłopak błagał Heliosa o pozwolenie poprowadzenia po niebie jego rydwanu. Helios prosił go, by wybrał inny podarunek urodzinowy, bo wiedział, że chłopak nie zdoła zapanować nad końmi. Ale Faeton był szesnastolatkiem. W tym wieku wypadki i upadki zdarzają się wyłącznie innym.

O świcie Helios pomógł chłopcu wsiąść do rydwanu i patrzył, jak ten mknie w górę, aż Faeton stał się jedynie kulą blasku na niebie. Ujrzawszy to Helios poczuł się osobliwie poruszony. Nigdy przedtem nie patrzył na słońce wyłaniające się zza horyzontu. Czy to właśnie widzieli śmiertelnicy każdego dnia? Blask i lśnienie tak ostre, że raziły oczy?

Później, gdy Faeton stracił panowanie nad końmi i Zeus raził chłopca oślepiająco jasnym piorunem, który zapłonął na niebie jak bliźniacze słońce, córki Heliosa tak bardzo opłakiwały młodzika, że władca Olimpu zamienił je w topole. I w ten sposób Helios stracił je także. Zeus uszanował panieńskie łzy, dając światu nowe klejnoty — zamienił je w bursztyny. Gdy Helios po raz pierwszy spędził noc w mieszkaniu Bridget, prosił ją, by pozbyła się bursztynowej biżuterii. W zamian kupił jej zielone nefryty.

Helios nie bardzo wiedział, co w śmiertelniczkach leczyło jego rozpacz. Może zresztą nie leczyło jej w ogóle. Może wabiła go ku nim krótkotrwałość ich ziemskiej egzystencji. Były niczym kwiaty, które szybko rozkwitały, a i równie szybko więdły — wcierały sól i ziemię w jego rany.

Apollo spojrzał w jego stronę. Wespół z chłopcem trzymali się za ręce niczym dzieci.

— No dalej, poderwij sobie kogoś — zaproponował Heliosowi. — Poczujesz się raźniej.

— Chyba masz rację…

Helios przyjrzał się obecnym w knajpce. Zatrzymał wzrok na czarnoskórej kobiecie w nadającym jej skórze lśniący odcień swetrze z wełny o złotej barwie. Siedziała i plotkowała z przyjaciółkami. Jej śmiech przypominał dźwięk dzwoneczków w zimowy poranek. Bóg zwolnił stołek przy barze.

— Mogę się wtrącić? — zapytał.

Przyjaciółki nieznajomej spojrzały na nią pytając wzrokiem o aprobatę. Kiwnęła główką. Dziewczyny rozsunęły krzesła i zrobiły Heliosowi miejsce w swoim kręgu.

— Zastanawiam się, czy dziś wieczorem mógłbym liczyć na pani towarzystwo? — zapytał bóg. Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozpalił na jej ramionach maleńkie, delikatne płomyki tańczące i wirujące niczym baletnice na scenie.

W orzechowych oczach dziewczyny błysnęła ciekawość. Zwilżyła wargi koniuszkiem języka. Zaczęła szybciej oddychać. Sztuczka Heliosa oszołomiła ją i zachwyciła.

* * *

Bridget nie brakowało romantycznych skłonności, ale też nigdy nie dawała się porwać im całkowicie. Większość mężczyzn uważała za nudnych. Szukała takiego, który umiałby w sobie rozniecić płomień zainteresowania i poświęcenia się czemuś unikalnemu i wszechogarniającemu. Rzadko chodziła na randki. Miała romans z mistrzem świata w szachach, z programistą budującym zmyślne pałace z kodów i wulkanologiem badającym kratery tuż przed erupcją. Ale kolejno odkrywała, że ich pasje były czymś innym, niż się wydawały: bezprzykładnym natręctwem, podświadomą niezdolnością do zrobienia czegoś bardziej znaczącego niż oddychanie i skłonnością do autodestrukcji zbudowaną na gruncie niechęci do samego siebie.

Pierwszą randkę Bridget i Helios spędzili na brzegu jeziora płynnej lawy, z którego wydobywały się groźnie bulgoczące pęcherze gazów zdradzające wzrost ciśnienia. Powietrze pachniało siarką.

Towarzyszyła im Ejlejtyja. W pierwszej chwili Bridget zjeżyła się na myśl o przyzwoitce, kiedy jednak swatka namówiła Heliosa do rezygnacji z pomysłu wykąpania się z Bridget nago w lawie, dziewczyna zaczęła rozumieć potrzebę obecności smukłej bogini.

Siedzieli i rozmawiali o banałach: ich światy tak się różniły, że rozmowa nabrała bajkowej atmosfery, ale osobliwie nieskładna natura ich konwersacji nie zdołała zerwać coraz silniejszej więzi pomiędzy nimi, jakby rozmawiali w różnych językach, ale intuicyjnie odgadywali znaczenie słów. Ejlejtyja podczas ich rozmowy siedziała nieopodal, opierała się o bryłę bazaltu, a na jej dyskretnie odwróconej twarzy gościł miły, choć nieco szelmowski uśmieszek.

Na godzinę przez świtem, gdy na niebie pojawiła się różowawa łuna zwiastująca moment, w którym Helios miał się pojawić nad horyzontem w swoim rydwanie, bóg ujął Bridget za ręce i powiódł na obsydianowy występ skalny, poza zasięg słuchu bogini.

— Mogę ci powiedzieć wszystko, co chcesz — powiedział słusznie zakładając, że obietnica wiedzy podsyci żądzę Bridget. — Mogę ci zdradzić, jak wyglądają inne gwiazdy, jaki jest skład chemiczny innych słońc, dlaczego pole magnetyczne pulsuje tak, jak pulsuje. Mogę cię zabrać na dziwne planety, zawieźć do odległych mgławic i pulsarów.

— Podejrzewam, że nie przeżyłabym takiej wycieczki — stwierdziła Bridget.

— To zapytaj, o co chcesz, a ja ci przyniosę odpowiedzi.

Bridget skwitowała to uśmiechem. Bóg stał przed nią założywszy w tył ramiona i mocno wparłszy w ziemię rozstawione szeroko stopy. Miał gorące dłonie i przeszywał ją ognistym wzrokiem. Miał wygląd istoty tak pewnej siebie, jak nikt, kogo Bridget spotkała wcześniej. Przez całe życie czuła się niepewnie i mgliście, zbierała wiedzę ze świadomością wiszącej nad nią nieuchronnej śmierci, niczym wiewiórka gromadząca orzechy przed hibernacją. A teraz stał przed nią ktoś, kto płonął, lśnił i BYŁ.

Bridget myślała o tym wszystkim w łazience hotelowego apartamentu Ejlejtyi, wymieniając pospiesznie zaimprowizowaną togę na jedną z sukien bogini. Była to luźna suknia z szarego lnu, jedyna rzecz w garderobie Ejlejtyi, która była mniej więcej rozmiarów Bridget. Bridget nie miała nadwagi, ale bogini była chuda i długa jak wykrzyknik.

— Pomóc ci? — zapytała Ejlejtyja przez drzwi.

Bridget spojrzała na smugi pod oczami po łzach, widoczne w zwierciadle. Starła je szybko i sięgnęła po gniew, żeby wzmocnić się wewnętrznie. Płonął, ale nieświadomie, bardziej jak ogień, niż jak mężczyzna. Dokonała właściwego wyboru.

Wyszła z łazienki. Bogini bacznie ją obserwowała.

— Dziękuję za pożyczenie sukni — stwierdziła Bridget. — Nie zniosłabym konieczności powrotu do mojego apartamentu po bagaż.

— Czy twoja rodzina wie, gdzie jesteś? — zapytała bogini.

— Zadzwoniłam do ojca i kazałam mu jechać do domu. Nie chcę go teraz widzieć.

— A nie masz innych śmiertelników, którzy mogliby cię pocieszyć? Siostry? Przyjaciele?

— Jestem jedynaczką — stwierdziła Bridget. — Samotność to stary nawyk.

Ejlejtyja skinęła głową, rzeczowo, choć nie nieuprzejmie. Przy tym geście błysnęły diamenty w jej uszach.

— Powinnyśmy coś zjeść.

Bridget uniosła w górę brwi.

— O tej porze, w nocy?

— Znam niedaleko miłą grecką knajpkę.

Bridget poszła za boginią przez labirynt miejskich uliczek. Do knajpek na nabrzeżu rzeki nieustannie wchodzili i wychodzili jacyś ludzie. W powiewach rześkiego wiatru niósł się zapach piwa. Weszły w jakiś zaułek i Ejlejtyja poprowadziła Bridget w górę po wąskich, metalowych schodach. Dziewczyna skrzywiła się, gdy bogini po prostu zastukała do jakichś drzwi.

— Jest już późno… — zaczęła Bridget.

Ejlejtyja uciszyła ją podniesioną dłonią. Bridget ugryzła się w język.

Nie musiały długo czekać, drzwi otworzyła tęga kobieta w białej nocnej koszuli. Za nią stał człowiek w kalesonach i białym podkoszulku; miał podkrążone z bezsenności oczy. Oboje mieli takie miny, jakby wtargnięcie nocnych gości wcale ich nie zdziwiło.

— Wejdźcie na górę — odezwała się kobieta bezbarwnym głosem.

— Coś ty im zrobiła? — zapytała Bridget szeptem boginię, gdy w towarzystwie gospodarzy szły wąskim, wykładanym kafelkami korytarzykiem.

— Nic — odpowiedziała Ejlejtyja.

Skinieniem dłoni wskazała w głąb mrocznego korytarzyka. Bridget zobaczyła kilkoro dzieci w białych piżamkach wyglądających zza rogu.

— Po prostu mnie tu znają — wyjaśniła bogini.

Kobieta poprowadziła je schodami na górę. Wyszły na ogródek na dachu, gdzie pomiędzy paprociami stało kilka żelaznych stolików. Mężczyzna podał im menu, ale bogini zbyła go machnięciem ręki i złożyła zamówienie za siebie i Bridget. Mężczyzna kiwnął głową i odszedł.

— Więc co zamierzasz teraz zrobić? — zapytała Ejlejtyja, odchylając się ku oparciu krzesła.

— Nie wiem — przyznała Bridget. — Nie mogę dalej prowadzić przewodu… siedzenie z nim codziennie byłoby… może przez pewien czas posiedzę w pracowni?

— Miałam na myśli twojego byłego narzeczonego.

— Nie jest tak, że zdołam uniknąć widzenia go — westchnęła dziewczyna. Spojrzała w niebo, na którym wisiał sierp księżyca. — No, ale przynajmniej nie będziemy rozmawiali.

— Nie chcesz innego boga na jego miejsce?

— W żadnym wypadku!

Bridget zdumiała gwałtowność jej zaprzeczenia. Zmieniła pozycję i wygładziła fałdki na lnianej sukni.

— Jak o tym pomyślę, to widzę, że w naszym związku było coś… dziwnego. Sposób, w jaki na mnie patrzył był…

— Jak staruch patrzący na młodą dziewczynę?

— Coś w tym rodzaju.

— Idol podziwiający swojego najbardziej oddanego fana?

— O, dobrze to ujęłaś.

Ejlejtyja skwitowała to szybkim kiwnięciem głową.

— Od dawna mam taką prywatną teorię, że bogowie gustujący w śmiertelnikach są… umknęło mi to słowo… — stuknęła w stolik szkarłatnym paznokciem. — Nienaturalni? Nie, żeby nienaturalne było złe. Naturalny poród jest często bolesny i bywa, że kończy się śmiercią. Nienaturalny mógłby być lepszy.

— Są nienaturalni? — powtórzyła Bridget sceptycznie.

— Jak to wyrazić… są jak ludzie uprawiający miłość ze zwierzętami.

Bridget natychmiast się zjeżyła.

— Nie bierz tego do siebie. Nie mówię o wyższości, tylko o różnicy jakościowej.

Pojawił się mężczyzna z zamówionymi daniami: pełen talerz kawałków mięsa zawiniętych w liście winogron dla bogini i porcja jagnięciny z ryżem dla Bridget.

— Mogłaś mi o tym powiedzieć, zanim umówiłaś mnie z Heliosem — stwierdziła oskarżycielsko Bridget. — Czemu pozwoliłaś mi się zaręczyć z kimś, kogo uważasz za ułomnego psychicznie?

— No cóż… — Ejlejtyja zaczęła żuć kawał liścia. — Nie powiedziałam ci jeszcze, co naprawdę myślę o śmiertelnikach, którzy szukają towarzystwa bogów.

Bridget poczuła palący wstyd. Nienawidziła myśli o tym, że inni widzą jej ułomności. Tak ciężko pracowała nad ukryciem swoich wad.

Ejlejtyja spokojnie sączyła swoje wino.

— Śmiertelnicy i bogowie widzą w drugich tylko to, czego im samym brakuje. Boskość, pospolitość, egzaltację, ból… — odstawiwszy kielich spojrzała Bridget prosto w oczy. — Jeśli zechcesz skorzystać z mojej rady, masz dwa wyjścia. Weź moją wizytówkę i gdy już się z tego otrząśniesz, poznam cię z innym bogiem. Albo — jeżeli chcesz stać się lepszą i bardziej pełną osobą — znajdź w sobie iskrę boskości i poszukaj śmiertelnika, z którym mogłabyś się nią podzielić.

Przedramiona Bridget pokryła gęsia skórka. Poczuła się skrzywdzona, strącona na ziemię i wyczerpana.

— Dla ciebie to takie łatwe, prawda? Nie wiążesz się z ludźmi, ani z bogami?

— Nie — odpowiedziała Ejlejtyja. Bogini zerknęła na róg dachu, gdzie pośród doniczek z paprociami leżały porozrzucane dziecięce zabawki.

— Za dobrze wiem, do czego to prowadzi — powiedziała ze smutnym uśmiechem na ustach.

* * *

Helios odprowadził Jody — bo tak miała na imię poznana w hotelowym barze dziewczyna — na nocny uliczny jarmark na głównym miejskim placu. Jej przyjaciółki wlokły się za nimi. Rozbawił je wzywając do rywalizacji z połykaczem ognia. Skończyło ją pochłonięcie przez Heliosa płonącego meteorytu i posłanie go ponownie w niebo.

Każdej z przyjaciółek Jody znalazł jakiegoś śmiertelnika muskając każdego płomieniem świetlistego nimbu, żeby dodać im atrakcyjności. Przyjaciółki jedna po drugiej poznikały w mroku. Jody i Helios zostali sami.

— Zajdziesz do mojego pokoju w hotelu? — zapytał bóg.

Gdy dotarli do windy, dłonie Jody ruszyły do natarcia obmacując jego lędźwie i rozpinając koszulę. Dyszała mu w szyję ciepłem i wilgocią popołudnia w tropikach.

Gdy winda dotarła do właściwego piętra, mocno objęci ruszyli korytarzem plącząc kroki. Helios rozpiął stanik Jody. Ona sięgnęła do jego rozporka. Musiał chwycić ją za ręce, by utrzymać je na czas wystarczający do wyjęcia i przesunięcia w zamku karty, co pozwoliło im na wejście do apartamentu dla nowożeńców.

Gdy weszli do środka, oboje wytrzeszczyli oczy na pszenicznowłosego chłopca z baru. Okrakiem dosiadał Apolla w ogromnej wannie kąpielowej. Gigantyczne ilości piany wokół nie pozwalały dostrzec, co właściwie dzieje się pod wodą.

— Co jest grane? — zapytał chłopak z oburzeniem w głosie. — To nie twój pokój?

— Mój przyjaciel właśnie odszedł z kwitkiem od ołtarza — stwierdził Apollo. — Nie sądziłem, że będzie chciał skorzystać z tego apartamentu.

— Przyjmij moje przeprosiny — zwrócił się Helios do Jody.

— To mi nie przeszkadza — stwierdziła Jody. Powiodła palcem po piersi Heliosa. — Właściwie to nawet trochę podniecające.

Zostawiwszy Apolla i jego śmiertelnika w łazience, Jody z Heliosem przeszli do łóżka. Skóra dziewczyny była gładka i słodka jak kwietne płatki. Jej króciutko obcięte włosy były jak delikatny, brązowy meszek. Helios wodził po nich palcami; wrażenie było rozkosznie podniecające. Wyjął jej biustonosz przez rękaw koszuli, bez zdejmowania sweterka. Potem wsunął dłonie pod szetland i zamknął je na piersiach dziewczyny. Idealnie ukształtowane sutki były twarde niczym małe sęczki. Bóg delikatnie zdjął dziewczynie sweter przez głowę i zobaczył błysk złotego łańcuszka wokół szyi.

Ujął wisior w dłoń.

— Co to jest?

— Alaskański bursztyn — odpowiedziała dziewczyna. — Z zatopioną w nim pszczołą.

Helios przyjrzał się klejnocikowi. Wprawiono go w zwykły srebrny dysk. Gładka powierzchnia ukazywała całą gamę ciepłych kolorów: pasma umbry, karminu i głębokiej żółci wisiały w jantarze niczym mgiełka w żółtym niebie. Pośrodku zastygła pszczoła z rozpostartymi skrzydłami. Helios przypomniał sobie cały żal zamknięty w akcie tworzenia tego przypadkowego klejnotu, rozpacz jego córek po upadku Faetona. Ich utrwalony żal żarzył się w bursztynie niczym słońce. Palił boga w dłoń.

Helios puścił naszyjnik. Klejnot opadł między piersi dziewczyny niczym kulka żółci. Jody przechyliła główkę i uśmiechnęła się zachęcająco błyszczącymi ponętnie wargami. Bóg wstał z łóżka i zaczął się ubierać.

— Co się stało? — zapytała dziewczyna. — Przygnębia cię widok pszczoły?

— Przykro mi — odparł Helios zapinając guziki koszuli zdrętwiałymi nagle palcami. — Jak już powiedział mój przyjaciel, zostałem dziś porzucony przed ołtarzem.

Dziewczyna umilkła na chwilkę, a potem stwierdziła:

— Przykra sprawa.

— Możesz sobie wyobrazić, że nadal jestem w szoku. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.

— W porządku — stwierdziła. Usiadłszy krzyżując pod sobą nogi zaczęła wdziewać sweter. — Mogę się spotkać z dziewczynami jutro.

Włożywszy sweter wyjęła w torebki kosmetyczkę i sprawdziła w lusterku, czy jej makijaż przetrwał pocałunki. Obdarzyła Heliosa smętnym uśmiechem, jeden kącik jej ust opadł w dół.

— Spróbuj dziś o tym za wiele nie myśleć, dobrze? — poradziła Heliosowi. — Mężczyzna taki jak ty długo sam nie pohasa, ktoś cię na pewno capnie.

Helios niczego już nie powiedział. Ująwszy łokieć Jody odprowadził ją do drzwi. Przez chwilę patrzył, jak oddala się korytarzem powiewając wdzięcznie połami krótkiej, luźnej sukienki.

— Hej! — zawołał Apollo z łazienki. — Twoja nowa, jakże niedawno ujawniona etyka seksualna znaczy, że do nas nie zajrzysz i będziesz cierpiał samotnie?

Helios zamknął drzwi. Po wszystkich tych eonach wciąż nie mógł zapomnieć twarzy Faetona; doskonale pamiętał każdy, najdrobniejszy szczegół.

— Myśl sobie, co chcesz…

* * *

Po kolacji Ejlejtyja zaproponowała Bridget, że nadal dotrzyma jej towarzystwa, ale dziewczyna odmówiła. Wyszła na nabrzeże obejmując się rękoma dla ochrony przed zimnym wiatrem. Na tle malejącej już po pełni tarczy księżyca przemykały blade chmury, a spomiędzy krzewów ozdobnych żywopłotów, flankujących promenadę, dobiegał koncert świerszczy. Bridget zapatrzyła się w niewyraźne odbicia halogenowych sfer w wodzie, wyglądające jak odblaski zatopionych małych słońc. Wszystko da się przetrzymać, pomyślała. Wszystko można utopić w rzece czasu. Przez chwilę jeszcze szczękała zębami, a potem ruszyła w stronę hotelu, by zabrać bagaże i wyjechać.

* * *

W korytarzu, wiodącym do apartamentu nowożeńców, natknęła się na jakąś Afroamerykankę o posągowych kształtach. Dziewczyna miała zmiętą sukienkę, roztarty makijaż i pachniała Heliosem: niosło od niej wonią popiołu, dymu i iskier.

Gdy kobieta znikła za drzwiami windy Bridget poczuła w brzuchu ognistą kulę. Już? Tak szybko? Poczuła się zdradzona, a potem zapłonął w niej gniew na siebie samą i za to uczucie. Nie pukając nawet przesunęła w zamku kartę klucza.

Po wejściu usłyszała plusk z łazienki i jęk męskiego głosu:

— Jeszcze jedna? Nieeee…

Gniew Bridget jeszcze wezbrał. Zakrywszy oczy dłonią przemknęła obok drzwi łazienki.

— Nie krępujcie się! — warknęła. — Przyszłam tylko po moje suknie!

Nie otwierając oczu odwróciła się ku komodzie i zaczęła się szarpać z szufladami. Niespakowana i otwarta walizka leżała obok na podłodze. Czuła się ogromnie głupio, że porozrzucała bezładnie suknie po całym apartamencie. Rankiem była tak podniecona, myślała wyłącznie o tym, że wróci tu jako kobieta zamężna i nie chciała myśleć o bagażu. Teraz pospiesznie wrzucała suknie do walizy nie układając ich nawet porządnie.

— Może ci w tym pomóc? — zapytał Helios z tyłu.

Odwróciła się. Bóg siedział na łóżku, wciąż ubrany, w koszuli i obcisłych spodniach. Jego smoking wisiał przerzucony przez poręcz krzesła obok okna.

— Czemu nie jesteś w łazience ze swoim kolesiem? — zapytała.

— Hej! — dobiegło ją od strony łazienki. Odwróciła się szybko, rozpoznając głos Apolla. Ujmująco wytworny bóg stał w drzwiach odziany jedynie w ręcznik owinięty wokół bioder. Zza jego ramienia wyglądał młody mężczyzna, zerkający ciekawie na Bridget spod kosmyków zmierzwionej, pszenicznej czupryny.

— Usiłujemy tylko trochę się tu zabawić — stwierdził Apollo. — Niektórzy z nas wolą nie wiązać się na stałe z jałówkami.

Głos mówiącego o jałówkach Apolla przepełniała głęboka pogarda. Bridget zatkało na chwilę, ale szybko zrozumiała, że bóg nie drwi z jej małżeństwa, tylko ze zwierzęcej natury śmiertelników.

— Spadaj, Apollo — warknął Helios.

Apollo zrobił urażoną minę.

— Mówiłeś, że możemy zostać.

— Wynoś się — powtórzył Helios niby spokojnie i powoli, ale z naciskiem.

— Nie ma sprawy. — Apollo ujął blondaska za rękę. — Zmiatajmy stąd.

Blondas zmarszczył brwi.

— I niby gdzie pójdziemy? Powiedziałem współlokatorowi, że nie wracam na noc.

Apollo zbył protesty wzruszeniem ramion. Spojrzał na Heliosa mrożąc go wzrokiem.

— Śmiertelnicy przychodzą i odchodzą. Powinieneś bardziej dbać o względy przyjaciół.

Helios nie miał zamiaru zmięknąć.

— Zobaczymy się jutro w nocy.

Apollo wyprowadził blondynka z apartamentu, zatrzaskując za sobą drzwi.

— Widzę, że minione popołudnie wcale go nie zmieniło — stwierdziła Bridget.

— On się nie zmienił od czterech tysięcy lat. I nigdy się nie zmieni.

Bridget wyjrzała z okna. Dwanaście pięter niżej na ruchliwej ulicy przesuwały się szybko potoki świateł samochodów.

— Przepraszam za twoją suknię — powiedział Helios ze skruchą w głosie. — Nie chciałem jej spalić. Chciałem tylko zrobić wrażenie.

— Chciałeś się popisać — stwierdziła Bridget.

— Nie, to nie tak…

— Czekałeś, aż ruszę przejściem. Nie mogłeś znieść myśli o tym, ze ktoś inny przykuwa uwagę świadków uroczystości.

— O tym nie pomyślałem.

— Ty nigdy nie myślisz. Robisz, co chcesz i nie dbasz o konsekwencje.

Helios podszedł do Bridget. Dziewczyna wyczuwała bijący od niego żar.

— To było głupie — odpowiedział spokojnie i władczo. — Wypadek Nigdy już się nie zdarzy.

Pachniał jak iskry ciśnięte w strugi zimnego powietrza, jak ogniste świetliki krążące nad plażą w ciepłe letnie wieczory. Wokół złotego boskiego ciała niczym polarna zorza zapłonęła połyskliwa aura. Bridget spojrzała na jego gładką, rozpaloną skórę i szerokie, proste niczym linie horyzontu barki. Pod naporem jego wzroku poczuła się mała, krucha i nic nie znacząca. Ogarnął ją pierwotny zachwyt, jaki w ludziach budziło słońce. Nagle zaschło jej w ustach, a jej serce zaczęło bić w rytmie pulsowania boskiej aury.

— Nie rób tego! — żachnęła się. — Nie próbuj mną manipulować!

Helios zgasił aurę. Odstąpił od niej długimi, pełnymi gniewu krokami.

— Jak myślisz, dlaczego przez całe życie jesteś sama? Nikt nie jest dla ciebie dość dobry. Powinienem cię zmienić w krzak wawrzynu. Powinienem sprawić, żeby twoja skóra ochłodziła się tak, jak serce; stałabyś się lodowym posągiem, a ja stopiłbym cię moim żarem.

— No tak, to oczywiście wykazuje ogrom mojego błędu — stwierdziła Bridget. — Zabicie dziewczyny, która nie chce cię poślubić, nie jest bynajmniej dowodem narcyzmu! — Parsknęła krótkim śmieszkiem. — Nie wiem, czemu w ogóle zadawałeś sobie tyle fatygi. Tej samej nocy, gdy odeszłam, znajduję inną kobietę w twojej sypialni. W końcu wszystkie jesteśmy śmiertelniczkami. Bez trudu wymienisz jedną na drugą. Czy ty w ogóle dostrzegasz w nas jakieś różnice?

Helios na chwilę zamarł w bezruchu. Jego twarz lśniła potem i drżały mu dłonie.

— Tak właśnie o mnie myślisz? — zapytał.

— A tak nie jest?

Przez chwilę w apartamencie panowała cisza. Potem Helios westchnął z wyraźnym żalem.

— Jak długo śmiertelny mężczyzna boleje nad śmiercią swego syna?

— Nie jestem pewna — odpowiedziała cicho Bridget. — Nie wiem, czy oni w ogóle odczuwają żal.

Oparła się plecami o zimną, gładką okienną szybę i zamknęła oczy.

— Oboje mamy problemy — powiedziała. — Myślę, że każde z nas musi się uporać ze swoimi.

Helios nie odpowiedział. Gdy Bridget otworzyła oczy, zobaczyła, że postać boga zaczyna się rozmywać, a hotelowe światła przeświecają przez jego coraz bardziej przezroczystą sylwetkę.

Zza ścian słyszeli odgłosy powrotu jakiegoś towarzystwa z nocnego przyjęcia. Na ulicy w dole zaczął gęstnieć ruch. Noc niemal się kończyła.

— Musisz iść, prawda? — zapytała.

Helios kiwnął głową.

— Zerknę niekiedy na ciebie z góry — powiedział.

Bridget prawie się uśmiechnęła.

Helios pochylił się ku niej i pocałował ją ciepło. Dziewczyna na chwilę poczuła tchnienie fali żaru, a potem bóg odszedł.

Odwróciła się ku oknu, żeby popatrzeć, jak niebo zaciąga się czerwienią i różem. Zastanawiała się, gdzie będzie jutro, czy znajdzie kogoś, kto zechce z nią dzielić długie noce w pracowni i czy zdoła teraz dostrzec romantyzm w plamach na słońcu. Wkrótce miał nadejść poranek, niebo na wschodzie już się żółciło pod warstwą błękitu. Pomiędzy światami ziemi i nieba pojawiła się odległa, płaska linia horyzontu.


Przełożył Patryk Sawicki

Загрузка...