Eric Brown PRZYJĘCIE POŻEGNALNE

Gregory Merrall był członkiem naszej grupy przez zaledwie trzy miesiące do przyjęcia pożegnalnego, choć wydawało się, że na swój spokojny, patriarchalny sposób trwał wśród nas od zawsze. Jego twarz należała do stałych elementów wieczornych wtorkowych spotkań we „Fleece”, był naszym powiernikiem i królem, można by nawet rzec, że stał się naszym sumieniem.

Pamiętam, jak zjawił się pośród nas. Była to wściekle zimna noc na początku listopada i nasze miasteczko już od dwóch dni trwało odcięte od świata z powodu obfitych opadów śniegu. Gdy zobaczyłem, jak wkracza do naszej przytulni — w swoim tweedowym płaszczu i trzyćwierciowych pumpach wyglądał jak postać z innej epoki — wziąłem go za przybysza, który utknął w naszym miasteczku i nie może zeń wyjechać.

Oparłszy się o bar wypił za jednym zamachem dwa albo trzy kufle Landlorda.

W bocznej alkowie wokół kominka siedziało nas dziewięcioro i każdy podchodził do baru, by zamówić następną kolejkę, a obcy wykazując sporą inicjatywę usiłował nawiązać z nami rozmowę.

— W Zachodnim Yorkshire są gorsze miejsca, w których można utknąć — stwierdziłem, gdy nadeszła moja kolej. — „Fleece” to najbardziej przytulna knajpka w promieniu kilku mil.

— Nie utknąłem tu — odpowiedział z uśmiechem. — Znaczy, nie w tym sensie — dorzucił podając mi rękę. — Merrall, Gregory Merrall.

— Khalid Azzam — odpowiedziałem. — Przeprowadził się pan do Oxenworth?

— Kupiłem starą farmę Simpsona na wzgórzu.

Pojąłem natychmiast — a wspominając to wydarzenie zastanawiam się nieraz, skąd mi się wzięła ta wiedza — że Merrall zostanie członkiem naszej grupki. Spostrzegłem w nim coś, co budziło zaufanie. Był towarzyski, pewny siebie, choć nie w sposób wyzywający i biła od niego ojcowska serdeczność, uspokajająca i dobrotliwa jednocześnie.

Zauważyłem, że jego kufel jest prawie pusty.

— Stawiam kolejkę — stwierdziłem. — Czy nie zechciałby pan się do nas przyłączyć?

— Bardzo miła propozycja — odpowiedział. — Z chęcią się przysiądę.

Przedstawiłem go całej grupie, on zaś włączył się do rozmowy, jakby to miejsce nań już czekało: mam na myśli miejsce pełnego spokoju mędrca, który od tamtego wieczoru po ojcowsku wnosił do naszych rozmów przykłady ze swojego bogatego w doświadczenia życia.

* * *

Było to w kilka tygodni później; przyszedłem dość wcześnie. Przy barze siedzieli już Richard Lincoln i Andy Souter, którzy sączyli wolno pierwsze piwo. Richard niedawno skończył sześćdziesiątkę i w pierwszej chwili wziąłem go za Gregory’ego.

Przynosząc mi kufel zmarszczeniem brwi skwitował moją spóźnioną reakcję.

— Przez chwilę wziąłem cię za Merralla — wyjaśniłem.

— To przez tweed — powiedział. — Trochę już wyszedł z mody. — Richard był przewoźnikiem i zawsze uważałem za swoisty paradoks, że ktoś tak ściśle współpracujący z rządem Kethanich może się równie staroświecko ubierać.

Usadowiliśmy się przy naszym stole obok kominka i Andy wsunął pod stołek futerał z trąbką. Był zawodowym muzykiem i spokojnym człowiekiem przed czterdziestką. Miał charakterystyczny dla trębaczy odcisk na górnej wardze; prowadził miejscowy zespół trębaczy, a w Bradley College uczył gry na rozmaitych innych instrumentach. Do naszej grupki wtorkowych nocnych marków przyłączył się jako ostatni — nie licząc Merralla. Muskając dłonią szopę rudych włosów zapytał:

— Więc co sądzisz o naszym Gregorym?

— Bardzo go lubię — powiedziałem. — Jest jednym z nas.

— Dziwna rzecz — stwierdził Richard — jak niektórzy ludzie wszędzie znajdują swoje miejsce. Szczególne w nim jest to, że choć wiele mówi, tak naprawdę mało o nim wiem.

Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, co usłyszałem.

— Nie da się zaprzeczyć, że masz rację. — O Merrallu wiedziałem jedynie, że pochodzi z Londynu i kupił farmę na wzgórzu.

Andy kiwnął głową.

— Tajemniczy nieznajomy…

— Widać, że wiele podróżował — stwierdził Richard.

Była to druga rzecz, jaką dałoby się powiedzieć o Gregorym, wnosząc z jego historyjek o Indiach i Dalekim Wschodzie.

— Czy to nie zastanawiające — zapytałem — że choć nie mówi prawie o sobie, czuję, iż znam go lepiej, niż wielu ludzi, którzy bez przerwy mówią o sobie.

Podczas kolejnej godziny nasi przyjaciele schodzili się pojedynczo lub parami, a rozmowa koncentrowała się na tajemniczym panu Merrallu. Okazało się, że wszyscy wiedzą o nim mniej więcej to samo, co Richard, Andy i ja.

— Doskonale — odezwał się w pewnej chwili Doug Standish, miejscowy policjant. — Spróbujmy więc dziś wieczorem dowiedzieć się czegoś więcej o Gregorym, dobrze?

W pięć minut później, punktualnie o dziewiątej, jak to było w jego zwyczaju, do pubu wparował Gregory, otrząsając się ze śniegu niczym wielki, święty Bernard.

Przyłączył się do naszego grona przy kominku i w kilka sekund później opowiadał nam o rozmowie, jaką miał rankiem ze swoim bankowym doradcą finansowym. Sprowokowało to kilka podobnych opowieści i wkrótce wszyscy w ferworze zamawiania kolejek piwa i przyjaznych uwag zapomnieli o zamiarze dowiedzenia się czegoś więcej o naszym nowym przyjacielu.

Dopiero gdy wlokłem się do domu z Richardem przypomniałem sobie, że fatalnie zawiedliśmy w próbie dowiedzenia się o Gregorym czegoś nowego.

Powiedziałem to przewoźnikowi.

Przez chwilę patrzył na godzącą w niebo kryształową kolumnę Stacji Odpraw, widoczną w odległości kilku mil na szczycie wrzosowiska.

— Greg zachowywał się tak przyjaźnie, że niegrzecznie byłoby pytać — stwierdził.

W tydzień później dowiedziałem się o Merrallu czegoś więcej, co — jak sądzę — po części wyjaśniało jego zaściankowość.

* * *

Zjawiłem się we „Fleece” po dziewiątej. Byłem zmęczony ciężkim dniem na oddziale implantów, ale z niecierpliwością czekałem na okazję, żeby opowiedzieć, czego się dowiedziałem.

Cała grupka siedziała przed raźno płonącym ogniem w kominku.

Ben i Elisabeth — oboje już po pięćdziesiątce, ale nadal trzymający się za ręce — spojrzeli na trzymaną przeze mnie książkę.

— Zmęczyły cię rozmowy, Khalidzie? — zapytał Ben.

— Jeśli każdy ma zajmować się swoją robotą — zaśmiał się Andy Souter — to wyjmę moją trąbkę i wyjdę na zewnątrz trochę poćwiczyć.

Uśmiechnąłem się. Wszyscy odwrócili się ku mnie, a ja podniosłem książkę trzymając ją tak, by dłonią zakryć nazwisko autora.

— „Kwestia zaufania” — stwierdziła Samanta Kingsley. — Nie wiedziałam, Khalidzie, że jesteś zapalonym czytelnikiem.

— Nie jestem. Wpadłem dziś do Bradley, a tę książkę zauważyłem na wystawie księgarni.

— No dobrze — stwierdził Richard. — Kto ją napisał?

— Zgadujcie do trzech razy — zaproponowałem.

— Ty — powiedział Stuart Kingsley. — Rzuciłeś pracę na oddziale implantów i zabrałeś się do pisania.

— Nie ja, Stuarcie — odpowiedziałem. — Ale znasz autora.

Sam spróbowała oszustwa. Siedząc obok mnie przechyliła stołek i zerknęła na fotografię autora na tylnej okładce.

— Aaaa… — powiedziała. — I po tajemnicy.

Zdjąłem dłoń z tytułu.

— Gregory! — stwierdził Richard.

— To wyjaśnia kilka spraw — powiedziałem. — Jego bogate doświadczenia życiowe i niechęć do rozmów o nim samym; niektórzy pisarze nie lubią, gdy znajomi wiedzą, czym się zajmują. — Otworzywszy książkę przeczytałem kilka zdań skróconej biografii, zapisanej na skrzydełku obwoluty. — Gregory Merrall urodził się w 1965 roku w Londynie. Od ponad trzydziestu lat pod własnym nazwiskiem publikuje książki, zbiorki opowiadań i tomiki poezji.

W pięć minut później do naszej przytulni wszedł pospiesznie Gregory, obejmując się ramionami dla ochrony przed przenikającym do szpiku kości mrozem. Podszedł do kominka i wyciągnął dłonie nad płomieniami.

Zobaczywszy książkę, którą położyłem na stole przed sobą, parsknął śmiechem.

— Ha! Mój sekret się wydał!

— Dlaczego nic nam nie powiedziałeś? — zapytał Richard, wracający od baru z kuflem dla naszego własnego pisarza.

Gregory wypił potężny haust.

— Bo nie lubię o tym rozmawiać — stwierdził. — Gdy wspomnisz o tym, że jesteś pisarzem, ludzie natychmiast zaczynają snuć rozmaite domysły. Albo podejrzewają, że się przechwalasz, myślą, że jesteś niewiarygodnie nadziany — gdybyż to było prawdą! — lub należysz do intelektualistów wagi ciężkiej i natychmiast zaczniesz im opowiadać jakieś bajeczne historyjki.

— No tak — stwierdziła Sam. — Ale opowiedziałeś nam kilka fascynujących historii.

Gregory pochylił głowę w niemym podziękowaniu.

— To coś, o czym nie chcę rozmawiać — podjął wątek. — Nie jest ważne, o czym się mówi, istotne jest, żeby to robić.

Nieco później ktoś zapytał Gregory’ego — pytającym był Stuart, wykładowca w Leeds i sam nie lada jajogłowy: — Co myślisz o tym, jak przybycie Kethanich wpłynęło na nasz sposób pisania o ludzkich doświadczeniach?

Gregory zmarszczył brwi i spojrzał na swój kufel.

— Od czego miałbym zacząć? Cóż, z pewnością podzieliło pisarzy na całym świecie. Niektórzy jeszcze bardziej pozamykali się w sobie, z minuty na minutę spisując ludzkie zachowania i kondycję w świetle nowo odkrytej nieśmiertelności. Inni ją zignorowali i zajęli się pisaniem o przeszłości, a wierzcie mi, obecnie jest diabelny popyt na nostalgię! Nieliczni spekulują, czym może być życie po śmierci, gdy zrobimy skok w rozległy, zamieszkany wszechświat.

— A siebie gdzie byś umieścił, Gregory? — zapytał Richard spojrzawszy na pisarza.

Merrall podniósł swój książkę i przekartkował ją pobieżnie, zatrzymując wzrok na kilku wierszach.

— Zdecydowanie należę do tych ostatnich — stwierdził. — Usiłuję zrozumieć, czym może być życie tam w górze i dlaczego Kethani przybyli na Ziemię. Jakie mogą być ich motywy?

W ten sposób ustalił temat rozmów na resztę wieczoru: Kethani i ich modus operandi. Z dziewięciu osób, regularnie zbierających się w naszej przytulni, troje umarło, zostało wskrzeszonych przez Kethanich i wróciło na Ziemię: Stuart, Samantha Kingsley i ja sam.

Wróciłem myślami do mojego zmartwychwstania i tego, czego się dowiedziałem. Dzięki obcym stałem się lepszym człowiekiem, niż byłem, ale podobnie jak pozostali, którzy zostali przez nich wskrzeszeni i wrócili na Ziemię odkryłem, że niełatwo mi dokładnie przypomnieć sobie, czego się dowiedziałem w kopule Kethanich i co uczyniło mnie lepszym.

— Kilka lat temu — odezwał się w pewnej chwili Andy Souter — czytałem powieść o facecie, który naprawdę był Kethani w ludzkiej postaci i przybył pomiędzy nas, żeby zmienić nasze życie.

— Znam ją — kiwnął głową Gregory. — „Efectuator” Duchampa.

— Słyszałem plotki, że to niekiedy się zdarza — powiedziałem i wzruszyłem ramionami. — Kto wie?

Sam odjęła kufel lagera od ust i spojrzała na Gregory’ego.

— Sądzisz, że to możliwe? Uważasz, że Kethani są wśród nas?

— To całkiem możliwe — odparł zagadnięty po chwili namysłu. — Nikt nie widział żadnego Kethaniego, a ponieważ dysponują techniką znacznie przekraczającą nasze pojmowanie, przeistoczenie się w człowieka nie powinno stanowić dla nich problemu.

— Ale jaki byłby moralny sens takich działań? — zapytał Andy. — Znaczy, jeżeli działają dla naszego dobra, mogliby przynajmniej otwarcie nam o tym powiedzieć.

— Kethani mają swoje tajemnice — stwierdziła Sam.

— Bierzemy wszystko za dobrą monetę — ciągnął Andy. — Zakładamy, że pragną naszego dobra. Ale tak naprawdę nie wiemy tego do końca.

Po pewnym czasie, wyżłopawszy sześć kolejnych kufli, zwróciłem się do Gregory’ego:

— Tego… piszesz o tym wszystkim… o Kethanich, śmierci, wskrzeszaniu… i co o tym sam sądzisz?

Przez chwilę rozmyślał i patrzył w płomienie ognia na kominku.

— Myślę — odpowiedział wreszcie — że Kethani to zbawcy naszej rasy i cokolwiek dla nas zaplanowali tam, gdzie trafimy — choć nie twierdzę, że wiem, co to ma być — ma na celu nasze dobro.

Po tej wypowiedzi rozmowa potoczyła się w kierunku zmian, jakie w naszym życiu sprawiło przybycie Kethanich.

— Były stopniowe i powolne — stwierdziłem. — Tak powolne, że niemal niezauważalne. — Powiodłem spojrzeniem wokół stołu. — Czujecie to wszyscy; jest tak, jakbyśmy pływali w miejscu i czekali na swój czas. Na ludzkość spłynęło ogólne samozadowolenie. — Nigdy przedtem nie próbowałem wyrazić tych myśli słowami; błąkały się gdzieś po obrzeżach mojej świadomości. — Nie wiem, jak to powiedzieć… niekiedy czuję się tak, jakbym na tych naszych wtorkowych posiedzeniach był jedyną prawdziwie żyjącą osobą.

— Wiem, co masz na myśli — roześmiał się Richard. — Rzeczy, które niegdyś były ważne — wszystko, od polityki po sport — nie poruszają już człowieka… tak żywo.

— A Anglia — wtrącił Stuart — pustoszeje. Jak już o tym mowa, to samo da się rzec o całym świecie. Nie znam dokładnych liczb, ale coraz więcej ludzi po śmierci zostaje tam, w górze.

Tą myślą zamknęliśmy wieczór i opuściliśmy przytulisko, wychodząc na chłód zimowej nocy.

W świetle księżyca Stacja Odpraw lśniła jak gigantyczny, odwrócony sopel lodu, a gdy człapałem ku domowi, noc rozświetlił bijący w górę snop światła, transportujący kolejną partię umarłych na czekający w górze gwiazdolot Kethanich.

* * *

Po paru tygodniach rozmowa w przytulni znów wróciła do tematu Kethanich i tego, co nas czeka po śmierci.

Postawione przez Richarda Lincolna pytanie było następujące: Czy po wskrzeszeniu mamy wracać na Ziemię, czy wyprawić się w międzygwiezdną podróż jako ambasadorowie naszych dobroczyńców?

Gregory spojrzał na mnie.

— Khalidzie, ty wróciłeś na Ziemię, nieprawdaż? Dlaczego to zrobiłeś, skoro czekał na ciebie cały wszechświat?

Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami.

— Muszę przyznać, że kusiło mnie, żeby tam zostać. Wszechświat… powab nowych doświadczeń… niewiele brakowało, a bym został. Ale… sam nie wiem. Biłem się z myślami. Jakaś cząstka mnie chciała podróżować między gwiazdami, ale inna, silniejsza, skłaniała mnie do powrotu. — Spojrzałem ponad stołem na Richarda Lincolna: był jedyną osobą, której wyjaśniłem powody mojego samobójstwa i powrotu na Ziemię. — Może obawiałem się nowego — zakończyłem. — Może wolałem wrócić do rzeczy i zjawisk znanych i bezpiecznych. — Ponownie wzruszyłem ramionami. Niezdolność do klarownego wyjaśnienia kierujących mną powodów sprawiała, że przenikliwe spojrzenie Gregory’ego Merralla wywołało we mnie poczucie lekkiego zakłopotania.

— A wy? — zwrócił się pisarz do Stuarta i Sam.

Oboje wymienili spojrzenia. Stuart przekroczył czterdziestkę a Samantha była odeń o dziesięć lat młodsza i stanowili nierozłączną parę — jakby zbliżyły ich doświadczenia wyniesione spod kopuł wskrzeszenia w odległym, obcym świecie.

— Tak naprawdę nie za często rozmyślałem o mojej śmierci albo wskrzeszeniu — powiedział Stuart. — Przyjąłem za rzecz oczywistą, że wrócę na Ziemię, by dalej żyć z Sam — miałem wypadek, gdy byliśmy małżeństwem zaledwie od roku — i wrócę do moich uniwersyteckich wykładów. Ale gdy byłem w kopule dowiedziałem się, że mogę przeżyć znacznie więcej, niż doświadczyłem, czy doświadczę na Ziemi.

— A jednak wróciłeś — stwierdził George.

Stuart spojrzał na żonę.

— Kochałem Sam — powiedział. — Kusiło mnie… kusiło, żeby tam zostać, ale doszedłem do wniosku, że zawsze mogę powrócić do gwiazd… później.

— Zabiłam się w dwa dni po śmierci Stuarta — odezwała się Samantha patrząc na Gergory’ego niemal z wyzwaniem w oczach. — Chciałam być przy nim. Nie mogłam żyć bez niego, nawet przez sześć miesięcy. — Urwała nagle i wbiła wzrok w swój kufel.

— I co? — ponaglił ją łagodnie Gregory.

— I gdy się tam dostałam, znaczy, gdy mnie wskrzeszono… nadal kochałam Stu, ale coś… nie wiem… coś się zmieniło. — Uśmiechnęła się. — Czułam zew gwiazd i wiedziałam, że nic już nigdy nie będzie takie samo. A jednak postanowiłam wrócić, zobaczyć jak powiodło się Stuartowi i pozostać przy nim.

— I jak wyszło? — zapytałem. — „Żyli długo i szczęśliwie”, tak?

— Oboje czuliśmy to samo — stwierdził Stuart. — Było tak, jakby nasza miłość została poddana testowi przez to, czego się tam dowiedzieliśmy. Zastanawialiśmy się nad powrotem, ale… padliśmy ofiarą przyzwyczajeń… praca, ta knajpka… — podniósł kufel w pełnym ironii salucie.

— To bardzo ciekawe — stwierdził Gregory. — Pogrzebałem trochę tu i tam. Na początku tylko dwie osoby na dziesięć wskrzeszonych decydowały się na pozostanie wśród gwiazd. Większość wybierała to, co było już im znane. Teraz zostaje na górze siedem osób z dziesięciu. A wygląda na to, że ta liczba będzie wzrastać.

— I jak myślisz, dlaczego tak się dzieje? — zapytał Ben.

Gregory zacisnął wargi w cienką linię i przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.

— Może nauczyliśmy się ufać Kethanim. Rozeszły się opowieści tych, co byli wśród gwiazd i wrócili; zrozumieliśmy, że nie ma się czego bać.

— Ale z pewnością licznym z nas wystarczyłoby to, co już znamy — stwierdziła Elizabeth jak zawsze twardo trzymająca się rzeczywistości. — Wielu chciałoby wrócić, żeby na Ziemi robić to, co zawsze lubili.

— Można by tak pomyśleć — odparł Gregory potrząsając głową. — Ale gdybyś poznała, jak to jest doświadczyć wskrzeszenia i instruktażu Kethanich, a potem zobaczyłabyś gwiazdy…

— Mówisz tak, jakbyś osobiście tego doświadczył… — przerwał mu Stuart.

— Niestety, nie — uśmiechnął się Gregory. — Ale żeby napisać serię powieści o Kethanich, rozmawiałem z setkami, może nawet tysiącami łudzi, którzy wrócili z gwiazd.

— I co? — zapytałem.

— I dowiedziałem się, że wobec perspektywy życia wśród gwiazd idea drugiego życia na Ziemi wielu osobom wydaje się mało zachęcająca. A gdy doświadczyli życia tam, w górze, odkryli, że na Ziemi niełatwo im wytrzymać. — Uśmiechnął się. — Słowami, które wciąż się pojawiały w ich wypowiedziach były „prowincja” albo „zadupie”.

Przez chwilę każdy w milczeniu sączył swoje piwo.

— A ty, Gregory? — przerwałem wreszcie ciszę. — Co zrobisz?

Powiódł wzrokiem kolejno po twarzach nas wszystkich.

— Kiedy umrę — powiedział — na co chyba nie trzeba będzie zbyt długo czekać, zostanę wśród gwiazd, żeby robić to, czego Kethani ode mnie oczekują.

* * *

W kilka dni później poczta dostarczyła mi paczkę książek. Była to trylogia „Powroty”, dzieło Gregory’ego Merralla, które dostałem dzięki uprzejmości wydawcy.

Na cotygodniowym spotkaniu w pubie dowiedziałem się, że tę trylogię przysłano każdemu z nas.

— Nie bardzo wiem, czego miałbym się spodziewać — oznajmił Stuart — ale to dobra rzecz.

— Bardziej, niż dobra — stwierdziła Elisabeth, będąca naszym literackim ekspertem. — Powiedziałabym, że to doskonałe, głęboko poruszające dzieło.

Akurat w ten dzień Gregory odwiedzał swojego wydawcę, nie mieliśmy więc okazji wyrazić mu swoich podziękowań. Przez cały tydzień pochłaniałem kolejne stronice i podobnie jak Stuart i Elisabeth odkryłem, że to oszałamiające doświadczenie.

Gregory potrafił pisać o ideach i ludzkim doświadczeniu tak, że uzupełniały się wzajemnie. Jego bohaterowie byli prawdziwymi ludzkimi istotami z krwi i kości, budzącymi żywe uczucia i reakcję w czytelniku. Jednocześnie opisywał ich doświadczenia w serii filozoficznych debat, które nawet dla takiego literackiego matołka jak ja były zrozumiałe i wciągające.

W następny wtorek zapytałem o opinię Stuarta. Ciekawiło mnie, czy książki Gregory’ego wywarły na tym intelektualiście podobne wrażenie, jak na mnie. Wywarły — i przez następną godzinę, zanim pojawił się ich autor, z zapałem dyskutowaliśmy o trylogii „Powroty”. Odczuwaliśmy też respekt, ponieważ znaliśmy człowieka, który je napisał.

— Ale co wszyscy myślicie o zakończeniu? — zapytał w pewnej chwili Stuart. — Gregory sugeruje jakoby życie na Ziemi dobiegało końca, i to, że naprawdę liczy się tylko wędrówka ludzkości wśród gwiazd.

Ben skwitował to skinieniem głowy.

— Jakby Ziemia była przybrzeżną płycizną, którą musimy opuścić, by rozwijać się dalej.

W tejże chwili do pubu wszedł Gregory, czemu towarzyszyły fanfary dmącego ostro wiatru i zawierucha tańczących wokół niego płatków śniegu. Wszyscy hurmem kopnęliśmy się do lady, żeby postawić mu drinka i wyrazić aplauz.

Sądzę, że uznał całą tę sytuację za nieco ambarasującą.

— Mam nadzieję, że nie doszliście do wniosku, iż przysłanie wam tych książek było trochę aroganckie z mojej strony.

Zapewniliśmy go, że nikt z nas tak nie pomyślał.

— Sęk w tym — podjął wątek z uśmiechem — że chciałbym, byście poznali moje stanowisko. I oszczędziło mi to wygłaszania wykładu.

— Nad czym teraz pracujesz, Gregory? — zapytała Elisabeth.

Zagadnięty zawahał się i spojrzał w głąb swego kufla.

— Mmmm… Mam taką zasadę, żeby nie rozmawiać o książce, dopóki jej nie skończę. Przesąd. Może wynika to z obawy, że taka rozmowa wyczerpie energię, jaką poświęcam na pisanie.

Lis uśmiechnęła się rozbrajająco.

— Ale wśród przyjaciół…

Gregory parsknął śmiechem.

— Wśród przyjaciół i ponieważ skończyłem niemal tę pracę…

I opowiedział nam o swojej kolejnej książce, zatytułowanej „Klub samobójców”.

Była to opowieść o grupce przyjaciół, którzy rozczarowani trudami codziennej egzystencji na Ziemi wydają pożegnalne przyjęcie, po którym każdy odbiera sobie życie i po wskrzeszeniu wszyscy ruszają do gwiazd, jako ambasadorowie Kethanich.

* * *

Podczas kilku następnych tygodni staliśmy się grupką czytelników studiujących prace jednego pisarza, Gregory’ego Merralla.

Przeczytaliśmy każdą z napisanych przezeń powieści — było ich około piętnastu. Wszystkie nas porwały i oczarowały. Patrzącym z boku wydalibyśmy się grupką dziwaków: średnio zamożni ludzie rozmaitych profesji, nieustannie obnoszący się z tymi samymi książkami i omawiający je podczas wspólnych, pełnych pasji dyskusji. Do zwykłych spotkań wtorkowych dodaliśmy jeszcze jeden wieczór w tygodniu, żeby oszczędzić Gregory’emu zakłopotania.

Jedynym, który nie należał do towarzystwa czytelniczego był Andy Souter. Przez większość nocy zajęty był dmuchaniem w trąbkę, a w telefonicznej rozmowie ze mną przyznał się, że te powieści są ponad jego poziomem.

Pewnej soboty przyszedłem wcześniej i zastałem przy barze Stuarta.

— Khalid. Tyś jest tym człowiekiem… myślałem właśnie… — Zawahał się, jakby nie bardzo wiedział, od czego zacząć.

— Biorąc pod uwagę twój zawód, zdumiewa mnie fakt, że myślałeś — zakpiłem.

— Azzam, gdybyś zechciał zarabiać na życie jako komik, poszedłbyś z torbami — odciął się. — Nie… wiesz, uderzyło mnie… posłuchaj, zauważyłeś coś szczególnego w naszej grupie?

— Tylko to, że staliśmy się klubem zajadłych fanów Gregory’ego Merralla — a, i jeszcze to, że skutkiem tego chlejemy znacznie więcej piwa. — Podniosłem kufel w żartobliwym salucie. — Nie, żebym się skarżył…

Spojrzał na mnie.

— Nie zauważyłeś, że coraz częściej zastanawiamy się nad przyszłością? Chcę powiedzieć, że do pewnego czasu wydawało się, iż zadowala nas życie w tym miasteczku i nasza praca. Jakby Kethani w ogóle nie istnieli.

— A teraz patrzymy szerzej i widzimy dalej? — Wzruszyłem ramionami. — Czy nie tego należało właśnie oczekiwać? Przeczytaliśmy piętnaście książek o nich i ich przybyciu. Tam, do licha, nigdy w życiu tyle nie przeczytałem!

Patrzył w swój kufel, oddalony ode mnie myślami o dziesiątki mil.

— O co chodzi? — zapytałem.

Wzruszył ramionami.

— Wiesz, czytałem książki Gregory’ego, myślałem o Kethanich i zastanawiałem się, jakie to wszystko może mieć znaczenie. I wracam wspomnieniami do tego, co czułem zaraz po moim wskrzeszeniu. Zew gwiazd. Rozczarowanie życiem na Ziemi. Myślę, że od pierwszych dni mojego powrotu na Ziemię usiłuję odepchnąć od siebie to… irytujące wrażenie, tę myśl, iż drepczę w miejscu przed wstąpieniem na kolejny poziom istnienia. — Podniósł wzrok, by spojrzeć na mnie. — Mniej więcej to samo mówiłeś w zeszłym tygodniu.

Skinąłem głową. Po tym, jak Zara mnie porzuciła, a ja się zabiłem i wróciłem na Ziemię, zamknąłem się w sobie — a raczej wycofałem w bezpieczny krąg przyjaciół — i niewiele uwagi poświęcałem światu zewnętrznemu albo rozciągającemu się dalej wszechświatowi.

W tejże chwili otworzyły się drzwi i z podmuchem lodowatego powietrza do pubu weszli pozostali członkowie naszej gromadki.

Resztę wieczoru spędziliśmy na dyskusji o jednej z wcześniejszych powieści Gregory’ego, „Przybycie Kethanich”.

Gdzieś tak koło dziesiątej drzwi otworzyły się ponownie i do izby wkroczyła znajoma postać. Spojrzałem na przybysza lekko zaskoczony i trochę zakłopotany, jak uczniak przyłapany na paleniu papierosów za szkolną przechowalnią rowerów.

Kilkoro z nas usiłowało ukryć egzemplarze książki Gregory’ego, było jednak za późno. Uśmiechnął się i podszedł do nas.

— A więc tym zajmujecie się poza moimi plecami — powiedział i parsknął śmiechem.

— Wiedziałeś? — zapytała Elisabeth.

— Czy sądzisz, że w miasteczku tak małym, jak Oxenworth cokolwiek się ukryje? — odpowiedział pytaniem na pytanie.

I wtedy spostrzegłem zawiniątko pod jego pachą.

Gregory spostrzegł, gdzie patrzyłem. Umieścił zawiniątko pod stołem i poszedł do baru.

Wymieniliśmy spojrzenia. Sam spróbowała nawet zajrzeć do paczki, ale cofnęła dłoń jak oparzona, gdy Gregory wrócił ze swoim piwem.

Do końca wieczoru nie powiedział nic o paczce, co było diablo irytujące; wsunął ją pod stół i podtrzymywał coraz bardziej słabnącą konwersację.

— Omawiamy twoją powieść — stwierdził w pewnej chwili Stuart, wskazując „Przybycie Kethanich” — i zastanawiamy się, skąd czerpiesz taką pewność w kwestii… eee… altruizmu Kethanich? Nigdy nie wątpiłeś w ich motywy?

Gregory przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.

— Może mniej chodzi o pozytywne proroctwo, niż potrzebę nadziei. Zaufałem im na słowo, ponieważ nie widziałem przed ludzkością żadnej przyszłości. Byli naszym zbawieniem. Uważałem tak wtedy i nadal tak sądzę.

Przez całą noc mówiliśmy o naszych dobroczyńcach, o tym, jak ich przybycie i obdarzenie nieśmiertelnością niezasługującej na taki dar ludzkości zmieniło życie na Ziemi.

Po opróżnieniu ostatnich kufli Gregory w końcu wyjął spod stołu paczkę i rozwinął opakowanie.

— Mam nadzieję, że wybaczycie mi arogancję — stwierdził — ale bardzo chciałbym poznać waszą opinię o mojej ostatniej książce.

I podał nam zapisany drobną czcionką wydruk „Klubu samobójców”.

* * *

W dwa dni później, gdy tylko wróciłem z pracy, dostałem telefon od Richarda Lincolna.

— O ósmej we „Fleece” — powiedział. — Nadzwyczajne spotkanie grupy czytelników dzieł Gregory’ego Merralla. Dasz radę przyjść?

— Spróbuj mi przeszkodzić… — odpowiedziałem.

Punktualnie o ósmej wieczorem cała dziewiątka siedziała zgromadzona wokół naszego stołu przy kominku.

— Zakładam, że wszyscy przeczytali książkę — zaczął Stuart.

Kiwnęliśmy głowami jak jeden. Sam skończyłem czytanie w niedzielę wieczorem; treść książki głęboko mnie poruszyła.

— Więc… jakie jest wasze zdanie?

Odezwali się wszyscy naraz, wyrażając wcześniejsze opinie: dzieło geniusza, wspaniała wizja, powieść głęboko poruszająca i pełna humanizmu…

Jedynie Andy milczał i siedział z niezbyt tęgą miną.

— Andy? — zagadnąłem go. Nie należał do grupy czytelników, ale Gregory dał mu jedną kopię rękopisu.

— Sam nie wiem, co powiedzieć… Przeczytałem i czuję… pewien niepokój.

Zapadła cisza. Po chwili odezwała się Sam. Przemówiła w imieniu nas wszystkich, wyrażając myśl, która drążyła mój umysł, ale miałem zbyt mało odwagi, by wypowiedzieć ją głośno.

— Więc kiedy to zrobimy? — zapytała.

Zaskoczony i przerażony Andy powiódł wzrokiem po naszych twarzach.

Spróbowałem go zignorować. Zacząłem się zastanawiać, w którym momencie życie na Ziemi zaczęło mnie nudzić, rozczarowywać i budzić poczucie niezadowolenia. Czyżby trwało to od dawna, a ja tylko byłem zbyt leniwy i zaaferowany codziennymi zajęciami, żeby się do tego przyznać? Czy dopiero obecność wśród nas Gregory’ego Merralla uświadomiła mi, jak bardzo miałkie i ograniczone prowadziłem życie?

Sam i Stuart Kingsleyowie trzymali się za leżące na stole ręce. Sam pochyliła się naprzód.

— Po przeczytaniu książki Gregory’ego wszystko do mnie wróciło — wyrzuciła z siebie nagle. — Ja… Nie sądzę, żeby dalsze życie na Ziemi przedstawiało dla mnie jakąkolwiek wartość. Jestem gotowa do następnego kroku.

— Dyskutowaliśmy o tym wczoraj w nocy — stwierdził siedzący obok niej Stuart. — Jesteśmy gotowi… odejść.

Odwrócili się, by spojrzeć na siedzącego po ich lewej stronie Douga Standisha.

Doug skinął głową.

— Od piętnastu lat drepczę w miejscu. W przeciwieństwie do was dwojga — uśmiechnął się do Sam i Stuarta — nie zostałem wskrzeszony i nie doznałem tej pokusy… znaczy, aż do teraz. Jestem gotów… cokolwiek mnie tam czeka.

— A ty, Jeff? — zwróciłem się do siedzącego na lewo od niego Jeffreya Morrowa.

Nauczyciel przez chwilę patrzył w swój kufel. Potem podniósł głowę i uśmiechnął się.

— Przyznam, że jak dotąd niewiele poświęcałem myśli swojemu odejściu. Miałbym przed sobą cały wszechświat i wszystek jego czas — więc czemu niby się spieszyć? Ale… tak, wydaje mi się, że to niezły pomysł, prawda?

— Obecnie na Ziemi trzyma mnie bardzo niewiele — odezwał się siedzący obok niego Richard Lincoln. — Przypuszczam, że główną przyczyną, dla której tu tkwię — uśmiechnął się i powiódł wzrokiem po twarzach ludzi siedzących wokół stołu — jest wasza przyjaźń… i może strach przed tym, co mnie czeka tam, w górze. Ale czuję, że nadszedł odpowiedni czas.

Przyszła kolej na Bena i Elisabeth. Trzymając się mocno za ręce pod stołem spojrzeli na siebie.

— Pociąga nas ta idea — stwierdziła Elisabeth. — Chodzi mi o to, że może to być kolejny etap ewolucji rodzaju ludzkiego — krok ku gwiazdom.

Ben wyraził to, czego nie powiedziała jego żona.

— I spostrzegliśmy, co się dzieje na Ziemi. Apatia, poczucie zawieszenia w pustce, czekanie na coś, co powinno się wydarzyć. Moim zdaniem to już dotarło do podświadomości całej rasy — fakt, że nasza egzystencja na Ziemi dobiega końca. Czas wyjść z morza…

Zapadła chwila ciszy. Kolejną osobą, która miała wyrazić swoją opinię, byłem ja.

— Jak Sam i Stuart — odezwałem się — odczułem zew Kethanich. I jak Ben, spostrzegłem ostatnio zmianę społecznych nastrojów na Ziemi, o czym zresztą niedawno mówiłem. — Przerwałem na chwilę, a potem podjąłem wątek. — Nie chodzi tylko o to, że coraz bardziej liczni wskrzeszeni postanawiają zostać wśród gwiazd. Wzrasta liczba ludzi, którzy postanawiają zakończyć swoje życie i ruszyć dalej, w kolejny etap.

— Nie odpowiedziałeś, Khalidzie — zauważyła Sam z uśmiechem — czy chcesz się do nas przyłączyć.

Parsknąłem śmiechem.

— Przyjaźnimy się od dwudziestu lat. Stanowicie znaczną część mojego życia. Jakże mógłbym pozostać na Ziemi, gdy wy wybieracie się do gwiazd? — Przerwałem i odwróciłem się do Andy’ego. — A ty, co o tym myślisz?

Przez chwilę milczał jak głaz i wpatrywał się w zawartość swojego kufla. Potem potrząsnął głową.

— Przykro mi. To nie dla mnie. Jest… wiele rzeczy, które chciałbym jeszcze zrobić tutaj. Nie sądzę, żebym mógł się zdecydować… — Urwał nagle i powiódł wzrokiem po naszych twarzach. — Mówicie serio, prawda?

— Ależ oczywiście. — Tym, który przemówił za nas wszystkich był Stuart. — Mówimy poważnie.

Sam skinęła głową.

— Więc… tak się stanie. Myślę, że powinniśmy się teraz zastanowić, jak to zrobimy.

Andy ponownie wbił wzrok w swój kufel.

— Może powinniśmy zasięgnąć rady człowieka, który to wszystko zapoczątkował, samego Gregory’ego? — podsunął Richard.

— Nie wiem, czy to dobry pomysł — odpowiedziałem. — Czy nie sądzicie, że mogłaby go przerazić myśl, iż od niego się wszystko zaczęło?

— Khalidzie, przypomnij sobie, co powiedział kilka tygodni temu — odezwał się Stuart potrząsając głową. — Też jest gotów odejść. I to on w końcu napisał książkę inspirującą decyzję całej grupy.

Skinąłem głową.

— Zatem jutro — stwierdził Richard — przyciśniemy go do muru i zobaczymy, co powie.

Umilkliśmy wszyscy. Każdy wpatrywał się w swój kufel. Przez resztę wieczoru byliśmy osobliwie przygaszeni. Andy pożegnał się i wyszedł jeszcze przed ostatnią kolejką.

* * *

Następnego dnia podczas pracy na oddziale nie mogłem się w pełni skupić na tym, co robiłem: byłem jakby oderwany od rzeczywistości, zatopiłem się w rozmyślaniach o przyszłości i jednocześnie pogrążyłem we wspomnieniach.

We „Fleece” zjawiłem się tuż przed dziesiątą. Pozostali siedzieli już wokół stołu oświetlonego przez płonący w kominku ogień. Była to scena, którą obserwowałem setki razy wcześniej, ale być może zabarwiła ją goryczą świadomość, że nasze wtorkowe spotkania dobiegają końca.

Nieobecność Andy’ego Soutera była aż nadto widoczna, nikt jednak nie skomentował tego faktu.

Poprzedni wieczór zaraził nas atmosferą refleksji i kontemplacji. Przez pewien czas wszyscy milczeliśmy, a potem odezwał się Richard:

— Wiecie, to dziwne, ale przez cały dzisiejszy dzień czułem, że wszystko wokół mnie jest jakieś nierzeczywiste…

— Miałem takie samo wrażenie — zaśmiał się Jeffrey. — Usiłowałem wcisnąć znaczenie metafory w „Ostatnim seansie filmowym” Bogdanovicha do łbów znudzonych piątoklasistów… i nie mogłem odeprzeć myśli, że w życiu czekają mnie jeszcze bardziej ciekawe rzeczy…

I wtedy wypowiedziałem myśl, która od dawna mnie nurtowała.

— Dobrze, nazwijcie mnie niepoprawnym romantykiem, ale byłoby miło… znaczy, jak już się tam wyprawimy… gdybyśmy trzymali się razem…

Uśmiechy i skinienia głowy przyjaciół dodały mi otuchy.

Zanim ktokolwiek zdołał skomentować czy ocenić prawdopodobieństwo tej możliwości, do izby wkroczył Gregory Merrall.

— Dopijcie, co tam które ma. Przypominam sobie, że teraz ja powinienem postawić. — Przyjrzał się nam uważnie. — Co się stało? To jakaś stypa?

Sam spojrzała mu w oczy.

— Gregory, powinniśmy porozmawiać.

Powiódł wzrokiem po naszych twarzach, skinął głową i skierował się do baru.

Podczas jego nieobecności patrzyliśmy na siebie, jakby popierając się nawzajem w tym, że wszyscy zgadzamy się z podjętą decyzją. Milczeliśmy i tylko Sam obdarzyła nas swoim ciepłym uśmiechem.

— O cóż więc chodzi? — zapytał w dwie minuty później Gregory, stawiając na stole tacę z kuflami. — W czym mogę pomóc?

Spojrzeliśmy na Sam, za milczącą zgodą uznaną przez wszystkich za przedstawicielkę opinii całej grupy.

— Gregory… — zaczęła. — Twoja powieść, „Klub samobójców”, wywarła na nas wszystkich ogromne wrażenie. I skłoniła każdego do myślenia.

— Zawsze miło jest usłyszeć taką opinię — uśmiechnął się Gregory. — I…?

— I… — odpowiedziała Sam, zatrzymując się nagle.

— No, śmiało! — Gregory parsknął śmiechem. — Wykrztuśże wreszcie!

— Więc… doszliśmy do wniosku, każde oddzielnie i niezależnie od innych, że ostatnio w życiu czegoś nam brakuje. — W zwięzłych słowach streściła to, co każdy z nas powiedział poprzedniego wieczoru.

— Postanowiliśmy więc — zakończyła — że powinniśmy ruszyć dalej, uczynić kolejny krok i wyjść na zewnątrz…

Gregory wysłuchał jej w milczeniu, niczym sędzia przykładając wskazujący palec do warg.

Wokół stołu zgęstniała cisza, jakby wszyscy wstrzymali oddechy, czekając na jego odpowiedź.

W końcu kiwnął głową i uśmiechnął się.

— Rozumiem — powiedział. — I mówiąc szczerze sam ostatnio myślałem o czymś takim. — Powiódł wzrokiem po naszych twarzach, nikogo nie pomijając. — Zastanawiam się, czy mielibyście coś przeciwko temu, żebym się do was przyłączył.

* * *

Przyjęcie pożegnalne urządziliśmy w pierwszą sobotę lutego, co dało nam nieco mniej niż dwa tygodnie na załatwienie ostatnich spraw na Ziemi i pożegnania z tymi, z którymi chcieliśmy się pożegnać. Zrezygnowałem z pracy na oddziale w Bradley General i powiadomiłem kolegów, że zamierzam wziąć roczną przerwę na podróże — co nie odbiegało w końcu zbyt daleko od prawdy. Poza przyjaciółmi z wtorkowych wieczorów nie miałem w zasadzie innych, więc pożegnania nie były żadnym emocjonalnym wstrząsem.

Myślałem o tym, czy nie skontaktować się z moją byłą żoną Zarą, po zastanowieniu doszedłem jednak do wniosku, że była częścią mojego dawno minionego życia i prawie o niej zapomniałem.

Uporządkowałem wszystkie swoje sprawy, zostawiłem mojemu prawnikowi zlecenie sprzedaży domu i wszystko co miałem zapisałem Zarze.

Gregory Merrall nalegał, żeby wydać przyjęcie pożegnalne i wydało nam się stosowne pójście za jego radą.

Miałem wziąć udział w przyjęciu wespół z Sam i Stuartem, ale ponieważ raz już umarliśmy i zostaliśmy wskrzeszeni, nie musieliśmy z innymi popełniać uroczystego samobójstwa. Zastanawiałem się, co będę czuł patrząc, jak moi przyjaciele wypijają ostatni drink na Ziemi.

Wieczorem przed spotkaniem ktoś zadzwonił do moich drzwi. Był to Andy Souter. Stanął w drzwiach, przestępując z nogi na nogę, jego ruda czupryna lśniła w świetle lampy na ganku.

— Andy! Właź! Jest diablo zimno!

Otrzepując śnieg wszedł do przedsionka. Miał niezbyt tęgą minę.

— Napijesz się kawy? — zapytałem. Sam czułem się jakoś niezręcznie.

Potrząsnął głową.

— Nie zostanę długo. Tylko… — po raz pierwszy spojrzał mi w oczy. — To prawda? Wszyscy chcecie… odejść jutro wieczorem?

Wciągnąłem go do pokoju gościnnego.

— Owszem. Długo się nad tym zastanawialiśmy. Wydaje się, że to właściwa rzecz do zrobienia.

Andy potrząsnął głową.

— Nie wiem. Mam złe przeczucia.

Uśmiechnąłem się i wskazałem na niewielki kwadrat implantu w jego skroni.

— Andy, przecież cię zaimplantowano. Gdy umrzesz, pójdziesz do…

Uśmiechnął się nikło.

— Wiem, ale to co innego. Umrę w wyniku wypadku albo z przyczyn naturalnych. Nie odbiorę sobie życia ze względu na jakichś obcych.

— Gregory nie jest teraz obcy — stwierdziłem.

— Czyżby? — Spojrzał mi prosto w oczy.

— Nie lubisz go, prawda?

— Nie wiem. Ujmijmy to w ten sposób: nie jestem w pełni przekonany.

Parsknąłem śmiechem.

— O czym właściwie?

— Nie wiem — stwierdził z niewyraźną miną. — W tym sęk. Mam tylko… przeczucie.

— Posłuchaj — powiedziałem. — O dziewiątej zbieramy się we „Fleece” na ostatniego drinka. Mógłbyś pójść ze mną i się pożegnać.

Potrząsnął głową.

— Już się pożegnałem, z każdym z osobna. Uważaj na siebie, Khalid — dodał ściskając mi dłoń.

* * *

Następnego wieczoru do moich drzwi zapukał Richard Lincoln i zamknąłem je za sobą po raz ostatni. Pogrążeni w milczeniu przeszliśmy obok „Fleece”, przez miasteczko i pod górkę ku wzywającej nas światłami z okien przerobionej na dom mieszkalny farmie Merralla.

Byli już tam nasi przyjaciele, wszyscy z drinkami w dłoniach.

W przeciwieństwie do naszych kilku ostatnich spotkań we „Fleece”, panowała tu atmosfera dekadenckiej ostatniej wieczerzy, zmieszana z oczekiwaniem czegoś nowego.

Piliśmy i rozmawialiśmy o przeszłości. Częstowaliśmy Gregory’ego opowiastkami z naszego małomiasteczkowego życia, sięgającymi wydarzeń sprzed dwudziestu lat: mówiliśmy mu o załamaniu się mojego małżeństwa, zmartwychwstaniu ojca Bena, odejściu wielebnego Renbourna… Było tak, jakby takie odwołanie się do przeszłości miało odsunąć od nas nieuchronną przyszłość.

Potem, rozsiadłszy się wokół długiego sosnowego stołu, zabraliśmy się do jedzenia sutego posiłku z mięsa i pieczonych ziemniaków. Rozmawialiśmy o Kethanich i naszej misji gwiezdnych ambasadorów.

Gdy trunek zaszumiał mi w głowie, odezwałem się z uśmiechem:

— Teraz wydaje mi się niemożliwe, że zdołałem pogodzić miałkość mojego dotychczasowego życia z tym, co może mnie tam czekać. — I gestem pożegnania podniosłem puchar ku gwiazdom.

— Zostaniemy zabrani i wyszkoleni — stwierdzi Gregory — będziemy podziwiali cuda, o których nigdy nawet nie śmieliśmy pomyśleć.

— Chciałabym, żeby Andy był z nami — stwierdziła siedząca obok mnie Sam.

Przy stole zapadła cisza; wszyscy żegnali się w myślach z naszym nieobecnym przyjacielem sceptykiem.

Skończyliśmy jedzenie i Gregory zajął się winem. Obszedł stół zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara i każdemu nalał miarkę francuskiego klaretu, zaprawionego cyjankiem potasu.

Sam, Stuart i ja usiedliśmy razem na końcu stołu. Czułem się osobliwie oddzielony od aktu, jaki mieli podjąć moi przyjaciele. Wszyscy troje nieco później mieliśmy pójść do Stacji Odpraw i zostać na promieniu światła przesłani w tym samym kierunku, co przyjaciele, by zacząć wędrówkę wśród gwiazd.

Patrząc, jak moi przyjaciele podnoszą puchary, poczułem szybsze bicie serca.

— Za przyjaciół — wzniósł ostatni toast Richard Lincoln. — I za przyszłość.

— Za przyjaciół i za przyszłość — odpowiedzieli jednym głosem i spełnili toast.

Patrzyłem jak Richard Lincoln rozluźnia się, i z uśmiechem osuwa na swój fotel. Wyglądało to tak, jakby zasypiał i przechyliwszy się przez stół ująłem go za rękę, by ułatwić mu odejście. Powiodłem wzrokiem wokół stołu nie do końca jeszcze pogodzony z faktem, że wszyscy moi długoletni przyjaciele są już martwi albo konają. Jeffrey pochylił się naprzód i zastygł z głową wspartą na dłoniach, Doug Standish siedział prosto z uśmiechem na pełnej spokoju twarzy, Ben i Elisabeth pochylili się ku sobie i umarli trzymając się w ramionach. Na przeciwległym końcu stołu Gregory Merrall odchylił się ku oparciu krzesła i leżał martwy, patrząc w sklepienie izby.

W salonie zapadła cisza, ja zaś poczułem, że mam ochotę się rozpłakać.

Ktoś ujął moją dłoń. Podniosłem wzrok i spojrzałem w pełne łez oczy Sam.

Wstaliśmy i ruszyliśmy ku drzwiom. Implanty naszych przyjaciół zarejestrowały już fakt ich śmierci i za kilka minut pojawi się tu przewoźnik ze Stacji Wylotowej, który miał zabrać ich ciała.

Po raz ostatni powiodłem wzrokiem po twarzach moich nieruchomych, leżących bez życia przyjaciół, a potem dołączyłem do Sam i Stuarta wychodząc na zewnątrz, gdzie natychmiast dopadły nas podmuchy zimowej zawiei.

Stuart wskazał ich samochód.

— Możemy od razu pojechać do Stacji.

— Miałbyś coś przeciwko, gdybym zechciał się przejść? — zapytałem.

Machnąwszy ręką ruszyłem ścieżką wiodącą przez pokryte śniegiem wrzosowiska ku strzelającej w niebo daleko przede mną Stacji Odpraw,

Sam i Stuart uruchomili wóz, odjechali i wkrótce warkot silnika utonął w otaczającej mnie głębokiej ciszy.

Brnąc w śniegu wszedłem na szczyt pagórka. Moje buty szybko napełniły się śniegiem, a głowę pełną miałem wydarzeń zbyt świeżych, żeby się w tym wszystkim połapać.

W pewnej chwili odwróciłem się i spojrzałem z góry na pokrytą śniegiem farmę. Jej okna rozświetlał blask i całość przypominała mi scenę ze świątecznej pocztówki.

Miałem już podjąć marsz, gdy kątem oka dostrzegłem jakiś ruch przy tylnych drzwiach. W pierwszych chwili pomyślałem, że to przewoźnik, który przyjechał nieco za wcześnie, ale potem zdałem sobie sprawę z faktu, że nie słyszałem przyjazdu samochodu.

Wytrzeszczyłem oczy i wstrzymałem oddech.

Z kuchennych drzwi wyszła jakaś postać i zatrzymała się pośrodku wysypanego żwirem podwórka. W nikłym świetle księżyca poznałem obleczoną w tweedowy płaszcz sylwetkę Gregory’ego Merralla.

Poczułem się ogromnie samotny: zapragnąłem gorąco, żeby obok mnie byli w tej chwili Sam i Stuart, którzy mogliby potwierdzić, że nie zwariowałem.

Patrzyłem, jak Gregory staje pośrodku podwórka i patrzy w niebo. W głowie miałem kompletny zamęt.

Dlaczego? Pytałem sam siebie. Czemu on…

Wyjaśnienie przyszło z nieba.

Gregory uniósł ręce, w geście ni to błagalnym, ni to powitalnym, a po niebie przemknęła iskra, lśniąca na tle obsydianowej czerni niczym płonący diament i w pierwszej chwili pomyślałem, że to spadająca gwiazda. Spadała jednak pionowo i mogłem tylko patrzeć wstrzymując oddech, gdy niczym świetlisty grot ugodziła stojącego pośrodku podjazdu Gregory’ego.

Merrall zniknął, a świetlna lanca wycofała się błyskawicznie tym samym torem, znikając w górze, gdzie czekał gwiazdolot Kethanich.

Z twarzą piekącą od zamarzających łez ruszyłem ku obeliskowi Stacji Odpraw. Myślałem o Andym Souterze, jego podejrzeniach, jakie żywił wobec Gregory’ego Merralla i decyzji, żeby się do nas nie przyłączać. Zastanawiałem się, czy Andy nie popełnił błędu wyrzekając się teraz przyszłości i czekającego nas nowego życia.

Płakałem dochodząc do Stacji. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć na jej zaklętą w szkło doskonałość, niezwykłe piękno budowli obcych wznoszącej się wśród posępnych pustkowi Yorkshire.

Zastanawiałem się, czy powiedzieć Sam i Stuartowi o tym, że zostaliśmy zwabieni do gwiazd przez… szalbierza, który podawał się za człowieka. Czy ostatecznie było to ważne? Spróbowałem uporządkować swoje emocje i rozstrzygnąć, czy czyn Merralla należałoby uznać za zdradziecki, czy zbawienny. I rozmyślałem o tym, czy powinienem konsekwentnie postępować zgodnie z tym, co postanowiliśmy.

Odwróciłem się i popatrzyłem na ziemię, która od chwili narodzin była moim domem, a teraz powoli pustoszała dzięki pomocnej dłoni tajemniczej, obcej rasy. A potem spojrzałem w gwiazdy; miliony pulsujących świetlnych punktów i zrozumiałem, że jest tylko jedna rzecz do zrobienia.

Pospieszyłem do Stacji, by przyłączyć się do przyjaciół i rozpocząć nowe życie, które czekało mnie wśród mrugających zachęcająco gwiazd.


Przełożył Patryk Sawicki

Загрузка...