Joan pozostała z archeologami, gdy ci przesunęli się dalej wzdłuż zbocza. Odnaleźli tam tabliczki z niahnańskimi rysunkami i poezją, które bez wątpienia miały swe zalety i wartość, lecz w oczach Joan zdawały się nijakie i niezrozumiałe. Sando i jego studenci zachwycali się tymi odkryciami na równi z twierdzeniami matematycznymi; jak dla nich niahnańska kultura była przeogromną, wieloelementową układanką i jakakolwiek wskazówka dodająca szczegółów do historii niahnańskiej cywilizacji była równie dobra jak każda inna.
Sando zapewne powtórzył Pirit wszystko, co usłyszał od niej tej nocy, gdy pojawił się intruz, tak więc Joan była zaskoczona, że nie wezwano ją na następną rundę przesłuchań, mającą na celu wydobycie z niej kolejnej porcji szczegółów. Być może ghahariańscy fizycy wciąż jeszcze głowili się nad jej złożonym specjalistycznym żargonem, starając się zdecydować, czy w ogóle krył się w nim jakikolwiek sens. W chwilach swego bardziej cynicznego nastawienia do świata, zastanawiała się, czy sam intruz, który ich wtedy naszedł, nie był Ghaharianem wysłanym przez Pirit celem wykorzystania jej przyjaźni z Sando. Być może sam Sando był w to zamieszany, podobnie jak Rali i Surat. Podobna możliwość sprawiła, iż czuła się jakby żyła w sfabrykowanym świecie, gdzie nic wokół niej nie było prawdziwe i nikomu nie można było zaufać. Jedynym pewnikiem był fakt, że Ghaharianie nie byliby w stanie podrobić niahnańskich artefaktów. Matematyka potwierdzała się sama; cała reszta podlegała wątpliwościom i paranoi.
Nadeszło lato, wypalając swym upałem poranne mgły. Pojęcie upału w oczach Noudahnan znacznie różniło się od wcześniejszych doświadczeń Joan, lecz nawet to ciało uznawało południowe słońce za uciążliwe. Wymuszała na sobie cierpliwość. Wciąż istniała wszak szansa, że Niahnanie dokonali jakichś kolejnych kroków na drodze ku swej wielkiej wizji zunifikowanej matematyki, a następnie wyryli ostateczne odkrycia w formie mającej ich przeżyć o milion lat.
Gdy wysoko na popołudniowym niebie pojawił się samotny statek o napędzie termojądrowym, Joan postanowiła go zignorować. Spojrzała nań tylko raz, po czym wróciła do przesuwania tomografu wzdłuż ziemi. Miała już dość ciągłych rozmyślań nad tirańsko-ghaharską polityką. Od wieków przecież zabawiali się tymi swoimi dziecięcymi gierkami; nie weźmie na siebie winy za kolejne prowokacje.
Zwykle statki przelatywały w górze, znikając w przeciągu kilku minut, popisując się tam swoją mocą i szybkością. Ten jednak unosił się wyjątkowo długo, wijąc swą drogę tam i z powrotem po nieboskłonie niczym jakiś oślepiający swym blaskiem owad wykonujący złożony taniec godowy. Drugi cień Joan przeskakiwał wokół jej stóp, wbijając jej do głowy dziwnie znajomy rytm.
Pełna niewiary, ponownie uniosła wzrok. Ruch statku naśladował składnię języka gestów, którego nauczyła się kiedyś na zupełnie innej planecie, w zupełnie innym ciele, dziesiątki istnień temu. Jedyną osobą na tej planecie, która mogłaby znać ten język, była Anne.
Zerknęła w kierunku oddalonych od niej o sto metrów archeologów, lecz ci, jak się zdawało, nie zwracali najmniejszej uwagi na statek. Wyłączyła tomograf i wpatrzyła się w niebo. Słucham cię, przyjaciółko. Co się dzieje? Czy zwrócili ci statek? Czy miałaś już dość tego świata i zdecydowałaś się wrócić do domu?
Anne opowiedziała jej w skrócie swą historię, w skondensowanej i eliptycznej formie. Tiranie odnaleźli tabliczkę, na której zapisano twierdzenie: ostatnie z dokonanych przez Niahnan odkryć, szczyt ich osiągnięć. Jej opiekunowie nie pozwolili się jej z nią zapoznać, lecz obmyślili plan i doprowadzili do sytuacji, w której z łatwością mogła wykraść tabliczkę, jak również ten statek. Chcieli, by ją wykradła, zabrała ze sobą i uciekła, w nadziei, że w ten właśnie sposób doprowadzi ich do czegoś, co w ich oczach warte było o wiele więcej niż jakaś pochodząca sprzed wieków matematyka: zaawansowanego statku kosmicznego, a może jakichś magicznych wrót, leżących gdzieś na krawędzi ich układu gwiezdnego.
Lecz Anne nigdzie nie uciekała. Unosiła się wysoko nad Ghaharem, zgłębiając tabliczkę, by móc zaraz nakreślić na niebie to, co tam wyczytała, dzieląc się tym z Joan.
Zbliżył się Sando.
— Jesteśmy w niebezpieczeństwie, musimy uciekać.
— Niebezpieczeństwie? Tam w górze to moja przyjaciółka! Na pewno nas nie ostrzela żadnymi rakietami!
— Twoja przyjaciółka? — Sando wydawał się zmieszany i zakłopotany. Kiedy mówił te słowa, w zasięgu wzroku na niebie pojawiły się trzy kolejne statki, lecące niżej i jaśniejsze od pierwszego. — Przekazano mi, że Tiranie zamierzają uderzyć w tę dolinę, by pogrzebać miejsca wykopalisk związanych z Niahnanami. Musimy przejść na drugą stronę wzgórza i znaleźć jakąś osłonę przed wybuchem.
— Dlaczego Tiranie mieliby zaatakować miejsce wykopalisk? Jak dla mnie nie ma to żadnego sensu.
— Dla mnie też nie, ale nie mamy czasu, aby się teraz o to kłócić — odparł Sando.
Trzy statki zagrażające Anne podążały za nią, starając się przegonić ją z tego miejsca. Joan nie miała pojęcia, czy byli to Ghaharianie broniący swego terytorium, czy Tiranie nękający ją w nadziei, że wreszcie ucieknie i odsłoni przed nimi nieistniejący skrót do gwiazd, lecz Anne nie dała się ruszyć, wciąż nieustannie wprowadzając do swych manewrów na niebie ten sam język gestów, nawet gdy odskakiwała, by uniknąć swych prześladowców, sylabizowała wspaniały punkt kulminacyjny niahnańskiej myśli.
— Idźcie sami — powiedziała do Sando. — Ja muszę to zobaczyć. — Napięła się, gotowa do walki, gdyby tylko okazało się to konieczne.
Sando sięgnął po coś do jednej z kieszonek przy pasie i posypał tym otwory w jej boku. Joan zatkało z bólu i padła na ziemię, składając się w pół, gdy płyn osłonowy wylewał się z jej ciała.
Rali i Surat pomogli przenieść ją do schronu. Joan złapała przebłyski płomiennie intensywnego baletu na niebie, lecz nie na tyle, by nadać im jakiś sens, nie wspominając już o odtworzeniu całości.
Położyli ją na posłaniu wewnątrz schronienia. Sando zabandażował jej bok i podał wodę do picia.
— Przepraszam, że musiałem to zrobić, ale cokolwiek by ci się stało, to ja byłbym za to odpowiedzialny — stwierdził.
Surat raz za razem wyglądała na zewnątrz, by sprawdzić stan „bitwy”, po czym relacjonowała im podekscytowanym głosem, jak się sprawy mają.
— Tiranin wciąż tam jest, nie mogą się go pozbyć. Nie rozumiem dlaczego jeszcze go nie zestrzelili.
Ponieważ to Tiranie ścigali Anne, a martwa była im na nic. Ale jak długo jeszcze Ghaharianie będą tolerować podobne naruszenie przestrzeni?
Nie można było pozwolić, by wysiłki Anne spełzły na niczym. Joan z wysiłkiem starała się przypomnieć sobie konstelacje, jakie widziała na nocnym niebie. W węźle, z którego wyruszyli, potężne teleskopy nieustannie były wycelowane w kierunku noudahnańskiego świata. Statek Anne był wystarczająco jasny i kreślił wystarczająco zamaszyste ruchy, by dało się je rozróżnić i zanalizować z odległości siedmiu lat świetlnych — o ile tylko sama planeta, na której się znajdowali, nie zasłaniała widoku, jeśli tylko węzeł znajdował się nad horyzontem.
Schronienie nie posiadało okien, lecz Joan zobaczyła jak ziemia tuż za prowadzącymi do środka drzwiami zajaśniała na moment. Błyskowi nie towarzyszył żaden dźwięk; żadna rakieta nie uderzyła w dolinę, eksplozja miała miejsce wysoko nad atmosferą.
Surat wyszła na zewnątrz. Kiedy wróciła do środka, powiedziała cichutko:
— Czysto. Dorwali go.
Joan włożyła wszystkie swe siły w wyrzucenie z siebie garstki słów.
— Chcę zobaczyć, co tam się stało.
Sando zawahał się, po czym gestem nakazał pozostałym, by pomogli mu w wyniesieniu na zewnątrz posłania, na którym ją położono.
Wciąż dało się tam dostrzec w powietrzu szkielet jaśniejącej plazmy, który rozchodząc się, rozpraszał na niebie. Pierścień światła stawał się coraz słabszy, aż wreszcie zupełnie zniknął w popołudniowym rażącym świetle słońca.
Anne była martwa w tym wcieleniu, lecz można było przebudzić jej kopię, by ta ruszyła ku nowej przygodzie. Joan mogła przynajmniej opowiedzieć Anne historię jej śmierci tutaj: wirtuozerskiego pokazu pilotażu i spektakularnego końca.
Odzyskała orientację, przypomniała sobie pozycję gwiazd. Węzeł wciąż dzieliły godziny od uniesienia nad horyzontem. W Amalgamie pełno było potężnych teleskopów, lecz żaden nie byłby wycelowany w stronę tej odległej planety, a żadne prośby i błagania, żadne apele, by przekierować któryś z pozostałych, nie byłyby w stanie przegonić światła, które tamten musiałby schwytać, by móc ponownie ożywić ostatnie niahnańskie twierdzenie.