Ted Kosmatka PROROK Z WYSPY FLORES

Jeżeli to jest najlepszy ze światów, to jakie są inne?

Voltaire

Kiedy Paul był małych chłopcem, na stryszku nad garażem rodziców bawił się w Boga. Tak nazwał to jego ojciec, zabawa w Boga, kiedy to odkrył. Tak, jak to nazwał w dniu, w którym wszystko się rozpadło.

Z długich, dwucalowych desek, które znalazł za garażem i z siatki o drobnych oczkach, kupionej w miejscowym sklepie żelaznym, Paul zbudował klatki. Kiedy jego ojciec wyjechał na konferencję naukową, mówić o filogenetyce, na podstawie planów, które narysował ostatniego dnia w szkole, Paul zaczął budować swoje laboratorium.

Ponieważ nie był wystarczająco duży, żeby skorzystać z narzędzi ojca, do cięcia desek użył ręcznej piły. Wziął mocne, czarne nożyczki matki, żeby pociąć drut. Ze starej szafki pożyczył zawiasy, a gwoździe zabrał z zardzewiałej puszki po kawie, która wisiała nad nieużywanym warsztatem ojca.

Któregoś wieczoru jego matka usłyszała z garażu stukanie młotka i przyszła zobaczyć, co się dzieje.

— Co ty tu robisz? — spytała swoim starannym angielskim, spoglądając w prostokąt światła padający z sufitu garażu.

Paul wystawił głowę przez właz. Sterczące czarne włosy miał pokryte trocinami.

— Po prostu bawię się narzędziami — odparł. Co w pewnym sensie było prawdą. Ponieważ nie mógł okłamać matki. Nie bezpośrednio.

— Jakimi narzędziami?

— Młotkiem i gwoździami.

Patrzyła na niego. Twarz miała delikatną, jak popękana lalka z porcelany — kawałki porcelany posklejane razem.

— Uważaj — powiedziała, i zrozumiał, że mówiła zarówno o narzędziach, jak o jego ojcu.

— Będę.

Podczas, gdy Paul pracował nad klatkami, dni zmieniły się w tygodnie. Ponieważ deski były duże, zbudował duże klatki — w ten sposób było mniej cięcia. W rzeczywistości klatki były ogromnymi, przekombinowanymi konstrukcjami, idiotycznie dużymi w stosunku do zwierząt, które miały się w nich znaleźć. To nie tyle były klatki dla myszy, ale mysie miasta — zagrody wielkości stołu, w których mogłyby mieszkać owczarki niemieckie. Na ten projekt wydał większość pieniędzy zarobionych na roznoszeniu gazet. Kupował rzeczy, które były mu potrzebne: arkusze pleksi, plastikowe butelki na wodę i małe drewniane kołki, których użył na zasuwy. Kiedy inne dzieci z sąsiedztwa grały w koszykówkę, Paul pracował.

Kupił młynki do biegania i zbudował przejścia; powiesił pętle, po których myszy mogły wspinać się na różne platformy. Same myszy kupił w sklepie zoologicznym w pobliżu. W większości były to białe myszy, używane jako pokarm dla węży, ale kilka było bardziej kolorowych, fantazyjnych odmian. I było tam nawet kilka myszy angielskich — gładkich, o wydłużonych ciałkach, z dużymi tulipanowymi uszami i błyszczącym futerkiem. Chciał mieć zróżnicowaną populację, więc zadbał, by kupić różne rodzaje.

Kiedy pracował nad ich stałymi domami trzymał je w małych akwariach, złożonych na stole pośrodku pomieszczenia. W dniu, w którym skończył ostatnią dużą klatkę, jedną po drugiej wpuszczał myszy do ich nowych habitatów — pierwsi badacze nowego kontynentu. Żeby podkreślić uroczystość chwili pokazał je swojemu przyjacielowi, Johnowi Longowi, któremu na widok tego, co zrobił Paul, powiększyły się oczy.

— Sam zbudowałeś to wszystko? — spytał John.

— Tak.

— Musiało ci to zabrać sporo czasu.

— Miesiące.

— Moi rodzice nie pozwalają mi trzymać zwierząt.

— Moi też nie — odparł Paul. — Ale to nie są zwierzęta.

— A co?

— Eksperyment.

— Jaki eksperyment?

— Jeszcze tego nie ustaliłem.

* * *

Pan Finley stał przy projektorze, rzucającym na czystą plastikową powierzchnię czerwoną elipsę. Rzucona na ścianę, wyglądała jak wygięty półuśmiech między osiami X i Y.

— To reprezentuje liczbę atomów córek. A to… — Narysował lustrzany obraz pierwszej elipsy. — To jest liczba atomów rodziców — położył wskaźnik na projektorze i spojrzał po rzędach uczniów. — Czy ktoś może mi powiedzieć, co reprezentuje ten punkt przecięcia?

W pierwszym rzędzie uniósł rękę Darren Micheals.

— To element rozpadu połowicznego.

— Dokładnie. Johnson, w którym roku została wynaleziona metodę datowania radiometrycznego?

— W 1906.

— Przez kogo?

— Rutheforda.

— Jakiej metody użył?

— Uranowej…

— Nie. Wallace, może ty nam powiesz?

— Zmierzył ilość helu jako produktu połowicznego rozpadu uranu.

— Dobrze, w takim razie kto użył metody uranowo-ołowiowej?

— To był Boltwood, w 1907.

— A jak zostały przyjęte te wstępne wyniki?

— Sceptycznie.

— Przez kogo?

— Przez ewolucjonistów.

— Dobrze — pan Finley odwrócił się do Paula. — Carlson, możesz nam powiedzieć, w którym roku Darwin napisał O pochodzeniu gatunków?

— W 1867 — odparł Paul.

— Tak, a w którym roku społeczność naukowa ostatecznie straciła zaufanie do teorii Darwina?

— W 1932 — przewidując następne pytanie, Paul kontynuował. — Kiedy Kohlhorster wynalazł datowanie metodą potasowo-argonową. Ta nowa metoda oznaczania wieku wykazała, że Ziemia nie jest taka stara, jak sądzili ewolucjoniści.

— A w którym roku wreszcie całkowicie obalono teorię ewolucji?

— W 1954, kiedy Willard F. Libby z Uniwersytetu Chicago wynalazł metodę datowania węglem C14. W 1960 roku dostał nagrodę Nobla za to, że raz na zawsze udowodnił, że Ziemia ma 5800 lat.

Paul, wchodząc na stryszek, zakładał biały fartuch laboratoryjny. To był jeden ze starych fartuchów jego ojca, musiał więc obciąć rękawy, żeby na niego pasowały. Jego ojciec miał doktorat. Miał blond włosy, był duży i osiągał sukcesy. Matkę Paula poznał po ukończeniu szkoły, przy okazji konsultacji dla chińskiej firmy badawczej. Przez jakiś czas pracowali przy tych samych projektach, nigdy jednak nie było najmniejszych wątpliwości, że to ojciec Paula był jasnym światłem w rodzinie. Geniusz, sławny człowiek. Był także szalony.

Ojciec Paula lubił niszczyć rzeczy. Niszczył telefony, rozwalał ściany, łamał stoły Łamał obietnice, że więcej nie uderzy. Któregoś razu połamał kości, a lekarze z ostrego dyżuru, którzy nie uwierzyli, że matka Paula spadła ze schodów, wezwali policję. Nie uwierzyli szlochającej kobiecie z porcelany przysięgającej, że mąż jej nie tknął.

Ojciec Paula był jak żywioł, jak kataklizm; tak nieprzewidywalny jak uderzenie komety albo erupcja wulkanu. Stryszek był dobrym miejscem na kryjówkę, a Paul pogrążył się w swoim hobby.

Paul badał swoje myszy jakby to były chomiki Goodall. W zielonym notatniku opisywał ich interakcje społeczne. Odkrył, że w dużych habitatach tworzą stada jak wilki, z dominującym samcem i dominującą samicą — wyraźną hierarchię społeczną, obejmującą przywileje związane z parzeniem się, podziałem terytorium, i niemal rytualnym okazywaniem podległości przez samce niższej rangi. Dominujący samiec krył większość samic, a myszy, jak dowiedział się Paul, mogły się nawzajem zabijać.

Natura nie znosi próżni, a mysia populacja rozrosła się i wypełniła świat, który dla niej stworzył. Małe rodziły się ślepe i różowe, ale kiedy pojawiało się futerko, Paul notował, w jakim kolorze. Były płowe, czarne i szare. Czasami żółte. Były w łatki i paski. W późniejszych pokoleniach pojawiły się kolory, których nie kupował, ale wiedział wystarczająco dużo o genetyce, żeby uświadomić sobie, że to wybijały się geny recesywne.

Paul był zafascynowany koncepcją genów, stałymi elementami, które stworzył Bóg, by przenosiły cechy z pokolenia na pokolenie. W szkole nazywano to boskim przekazem.

Paul przeprowadził badania i odkrył, że położenie w chromosomach genów odpowiedzialnych za pigmentację u myszv jest dobrze zmapowane i dobrze zrozumiane. Wprowadził w swojej populacji kategoryzację według fenotypu i stwierdził, że jedna mysz, jasnokremowa o ciemnych oczach, musi mieć trzy geny recesywne: bb, dd, ee. Ale samo posiadanie ich, obserwowanie, sprawdzanie, jak się wpisują w diagramy Punnetta nie wystarczało. Chciał się zajmować prawdziwą nauką. A ponieważ prawdziwi naukowcy używali mikroskopów i wag elektronicznych Paul poprosił o te rzeczy na święta.

Myszy, jak szybko odkrył, nie miały ochoty poddawać się badaniom pod mikroskopem. Zaraz z niego złaziły. Jednak waga elektroniczna okazała się użyteczna. Zważył każdą mysz i zapisał wynik. Zastanawiał się nad stworzeniem własnego szczepu wsobnego — linii z kombinacjami dystynktywnych cech, ale nie był pewien, jakich cech szukać.

Przeglądał swój notatnik, kiedy to zobaczył. Styczeń-17. Nie datę, ale mysz — siedemnastą mysz urodzoną w styczniu. Podszedł do klatki i otworzył drzwiczki. Błysk piaskowego futra i złapał ją za ogon — moręgowaty okaz z wielkimi uszami. W sumie nie było w niej nic szczególnego. Od innych myszy różnił ją tylko wpis w notesie. Paul popatrzył na oznaczenie, na numer, który tam wpisał. Z ponad dziewięćdziesięciu myszy, które miał w notesie, styczeń-17 była najcięższą myszą, jaką dotąd zważył. O całe dwa gramy.

* * *

W szkole uczono go, że poprzez naukę można rozszyfrować najprawdziwsze znaczenie bożych słów. Bóg napisał język życia za pomocą czterech liter — A, T, C i G. Jednak to nie dlatego Paul to zrobił, nie po to, żeby być bliżej Boga. Zrobił to z bardzo prostego powodu. Z ciekawości.

Wczesną wiosną ojciec zapytał go, na czym spędza czas na stryszku.

— Tak się tam bawię.

Siedzieli w samochodzie ojca, wracając do domu z lekcji gry na fortepianie.

— Twoja matka mówiła, że coś tam budowałeś.

Paul zwalczył napad paniki.

— Jakiś czas temu zbudowałem fort.

— Masz już prawie dwanaście lat. Nie robisz się trochę za duży na forty?

— Tak, pewnie tak.

— Nie chcę, żebyś tam ciągle przesiadywał.

— W porządku.

— Nie chcę, żeby pogorszyły się twoje stopnie.

— W porządku — powiedział Paul, który w ciągu dwóch lat nie dostał czwórki.

Resztę drogi przejechali w milczeniu, a Paul badał granice swojej nowo określonej rzeczywistości. Umiał poznać, kiedy nadchodzą zmiany.

Patrzył na ręce ojca oparte o kierownicę, a lata później, kiedy myślał o swoim ojcu, nawet po tym wszystkim, co się wydarzyło, właśnie tak go widział. Ta chwila zastygła. Prowadził samochód, duże ręce na kierownicy, cichy moment porozumienia, które nie było fałszywe, choć ledwie dało się nim nazwać, to było najlepsze z tego, co kiedykolwiek działo się między nimi.

* * *

— Co ty zrobiłeś? — w głosie Johna był zachwyt. Paul przemycił go na stryszek, a teraz złapał za ogon Berthę, żeby pokazać ją przyjacielowi. Była pokryta złocistymi prążkami, jej długie wąsiki drgały.

— To najnowsze pokolenie, F4.

— Co to znaczy?

— Jest spokrewniona sama ze sobą — uśmiechnął się Paul.

— Duża ta mysz.

— Jak dotąd największa. Pięćdziesiąt dziewięć gramów, zważona, kiedy miała sto dni. Przeciętna waga to około czterdziestu.

Paul położył mysz na dłoni Johna.

— Czym ty ją karmisz? — spytał John.

— Tym samym, co inne. Popatrz na to.

Paul pokazał mu wykresy, które sporządził, jak te pana Finley, delikatnie wznosząca się elipsa między osiami X i Y — powoli rosnący wskaźnik masy ciała, od jednego pokolenia do następnego.

— Jeden z moich F2 miał czterdzieści pięć gramów, więc skojarzyłem go z największymi samicami i było z tego przeszło pięćdziesięcioro młodych. W setnym dniu życia wszystkie zważyłem i oddzieliłem cztery największe. Sparzyłem je i zrobiłem to samo w następnym pokoleniu, wybierając najcięższe studniowe. Uzyskałem ten sam efekt, tylko krzywa Gaussa wychyliła się lekko na prawo. Bertha jest największa z nich wszystkich.

John popatrzył z przerażeniem na Paula.

— To działa?

— Oczywiście, że działa. Przez ostatnich pięć tysięcy lat ludzie robią to samo ze zwierzętami domowymi.

— Ale to nie zajęło ci tysięcy lat.

— Nie. W sumie mnie zaskoczyło, że to tak dobrze działa. To nawet nie jest subtelne. To znaczy, popatrz na nią, a to dopiero F4. Wyobraź sobie, jak mogłoby wyglądać F10.

— To brzmi jak ewolucjonizm.

— Nie bądź głupi. To tylko kierowana selekcja. Przy wystarczająco zróżnicowanej populacji to zdumiewające, co można osiągnąć bardzo niewielkim wysiłkiem. Zobacz, kiedy się o tym pomyśli, obciąłem 95 % z dołu wykresu gaussowskiego do pięciu pokoleń pod rząd. Oczywiście, że myszy stały się większe. Przypuszczalnie mógłbym pójść też w drugą stronę, gdybym chciał, sprawić, żeby były mniejsze. Jest jednak jedna rzecz, która mnie zaskoczyła, coś, co niedawno zauważyłem.

— Co?

— Kiedy zaczynałem, przynajmniej połowa myszy była albinotyczna. Teraz najwyżej jedna na dziesięć.

— Okay.

— Nie miałem zamiaru z tym walczyć.

— I co z tego?

— No, kiedy zacząłem dobór… kiedy zdecydowałem, które rozmnażać, czasami waga była zbliżona i po prostu wybierałem. Wydaje mi się, że po prostu wybierałem jeden rodzaj częściej, niż inne.

— Więc w czym rzecz?

— Więc co, jeśli w naturze odbywa się to w taki sposób?

— Co masz na myśli?

— To jak dinozaury. Albo mamuty, albo ludzie jaskiniowi. Kiedyś tu byli; wiemy o tym, bo znajdujemy ich kości. Ale teraz ich nie ma. Bóg stworzył wszystkie żywe istoty jakieś sześć tysięcy lat temu, tak?

— Tak.

— Ale niektórych już nie ma. Niektóre po drodze wymarły.

* * *

To się zdarzyło w weekend. Bertha była w ciąży, wyraźnej, monstrualnej. Paul odizolował ją w jednym z akwariów, miała je całe dla siebie. W rogu jej małej szklanej klatki było pudełko chusteczek, a Bertha z ich strzępów przygotowała wygodne gniazdo, w którym na świat przyszło kolejne pokolenie ogromnych myszy.

Paul słyszał, jak do garażu wtacza się samochód ojca. Wcześniej wrócił do domu. Paul rozważył zgaszenie światła na strychu, ale wiedział, że w ten sposób jedynie wzbudzi w ojcu podejrzliwość. Zamiast tego czekał i miał nadzieję. Garaż był dziwnie cichy — słychać było tylko szum silnika. Paul poczuł skurcz żołądka, kiedy usłyszał, jak pod ciężarem ojca zaskrzypiała drabina.

Nastąpił wtedy moment paniki — jedna okropna chwila, kiedy Paul rozglądał się gorączkowo za miejscem, w którym można by schować klatki. To było śmieszne; nie było dokąd uciekać.

— Co to za zapach? — zapytał ojciec, kiedy wystawił głowę przez otwór w podłodze stryszku. Zatrzymał się i rozejrzał.

— Och.

I to było wszystko, co początkowo powiedział. To było wszystko, co powiedział wspinając się wyżej. Stał tam jak gigant, przyswajając to, co zobaczył. Pojedyncza goła żarówka pogrążała jego oczy w cieniu.

— Co to jest? — powiedział wreszcie. Jego martwy głos sprawił, że żołądek Paula zamienił się w bryłę lodu.

— Co to jest? — odezwał się ojciec głośniej i coś się zmieniło w jego mrocznych oczach. Podszedł do Paula i stanął nad nim.

— Co to jest? — teraz słowa były bardziej jak skrzek, z jego ust prysła ślina.

— Ja, ja pomyślałem…

Wielka dłoń wystrzeliła i uderzyła Paula w pierś, chwytając w pięść jego koszulkę, unosząc go w górę.

— Co to jest, do kurwy nędzy? Czy nie zabroniłem ci trzymać zwierząt? — jasne światło rodziny, słynny człowiek.

— To nie są zwierzęta, to jest…

— Boże, jak tu kurewsko cuchnie. Przyniosłeś to do domu? Przyniosłeś te szkodniki do domu? Do mojego domu!

Ramię się napięło, ciskając Paulem w stronę klatek, uderzył o jedną — drewno i gwoździe rozleciały się po podłodze, słychać było pisk myszy i zawiasów, całe miesiące pracy.

Jego ojciec zobaczył akwarium Berthy i złapał je. Uniósł je wysoko nad głowę — i przez moment Paul wyobraził sobie, że prawie może je zobaczyć, prawie może zobaczyć w środku Berthę, i młode w jej wnętrzu, niezliczone pokolenia, które nigdy się nie narodzą. Potem ręka jego ojca opadła jak żywioł, jak kataklizm. Paul zacisnął oczy w obronie przed pękającym szkłem, a wszystko, o czym myślał, to było: to tak się dzieje. To właśnie tak się dzieje.

* * *

Ojciec Paula zmarł dwa tygodnie po jego dziewiętnastych urodzinach, latem przed drugim rokiem Paula w Stanford.

W Stanford wybrał podwójną specjalizację, z genetyki i antropologii, decydując się na osiemnaście dodatkowych godzin zajęć w semestrze. Badał zwoje znad Morza Martwego i apokryfy; zaliczył zajęcia z interpretacji porównawczej i filozofii biblij — nej. Zajmował się muszkami owocówkami i lancetnikami; a pomimo tego, że jeszcze nie skończył studiów, dostał się na prestiżowe letnie praktyki u sławnego genetyka Michaela Poore.

Paul studiował także teksty zakazane. Czytał HardyWeinburga; ale w nocy, przemierzając mroczne korytarze własnego umysłu uznał zasadę „coś za coś” za najbardziej fascynującą. Paul był młodym człowiekiem, który rozumiał tę zasadę.

Uczył się o niedawno odkrytym genie Alzheimera, APOE4 — genie wspólnym dla większości ludzi; i uczył się o teoriach, które tłumaczyły, w jaki sposób szkodliwy gen stał się tak częsty. Dowiedział się, że chociaż APOE4 powoduje Alzheimera, chroni jednocześnie przed zaburzeniami poznawczymi, będącymi konsekwencją niedożywienia we wczesnym dzieciństwie. Gen, który człowiekowi siedemdziesięcioletniemu niszczy umysł, ratuje go, gdy ma siedem miesięcy. Dowiedział się, że ludzie z anemią sierpowatą są odporni na malarię; że heterozygoty mukowiscydozy są mniej wrażliwe na cholerę; że ludziom z grupą krwi A częściej, niż tym z inną udaje się przetrwać zarazy, zawsze zmieniając, w jednym pokoleniu, częstotliwość występowania grup krwi w Europie. Niektórzy mówili, że proces ten powtarza się teraz powoli za pomocą genu CKR5 i HIV.

Podczas kursów antropologii Paul dowiedział się, że wszyscy ludzie żyjący współcześnie mogą prześledzić swoje pochodzenie do czasów zamieszkiwania przez ich przodków Afryki, do czasów niemal sześć tysięcy lat temu, kiedy cała ludzka różnorodność skupiała się w jednej, małej populacji. A, jak mówili jego profesorowie, były co najmniej dwa wyjścia z Afryki, jeśli nie więcej — genetyczne wąskie gardło ze wsparciem teorii Potopu. Jednak każda kultura ma własne wierzenia. Muzułmanie nazywają je Allahem, Żydzi Jahwe. Magazyny naukowe starały się więcej nie nazywać tego Bogiem; ale mówią o inteligentnym projektancie — o architekcie. Jednak w głębi serca Paul uważał, że wszystko to odnosi się do jednej rzeczy.

Paul dowiedział się, że skanowano mózgi zakonnic w poszukiwaniu punktu łączności z Bogiem i że go nie znaleziono. Uczył się o ewolucjonizmie. Choć od dawna był odrzucany przez ustaloną naukę, wciąż istnieli jego zwolennicy — ich przekonania wydawały się niemal nieśmiertelne pośród obalonych gałęzi pseudonauki, okupując jej skraj wraz z takimi systemami wierzeń, jak astrologia, frenologia i akupunktura. Współcześni ewolucjoniści wierzyli, że różne systemy datowania były wszystkie niepoprawne; i podawali szereg nienaukowych wyjaśnień wskazujących, jak to możliwe, by wszystkie testy izotopowe były fałszywe. Niektórzy nawet mówili cicho o fałszowaniu danych i spisku.

Ewolucjoniści ignorowali przyjętą interpretację danych geologicznych. Ignorowali cud łożyska i niewiarygodną złożoność oka.

Przez cały czas Paul studiował archeologię. Badał starożytne szczątki homo erectus i homo neanderthalensis. Badał afarensis i australopithecus.

W świecie archeologii granica między człowiekiem a nieczłowiekiem może być niejasna — ale zawsze ważna. Dla niektórych naukowców homo erectus był wymarłą dawno temu rasą człowieka, uschniętą gałęzią drzewa ludzkości. Dla tych bardziej konserwatywnych w ogóle nie był człowiekiem; był czymś innym, czkawką stwórcy, niezależną kreacją zrobioną tymi samymi narzędziami. To był jednak ekstremalny punkt widzenia. Oczywiście główny nurt nauki uznawał używanie kamiennych narzędzi za test lakmusowy. Ludzie robili kamienne narzędzia. Bezduszne bestie nie. Rzecz jasna trwały spory, nawet w głównym nurcie. Skamielina KNM ER 1470, znaleziona w Kenii, wydawała się leżeć idealnie na granicy pomiędzy człowiekiem a nieczłowiekiem, tak że trzeba było utworzyć nową kategorię: prawie człowiek. Spory stały się bardziej zażarte, a obie strony, aby udowodnić swoje racje, przywoływały statystyki antropometryczne.

Jak życzliwy nauczyciel wkraczający, by zakończyć bójkę na szkolnym boisku, na scenie pojawiła się genetyka. Znajdując się dokładnie w przecięciu dwóch życiowych pasji Paula — genetyki i antropologii — narodziła się nowa dziedzina nauki, paleometagenomika.

W maju Paul otrzymał tytuł licencjata, a we wrześniu rozpoczął studia uzupełniające. Dwa lata i jeden stopień naukowy później przeprowadził się na Wschodnie Wybrzeże pracować dla Westin Genomics, jednego z najlepszych laboratoriów badawczych na świecie zajmujących się genetyką.

Trzy tygodnie potem był w Tanzanii, ucząc się właściwej techniki pobierania DNA z kości mających pięć tysięcy osiemset lat. Kości pochodzących z czasów narodzin świata.

* * *

Do jasnego pokoju weszło dwóch mężczyzn.

— Więc to tutaj prowadzi się właściwe testy? — rozległ się głos z australijskim akcentem.

Paul podniósł wzrok znad mikroskopu i zobaczył, że jego opiekunowi towarzyszy starszy mężczyzna w popielatym garniturze.

— Tak — odpowiedział pan Lyons.

Obcy przeniósł ciężar ciała na tekową laskę. Włosy miał krótkie i szare, starannie rozdzielone przedziałkiem.

— To nigdy nie przestaje zadziwiać — powiedział przybysz rozglądając się wokół. — To, że laboratoria na całym świecie są do siebie takie podobne. Kultury, które nie są w stanie uzyskać porozumienia w jakiejkolwiek kwestii, w tej jednak się zgadzają — jak zaprojektować centryfugę, gdzie postawić półkę na próbki, na jaki kolor pomalować ściany — zawsze na biało. A stoły laboratoryjne na czarno.

Pan Lyons przytaknął. Pan Lyons był człowiekiem, który swój autorytet nosił jak mundur o dwa numery za duży; żeby dobrze się prezentował, wymagał ciągłych poprawek.

Paul wstał, ściągając lateksowe rękawiczki.

— Gavin McMaster — powiedział obcy, wyciągając rękę. — Miło mi pana poznać, panie Carlson.

— Paul. Proszę mi mówić Paul.

— Przepraszam, że przeszkodziłem ci w pracy — powiedział Gavin.

— I tak o tej porze robię sobie przerwę.

— Zostawię was, porozmawiajcie spokojnie — powiedział pan Lyons, przeprosił i wyszedł.

— Proszę usiąść — powiedział Paul, wskazując najbliższy stół.

Gavin opadł na taboret i położył na stole swoją teczkę.

— Obiecuję, że nie zabiorę ci dużo czasu — powiedział. — Ale musiałem z tobą porozmawiać. Przez ostatnich kilka dni zostawialiśmy wiadomości i…

— Och — twarz Paula się zmieniła. — Jesteś z…

— Tak.

— To raczej niezwykłe, że się ze mną skontaktowałeś.

— Zapewniam cię, że to są bardzo niezwykłe okoliczności.

— Nie wiem jednak, czy mi się podoba, że zaprasza się mnie do pracy, podczas gdy zajmuję się inną.

— Widzę, że nastąpiło nieporozumienie.

— Mianowicie?

— Nazwałeś to pracą. Pomyśl o tym jak o konsultacji.

— Panie McMaster, jestem bardzo zajęły tym, co robię obecnie. Jestem zaangażowany w kilka projektów i, mówiąc szczerze, zaskakuje mnie, że Westin w ogóle wpuścił pana za drzwi.

— Westin już w tym siedzi. Zanim się z tobą skontaktowałem pozwoliłem sobie porozmawiać z kierownictwem.

— W jaki sposób…

Paul popatrzył na niego, a Gavin uniósł brew. W korporacjach pytania zaczynające się od „jak” zazwyczaj były retoryczne. Odpowiedź zawsze była taka sama. I zawsze zawierała w sobie symbol dolara.

— Oczywiście mamy dla ciebie pewien bonus, kolego — McMaster przesunął po blacie czek. Paul ledwie na niego spojrzał.

— Tak, jak powiedziałem, jestem obecnie zaangażowany w kilka projektów. Może ktoś inny będzie zainteresowany.

McMaster uśmiechnął się.

— Normalnie uznałbym to za taktykę negocjacji. Ale nie o to tu chodzi, mam rację?

— Tak.

— Kiedyś byłem taki, jak ty. Do diabła, może nadal jestem.

— W takim razie pan rozumie — Paul wstał.

— Rozumiem cię lepiej, niż sądzisz. Czasami pieniądze ułatwiają sprawę. Czasami myślę, że tylko ludzie, którzy je mają rozumieją, jakie są w istocie bezwartościowe.

— Nie mam takiego doświadczenia. Proszę mi wybaczyć. — Grzeczność jak ściana, coś, czego nauczył się od matki.

— Proszę — powiedział Gavin. — Zanim wyjdziesz, mam coś dla ciebie — otworzył zatrzaski teczki i wyciągnął plik lśniących fotografii 8x10.

Przez chwilę Paul po prostu stał bez ruchu. Potem wziął zdjęcia z wyciągniętej ręki Gavin a. Popatrzył na nie. Patrzył na nie bardzo długo.

— Te szczątki znaleziono w zeszłym roku na wyspie Flores, w Indonezji — powiedział Gavin.

— Flores — wyszeptał Paul, wciąż wpatrując się w zdjęcia. — Słyszałem, że natknięto się tam na dziwne kości. Nie wiedziałem, że ktoś to opublikował.

— Bo nie było publikacji. W każdym razie jeszcze nie.

— Te wymiary nie mogą być prawdziwe. Sześciocalowa kość łokciowa?

— Są prawdziwe.

Paul spojrzał na niego.

— Dlaczego ja? — i tak po prostu ściana zniknęła. To, co było za nią, czuło głód.

— A dlaczego nie?

Tym razem to Paul uniósł brew.

— Ponieważ jesteś dobry — powiedział Gavin.

— Tak, jak inni.

— Ponieważ jesteś młody i nie ryzykujesz, że stracisz reputację.

— Albo jej nie zdobędę.

Gavin westchnął.

— Ponieważ nie wiem, czy archeologia kiedykolwiek była tak ważna, jak teraz. Czy to wystarczy za odpowiedź? Żyjemy w świecie, w którym zeloci zostają naukowcami. Powiedz mi, chłopcze, czy jesteś zelotą?

— Nie.

— Właśnie dlatego. Lub wystarczająco blisko.

* * *

Na początku świata była skończona liczba unikalnych kreacji — skończona liczba gatunków, która od tamtego czasu ze względu na wymieranie dramatycznie się zmniejszyła. Specjacja jest szczególnym wydarzeniem zachodzącym poza naturalnymi procesami, fenomenem przenoszącym do chwili stworzenia i do tajemnic Allaha.


— biegły sądowy, procesy o herezję,

Ankara, Turcja.

* * *

Lot na Bali trwał siedemnaście godzin, kolejne dwie lecieli wyczarterowanym samolotem na Flores — potem cztery jeepem po stromych górach i do serca dżungli. Dla Paula to było jak znalezienie się w innym świecie. Zaczęło padać, przestało, znów zaczęło, zmieniając drogę w coś koszmarnego.

— Zawsze tak tu jest? — zapytał Paul.

— Nie — odparł Gavin. — Teraz trwa pora deszczowa, to i drogi są znacznie gorsze.

Flores, wyspa kwiatów. Z powietrza wyglądała jak długa wstęga dżungli, wyrastająca z błękitnej wody, część różańca wysp pomiędzy Australią a Jawą. Linia Wallacea — linia wyraźniejsza od tych na mapach — ciągnęła się kilometrami na zachód, w stronę Azji i imperium ssaków łożyskowych. Tutaj rządził dziwniejszy imperator.

Zanim dotarli do Ruteng Paul był wykończony. Potarł oczy. Obok jeepa biegły dzieci, ich twarze były na poły malajskie, na poły papuaskie — brązowa skóra, mocne, białe zęby, jak ze snów dentysty. Wioska była osadzona jedną nogą w dżungli, drugą w górach. Całymi kilometrami ciągnęła się z niej głęboka dolina.

Mężczyźni zameldowali się w hotelu. Pokój Paula był prosty, ale czysty, i Paul spał jak zabity. Następnego ranka wstał, wykąpał się i ogolił. Spotkali się z Gavinem w holu.

— Dosyć tu prymitywnie, wybacz — powiedział Gavin.

— Nie, wszystko w porządku — odparł Paul. — Jest łóżko i prysznic. Niczego więcej mi nie trzeba.

— Ruteng to taka nasza baza. Później nie będzie tak luksusowo.

Z powrotem w jeepie Paul sprawdził swój sprzęt. Kiedy wspiął się na siedzenie pasażera zauważył broń, czarną skórzaną kaburę przyklejoną taśmą do drzwi kierowcy. Nie było jej tam poprzedniego dnia.

Gavin zauważył jego spojrzenie.

— Żyjemy w szalonych czasach, kolego. O tym miejscu historia dotąd nie pamiętała. Ostatnie wydarzenia to zmieniły.

— Jakie to wydarzenia?

— Dla niektórych religijne. Dla innych polityczne — Gavin machnął ręką. — To znalezisko zagraża nie tylko naukowcom.

Jechali na północ, zagłębiając się w dolinę i zostawiając za sobą ostatnie ślady cywilizacji.

— Boisz się, że ktoś ukradnie kości? — spytał Paul.

— Tak, to jedna z rzeczy, których się boję.

— Jedna?

— Łatwo udawać, że to tylko zabawa teoriami — ideami wymyślonymi w jakiejś wieży z kości słoniowej pomiędzy walczącymi frakcjami naukowców. Jakby to było jedynie ćwiczenie intelektualne — Gavin spojrzał na niego, jego oczy pociemniały. — Ale potem widzisz prawdziwe kości; czujesz w dłoniach ich wagę, i czasami teorie przesypują się przez palce.

Trakt w głąb doliny był bardzo kręty. Zwieszające się nad nim gałęzie i pnącza zmieniały go w tunel — dżungla uderzała o szyby. Tu i ówdzie roślinność jednak się przerzedzała i wtedy widać było dolinę, jaką pokochałoby Hollywood, archetyp wszystkich dolin, z dżunglą we mgle. Jedno szarpnięcie kierownicą w lewo i zniknęliby w niej na zawsze.

— Liange Bua — tak nazwał Gavin ich cel. — Zimna jaskinia.

Gavin wyjaśnił, jak według nich do tego doszło — scenariusz. Dookoła parująca dżungla, więc dwóch lub trzech weszło do środka, żeby się ochłodzić, przespać. A może padało, więc weszli do jaskini, żeby się osuszyć — tylko że deszcz nie ustawał, rzeka wylała i jak to się czasem zdarza, podnosząca się woda uwięziła ich w jaskini, a ciała zostały pogrzebane pod warstwą mułu i osadów.

Mężczyźni chwilę jechali w ciszy, a Paul czuł, że to nie były ostatnie słowa jego towarzysza.

— Albo coś ich tam zjadło.

— Co?

Homo homini lupus est — powiedział Gavin. — Człowiek człowiekowi wilkiem.

Przekroczyli wzburzoną rzekę. Woda sięgała do drzwi. Paul poczuł, jak samochodem szarpnęło. Gavin przeklinał i zaciskał ręce na kierownicy, próbując utrzymać wóz na płyciźnie.

— Trzeba jechać prosto na północ; jeśli zboczysz o kilka stóp, cały ten złom zwali się do wody — powiedział, kiedy udało im się przejechać.

Paul nie zapytał, skąd to wie.

Za rzeką było obozowisko. Badacze w kapeluszach z szerokimi rondami i bandanach. Młodzi i starzy. Dwóch czy trzech z gołymi torsami. Ciemnowłosa kobieta w białej koszuli siedziała przy ognisku przed namiotem. Jedną rzecz mieli wspólną, dobre buty.

Obracały się za nimi wszystkie głowy, a kiedy jeep się zatrzymał, był już wokół niego mały tłumek zabierający bagaże. Gavin powiedział o nich kilka słów. Ośmiu badaczy i dwóch robotników jest w jaskini. Głównie Australijczycy. Indonezyjczycy. Jeden Amerykanin.

— Herpetologia, stary — powiedział jeden z nich ściskając dłoń Paula. Niski, krępy, rudobrody, nie mógł mieć więcej, niż dwadzieścia dwa lata. Paul zapomniał jego imienia zaraz po tym, jak je usłyszał, ale to wprowadzenie „herpetologia, stary” utkwiło mu w pamięci. — To moja specjalizacja — ciągnął facecik. — Wkręciłem się w to wszystko przez profesora McMastera. Uniwersytet w Nowej Anglii, Australia. — Pod garbatym nosem uśmiechał się szeroko. Paul instynktownie go polubił.

Kiedy skończyli rozpakowywać jeepa Gavin odwrócił się do Paula.

— Sądzę, że teraz nadszedł czas na nawiązanie najważniejszych znajomości — powiedział.

Do jaskini nie było daleko. Z dżungli wyłaniały się wapienne iglice, obrośnięte pnączami, pod którymi widać było ciemnv otwór. Kamień miał białobrązowy kolor starej kości słoniowej. Owiało ich zimne powietrze. Podłoże w jaskini opadało w dół. Paul wszedł do środka i zaczekał, aż oczy przyzwyczają mu się do mroku. Komora miała szerokość trzydziestu metrów, otwierała się na dżunglę — błotniste podłoże, niskie sklepienie. Początkowo niewiele było tam widać. Na drugim końcu z błota wystawały dwa kije, a kiedy Paul przyjrzał się bliżej, zobaczył otwór.

— To tam?

— Tak.

Paul zdjął plecak i wyciągnął z plastikowego opakowania biały papierowy kombinezon.

— Kto jeszcze ich dotykał?

— Talford, Margaret, ja.

— Będę potrzebował od wszystkich próbek krwi do analizy porównawczej.

— Zanieczyszczenie DNA?

— Aha.

— Kiedy uświadomiliśmy sobie, jakie to ma znaczenie, przestaliśmy kopać.

— Mimo wszystko. Będę potrzebował próbki krwi od każdego, kto tu kopie, każdego, kto przechodził w pobliżu kości. Jutro sam je pobiorę.

— Rozumiem. Potrzeba ci jeszcze czegoś?

— Samotności — uśmiechnął się Paul. — W tej chwili nikt nie może wchodzić do jaskini.

Gavin skinął głową i wyszedł. Paul wypakował swoje narzędzia. Najlepiej było, kiedy osoba pobierająca próbki sama wykopywała szczątki z ziemi — a jeszcze lepiej, żeby próbki DNA pobrać, kiedy kości nadal były w ziemi. Mniejsze zanieczyszczenie. Ale i tak było nie do uniknięcia. Nieważne, jakie podjęto środki ostrożności, nieważne, jak uważano, albo jak niewielu ludzi przy tym pracowało, zanieczyszczenia były zawsze.

Paul ześlizgnął się do dołu, oświetlając sobie drogę latarką czołówką. Biały kombinezon przyklejał się do mokrej ziemi. Ze swojej perspektywy nie mógł określić, co to były za kości — tyle tylko, że to były kości, na wpół zagrzebane w ziemi. Z jego perspektywy tylko to się liczyło. Materiał by miękki, nie skamieniały; musiał uważać.

Zajęło mu to prawie siedem godzin. Zrobił dwa tuziny zdjęć, uważając, żeby zachować kolejność próbek pobieranych z okazów. Kimkolwiek byli, byli mali. Pochował próbki DNA do niewielkich, sterylnych pojemników.

Kiedy wyszedł, była już noc.

Gavin podszedł do niego w świetle ogniska.

— Skończyłeś?

— Na dziś. Mam sześć różnych próbek od co najmniej dwóch osobników. To nie powinno potrwać dłużej, niż kilka dni.

McMaster podał mu butelkę whiskey.

— Nie jest trochę za wcześnie, żeby świętować?

— Świętować? Przez całą noc pracowałeś w grobie. Czy w Ameryce nie pije się po pogrzebach?

* * *

Tej nocy przy ognisku obozowym Paul słuchał dźwięków dżungli i głosów naukowców, czując jak wokół niego zastyga historia.

— Załóżmy, że nie jest — mówił Jack. Jack był Amerykaninem, był chudy i bardzo pijany. — Załóżmy, że nie jest z tej samej linii, co my, więc co by to mogło oznaczać?

Rudobrody herpetolog jęknął. Miał na imię James.

— Nie więcej, niż ta bzdurna doktryna o pochodzeniu — powiedział.

— W takim razie co? — dołączył się ktoś.

Podawali sobie butelkę, od czasu do czasu spoglądając na Paula, jakby był księdzem przybyłym, by udzielić rozgrzeszenia — z zestawem do pobierania próbek jako symbolem swojej profesji. Kiedy butelka do niego dotarła, pociągnął łyk. Dawno temu skończyli whiskey; teraz pili lokalny napitek przywieziony przez robotników, wydestylowany z ryżu. Paul dołożył do ognia.

— To jest prawda — mówił żółtowłosy mężczyzna, ale Paulowi umknęła część rozmowy i po raz pierwszy uświadomił sobie, jak bardzo wszyscy byli pijani; i James śmiejący się z czegoś, i kobieta w białej koszuli, która odwróciła się i powiedziała: — Jacyś ludzie nazwali to hobbitami.

— Co?

— Człowiek z Flores — hobbit. Mali ludzie, wysocy na trzy stopy.

— Tolkien byłby dumny — odezwał się głos.

— Żuchwa, prawie kompletna czaszka, części prawej nogi i lewej kości miedniczej.

— Ale co to jest?

— Hej, zostajesz tutaj?

Pytanie przez chwilę wisiało w powietrzu, zanim do Paula dotarło, że było skierowane do niego. Oczy kobiety były brązowe i wpatrywały się w niego poprzez ogień.

— Tak — odpowiedział. — Kilka dni.

— Ale co to jest? — znów rozległ się głos.

Paul pociągnął kolejny łyk — próbując zdusić głos paniki w głowie.

* * *

W ciągu następnych kilku dni Paul dowiedział się czegoś o dziewczynie w białej koszuli. Miała na imię Margaret. Miała dwadzieścia osiem lat. Australijka. Ze strony matki pochodzenie aborygeńskie, ale to było widać tylko po jej ustach. Na resztę jej pochodzenia mogli się złożyć Duńczycy, czy Anglicy. Ale te pełne usta: zęby jak u dzieci z Ruteng, zęby, o których dentysta może pomarzyć. Brązowe włosy związywała, żeby nie opadały jej na oczy, kiedy pracowała w dziurze. To były jej szóste wykopaliska, jak mu powiedziała.

— To jest coś — oświadczyła.

Siedziała na stołku, z wyciągniętym palcem wskazującym, na którym nabrzmiewała czerwona perła mająca zdradzić jej tajemnice.

— Większość archeologów przez całe życie nie znajduje niczego ważnego — powiedziała. — Może tobie się uda. Pewnie nie. Ale w tym konkretnym mam swój udział.

— A co z Leakeyami? — spytał Paul, opatrując jej palec.

— Uch — machnęła ręką, zdegustowana. — Mają fart. Cholerni Kennedy archeologii.

Wbrew sobie Paul się roześmiał.

* * *

To prowadzi nas do tak zwanej doktryny wspólnego pochodzenia, zgodnie z którą każdy gatunek jest uznawany za wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju kreację. Dlatego wszyscy ludzie, żyjący i zmarli, wywodzą się ze wspólnego, jednorazowego aktu kreacji. Jeśli coś wywodzi się spoza tej linii, nieważne, jak wydaje się podobne, to jest to coś odmiennego od Człowieka.


— Magazyn Dziedziczności

* * *

Tego wieczoru Paul pomagał Gavinowi zapakować jeepa na podróż powrotną do Ruteng.

— Odwożę moich robotników — powiedział mu Gavin. — Jeden tydzień pracują, jeden mają wolny. Mam zabrać twoje próbki?

Paul potrząsnął głową.

— Nie możesz. Jeśli chodzi o ich przekazywanie, to są co do tego rygorystyczne protokoły postępowania.

— Gdzie są teraz?

Paul poklepał kieszeń na udzie.

— Więc kiedy je odwieziesz, co się z nimi stanie?

— Przekażę je zespołowi oceniającemu.

— Nie zbadasz ich sam?

— Będę asystował, ale obowiązują tu sztywne zasady. Cały czas badam DNA zwierząt, a przyrządy do tego są dokładnie takie same. Jednak genom Homo wymaga licencji i nadzoru.

— W porządku, kolego, wobec tego będę tu po ciebie jutro wieczorem — Gavin podszedł do jeepa i podał Paulowi telefon satelitarny. — Na wypadek, gdyby coś się wydarzyło pod moją nieobecność.

— A myślisz, że się wydarzy?

— Nie — odparł Gavin. — Nie wiem.

Paul wziął do ręki telefon, kostkę ciemnego plastiku wielkości buta.

— Czym się martwisz?

— Szczerze mówiąc, sprowadzenie cię tutaj przyciągnęło uwagę, czego jeszcze nie chcemy. Odebrałem dziś niepokojący telefon. Jak dotąd udawało nam się zachować tajemnicę, ale teraz… zapuszczamy się w niebezpieczne rejony i ludzie chcą wiedzieć, dlaczego.

— Jacy ludzie?

— Ważni. Rząd Indonezji nagle bardzo się zainteresował.

— Martwisz się, że zamkną wykopaliska?

— Studiowałeś teologię? — uśmiechnął się Gavin.

— Dlaczego?

— Długo fascynowała mnie postać Abrahama. Wiesz, o kogo chodzi?

— Oczywiście — odpowiedział Paul, niepewny, dokąd zmierza rozmowa.

— Od tego owczarza wywodzi się cała historia naturalna monoteizmu. Jest u samych podstaw trzech abrahamowych wiar — judaizmu, chrześcijaństwa i islamu. Kiedy Żydzi, chrześcijanie i muzułmanie padają na kolana przed Jedynym Bogiem Prawdziwym, to modlą się do Boga Abrahama. — Gavin zamknął oczy. — A nadal trwają na tym tle walki.

— Co to ma do kopania?

— Słowo prophet — prorok — pochodzi od greckiego prophetes. W hebrajskim to nabi. Sądzę, że Abraham Heschel ujął to najlepiej, kiedy napisał „prorok to człowiek, który potężnie czuje”. Jak uważasz, Paul? Czy prorocy potężnie czują?

* * *

— Na wyspach dzieją się dziwne rzeczy — biała koszula Margaret zniknęła. Siedziała w kombinezonie, z gołymi ramionami. Jej skóra lśniła. Światło ognia odpychało noc, zapalając świece w jej oczach. Była prawie północ, a badacze siedzieli w kręgu, słuchając trzaskania ogniska. Słuchając dżungli.

— Jak na Galapagos — powiedziała. — Zięby.

— Och, dajże spokój — odezwał się James. — Znalezione czaszki są małe, na mózgi chomików. Wyspiarskie, skarłowaciałe homo; do tego zmierzasz? Jakaś miejscowa adaptacja na przestrzeni ostatnich pięciu tysięcy lat?

— To najlepsze, co mamy.

— Te kości za bardzo się różnią. Nie są z naszej linii.

— Ale są młodsze niż inne znaleziska. To nie tak, jak erectus, gałąź odcięta u zarania czasu. Te stworzenia przetrwały tutaj przez długi czas. Te kości nawet nie są skamieniałe.

— To bez znaczenia, wciąż to nie jesteśmy my. Albo mają wspólne pochodzenie z człowiekiem, albo byli odrębną kreacją na początku. Nie ma nic pomiędzy. I nie zapominaj, że mieli tylko metr wzrostu.

— To tylko ocena szacunkowa.

— Dobra ocena.

— Achondroplazja…

— Te czaszki są tak achondroplastyczne, jak nie przymierzając, ja. Powiedziałbym, że ta nachylona kość czołowa jest anty-achondroplastyczna.

— Pewnie niedobory hormonu wzrostu mogłyby…

— Nie — Paul odezwał się po raz pierwszy. Wszyscy na niego spojrzeli.

— Co nie?

— Pigmeje mają normalny poziom hormonu wzrostu — powiedział. — Każda badana populacja: Negritos, Andaman, Congolese. Wszędzie był normalny.

Twarze zastygły.

— Odróżniają je okresowe zmiany w receptorach — ciągnął Paul. — Pigmeje są Pigmejami ze względu na receptory GH, a nie hormon wzrostu sam w sobie. Jeśli podasz pigmejskiemu dziecku hormon wzrostu, nadal będzie Pigmejem.

— Nadal jednak nie widzę, jak to się ma to tego, czy te kości mają wspólne z nami pochodzenie, czy nie — powiedziała Margaret.

James odwrócił się do zebranych.

— No to są z naszej linii? Z naszej, czy z innej?

— Z innej.

— Z innej.

— Z innej.

— Ale mieli kamienne narzędzia — dziewczyna wyszeptała ostrożnie, z niedowierzaniem.

Spojrzenia wróciły do Paula, ale on tylko patrzył w ogień i milczał.

* * *

Następnego ranka zerwała się ulewa. Kopacze siedzieli w namiotach albo pod wiatą w sąsiedztwie paleniska. Tylko James wyszedł na deszcz i zniknął w dżungli. Wrócił po godzinie, uśmiechnięty od ucha do ucha.

— Rzuć na to okiem — powiedział podsuwając coś Paulowi.

— Co to takiego?

— Częściowo zjedzony monitor. Występuje tylko tutaj.

Teraz Paul poznał, że James trzyma szponiastą stopę.

— To naprawdę duża jaszczurka.

— Nie, nie. Ta była młoda. Matka natura po tej stronie Linii Wallacea jest dziwaczna. Nie tylko dlatego, że większość tutejszych gatunków to endemity. Wiele z nich nie jest nawet daleko spokrewniona z jakimikolwiek innymi. To jakby Bóg zaczął od brudnopisu.

— Jak to się stało, że zainteresowałeś się herpetologią? — spytał Paul.

— Poznajemy Boga przez jego stworzenia.

— McMaster wspomniał coś o karłowatym słoniu.

— No, stegadon. Jednak już dawno wymarły.

— Co je zabiło?

— To samo, co zabiło wielu innych przedstawicieli fauny na tej wyspie. Klasyczna katastrofa, wybuch wulkanu. Tuż nad najmłodszymi kośćmi znaleźliśmy warstwę popiołu.

* * *

Kiedyś, leżąc w łóżku z kobietą, Paul przez okno wpatrywał się w księżyc. Kobieta wodziła palcem po jego bliznach.

— Twój ojciec był brutalny.

— Nie — odparł Paul. — Był złamany, to wszystko.

— To jakaś różnica?

— Mhm.

— Jaka?

— Potem zawsze było mu przykro.

— To miało znaczenie?

— Za każdym razem.

* * *

A: Oczywiście występują przypadki lokalnych adaptacji. Ludzie przez cały czas adaptują się do zmieniających się warunków.

Q: W jaki sposób?

A: Zróżnicowany sukces reprodukcyjny. Przy zmienności genetycznej to niemal nieuniknione.To tylko matematyka i geny. Pięć tysięcy dziewięćset lat to dużo czasu.

Q: Może pan podać przykład?

A: Większość psów mieści się w tej kategorii, są hodowane przez ludzi pod kątem ludzkich potrzeb. Chociaż fizycznie różnią się od siebie, to kiedy zbada się ich geny okazuje się, że są jednym gatunkiem — pomimo tego, że umyślnie podzielono je na różne grupy.

Q: Mówi pan więc, że Bóg stworzył oryginalnego psa, ale człowiek jego różne odmiany?

A: To pani użyła określenia Bóg, nie ja. A na potrzeby protokółu powiem, kochanie, że Bóg stworzył szarego wilka. Psy stworzył człowiek.


— fragment z procesu genetyka Michaela Poorea.

* * *

To nadeszło następnego ranka, w przebraniu akcji policyjnej. Nadjechało nowymi, błyszczącymi daihatsu na terenowych oponach. Przybyło, trzymając broń. To zazwyczaj ma broń.

Paul usłyszał ich, zanim zobaczył, ludzi krzyczących w języku, którego nie rozumiał. Był wraz z Jamesem przy wejściu do jaskini. Kiedy dostrzegł pierwszego napastnika z karabinem, pognał do namiotu. Wepchnął pojemniki z próbkami DNA do saszetki u pasa i wybrał numer na telefonie. Gavin odebrał po drugim sygnale.

— Jest tu policja — poinformował Paul.

— Dobry Boże, właśnie rozmawiałem dziś z oficjelami — powiedział Gavin. Poza namiotem słychać było gniewne krzyki. — Zapewnili mnie, że do niczego takiego nie dojdzie.

— Kłamali.

— Niedobrze. Bardzo niedobrze — powiedział James zza jego pleców.

— Gdzie jesteś? — spytał Paul.

— Nadal w Ruteng — odparł Gavin.

— No to zanim tu dotrzesz będzie po wszystkim.

— Paul, nie jesteś tam bezpiecz…

Paul się rozłączył. Powiedz mi coś, czego nie wiem.

Wyciągnął nóż i rozciął tylną ścianę namiotu. Wymknęli się przez powstały otwór. Paul zauważył Margaret stojącą niezdecydowanie na skraju dżungli. Ich oczy się spotkały i Paul wskazał na jeepy; we trzech pobiegli do nich.

Zapakowali się do samochodu i zamknęli drzwi. Żołnierze — Paul już miał pewność, że to żołnierze — nie zauważyli ich, dopóki nie uruchomił silnika. Malajskie twarze przesuwały się dookoła, z ustami otwartymi we wściekłych krzykach.

— Lepiej zapnijcie pasy — powiedział. Potem ruszył ostro, podrywając fontannę błota.

* * *

— Nie strzelajcie — wyszeptał James na tylnym siedzeniu, z oczami zamkniętymi w modlitwie.

— Co? — powiedział Paul.

— Jeśli strzelą, to nie są z policji.

Pocisk przebił boczną szybę i uderzył o przednią, powodując, że pokryła ją pajęczyna pęknięć.

— Cholera! — wrzasnęła Margaret.

Szybki rzut oka do tyłu i Paul zobaczył żołnierzy wdrapujących się na jednego z daihatsu. Skręcił ostro w prawo.

— Nie tędy! — krzyknęła Margaret. Paul ją zignorował i wdepnął gaz do dechy.

Obok przemykała dżungla, można było jej dotknąć. Koleiny na dziurawej drodze groziły wywrotką. Za nimi pokazał się daihatsu. Zaterkotały strzały, jak petardy, zadzwonił metal. Gnali jak szaleni, przed nimi pojawiła się rzeka — wielka i głęboka jak niebo. Paul wyduszał z silnika wszystkie siły.

— Nie przejedziemy przez nią! — krzyknął James.

— Wystarczy do połowy.

O kufer jeepa uderzyła kolejna kula.

Wpadli do rzeki jakby w zwolnionym tempie. Przez powybijane okna wlewała się woda. Zapach błota nagle stał się bardziej intensywny.

Paul postawił stopę na podłodze.

Jeep krztusił się, szarpał, szorował po żwirze. Byli w połowie rzeki, kiedy Paul ostro szarpnął kierownicą w lewo. Świat zaczął się przesuwać. Prawy przedni błotnik się uniósł, walcząc z nurtem. Silnik zgasł. Unosili się na powierzchni wody.

Paul się obejrzał. Goniący ich pojazd zahamował gwałtownie na brzegu. Wyskoczyli z niego ludzie. Jeep się uniósł, jedno koło zaczepiło o zanurzony kamień.

— Umiecie pływać?

— Teraz nas o to pytasz?

— Na waszym miejscu odpiąłbym pasy.

Jeep uderzył w następny kamień, metal zazgrzytał o skałę, potem niebo zamieniło się miejscami z wodą i wszystko pociemniało.

* * *

Wydostali się z wody kilka mil w dół rzeki, gdzie brzegi spinał most. Brudną drogą doszli do wioski o nazwie Rea. Tam wsiedli w autobus. Margaret miała pieniądze.

Nie rozmawiali o tym, co się wydarzyło, dopóki nie dotarli do Bajawa.

— Myślicie, że nic im się nie stało? — zapytała Margaret.

— Myślę, że zrobienie krzywdy kopaczom nie służyłoby ich celom. Chcieli tylko kości.

— Strzelali do nas.

— Bo podejrzewali, że mamy coś, czego chcieli. Strzelali w opony.

— Nie — powiedziała. — Nieprawda.

Spędzili trzy noce w pokoju hotelowym, a James nie mógł nigdzie wychodzić — z tymi włosami jak płonąca świeca był nie do przeoczenia. Niektórzy miejscowi nigdy w życiu nie widzieli rudych włosów, więc opis Jamesa leciałby po wyspie jak na skrzydłach. Paul jednak mógł wmieszać się w tłum — kolejne z grubsza azjatyckie rysy twarzy w tłumie, nawet jeśli był o głowę wyższy od tutejszych ludzi.

* * *

Tej nocy, leżąc w jednym z podwójnych łóżek i gapiąc się w sufit, James podjął temat.

— Jeśli te kości nie są nasze… to ciekawe, jacy oni byli.

— Mieli ogień i kamienne narzędzia — powiedział Paul. — Przypuszczalnie bardzo nas przypominali.

— Zachowujemy się, jakbyśmy byli wybranymi, wiecie? Ale co, jeśli tak nie jest?

— Nie myślcie o tym — powiedziała Margaret.

— Co, jeśli Bóg miał na początku te wszystkie możliwości… te wszystkie ścieżki, wszystkie opcje, a my po prostu jesteśmy tymi, którzy wybili pozostałych?

— Zamknij się — powiedziała.

— Co, jeśli nie było tylko jednego Adama, ale setki Adamów?

— Kurwa, James, zamknij się.

Zapadła długa cisza. Przez cienkie ściany sączyły się dźwięki z ulicy.

— Paul — powiedział James. — Jeśli zawieziesz te próbki do swojego laboratorium, będziesz mógł powiedzieć, prawda?

Paul milczał. Myślał o zespole oceniającym i zastanawiał się.

— Historię piszą zwycięzcy — znów odezwał się James. — Może to także zwycięzcy piszą biblie. Zastanawiam się, jaka religia umarła wraz z nimi.

* * *

Następnego dnia Paul poszedł kupić jedzenie. Kiedy wrócił, Margaret nie było.

— Gdzie ona jest?

— Poszła poszukać telefonu. Powiedziała, że zaraz wraca.

— Dlaczego jej nie zatrzymałeś?

— Nie mogłem.

Dzień zbliżał się do końca. Do zmroku obaj wiedzieli, że Margaret nie wróci.

— Jak się dostaniemy do domu? — spytał James.

— Nie wiem.

— No i twoje próbki. Nawet jeśli dotrzemy na lotnisko, nigdy nie wpuszczą cię z nimi do samolotu. Przeszukają cię i znajdą je.

— Znajdziemy jakiś sposób. Wszystko się ułoży.

— Nigdy się nie układa.

— Nieprawda.

— Nie, nadal tego nie łapiesz. Kiedy cała twoja kultura głosi jakąś teorię, nie może sobie pozwolić, żeby ktoś udowodnił, że się myli.

* * *

Wyrwany z głębokiego snu Paul coś usłyszał.

Wiedział, że to się zbliża, choć aż do tej chwili nie był świadomy, że wie. Skrzypnięcie drewna, delikatny powiew otwieranych drzwi. Szok i strach byłyby lepsze — wdarcie się żołnierzy, jakiś areszt, deportacja, system prawny. Cichy człowiek w ciemności oznacza wiele rzeczy. Żadnej dobrej. W jego umyśle pojawiło się słowo zabójca.

Paul odetchnął. Miał w sobie zimno — jakaś jego część była martwa, ta część nie bała się niczego. Tę część umieścił tam jego ojciec. Paul przeszukiwał wzrokiem cienie i znalazł miejsce, w którym się poruszyły, powiew, który przemknął przez pokój. Jeśli był tylko jeden, to miał szansę.

Przemknęła mu przez głowę myśl, żeby ruszyć biegiem do drzwi, zostawiając próbki i to całe miejsce; ale powstrzymał go śpiący James. Podjął decyzję.

Wystrzelił z łóżka, ciągnąc za sobą koc, owijając tę część ciemności; kształt się poruszył, ciemność jak cętki pantery, czerń w czerni — dlatego ich nie widać. A Paul wiedział, że ją zaskoczył, tę ciemność i wiedział, znikąd, że to nie wystarczy. Uderzenie sprawiło, że stracił równowagę i wpadł na ścianę. Roztrzaskało się lustro, jego odłamki pokryły podłogę.

— Co, do kurwy nędzy?

James zapalił światło i nagle świat wrócił do życia — zabójca był Indonezyjczykiem. Nadnaturalna cisza okrywała go jak powietrze drgające w upale. Miał przy sobie broń, nicość o długim ostrzu. To była zniewaga. Szokująca, pierdolona zniewaga, stała tam na ugiętych nogach, błyszczące ostrze w dłoni — krew na stali. Wtedy Paul poczuł ból. Dopiero wtedy dotarło do niego, że oberwał.

A Indonezyjczyk poruszał się szybko. Poruszał się tak szybko. Poruszał się szybciej, niż Paul był w stanie śledzić wzrokiem, przemieszczając się jak myśl przez pokój, w kierunku Jamesa, który miał tylko tyle czasu, żeby drgnąć kiedy dostał. Profesjonalnie, oczy Jamesa rozszerzyły się ze zdumienia. Paul zadziałał tym, co miał, rozmiarem, siłą, impetem. Uderzył zabójcę jak futbolista, chwytając go ramionami, waląc nim o ścianę. Poczuł, jak w piersi intruza coś trzasnęło, gałązka, konar — i rozdzielili się, Indonezyjczyk robił coś rękami; zgrzyt metalu o kość, nowa ciemność, i Paul uchylił się przed podmuchem, czując, jak z jego oka cofa się stal.

Nie było gniewu. To było najdziwniejsze. Toczyć walkę życia i nie być złym. Zabójca znów na niego ruszył i tylko masa Paula go uratowała. Złapał go za ramię i wykręcił je, sprowadzając walkę do parteru. Skupił swoją wolę na trzech calach kwadratowych gardła Indonezyjczyka, zgniótł je jak aluminiową puszkę, ale wciąż ściskał, dopóki z czarnych oczu nie zniknęło światło.

— Przepraszam — powiedział. — Przepraszam.

Sturlał się z zabójcy i opadł na podłogę. Poczołgał się w stronę Jamesa. Nie było kałuży krwi. To było bagno, materac był nią przesiąknięty. James leżał na łóżku, wciąż przytomny.

— Stary, nie wykrwawiaj się na mnie — powiedział. — Zdumiewające, co wy, Amerykanie, wleczecie za sobą. Nie chciałbym tego tłumaczyć mojej dziewczynie.

Paul uśmiechnął się do umierającego człowieka, płacząc i krwawiąc nad nim, poszewką na poduszkę ocierając jego brodę z krwi. Trzymał Jamesa za rękę, dopóki ten nie przestał oddychać.

* * *

Oko Paula otwarło się na biel. Zamrugał. Przy szpitalnym łóżku siedział mężczyzna w garniturze. Przy drzwiach stał człowiek w policyjnym mundurze.

— Gdzie jestem? — zapytał Paul. Nie rozpoznał własnego głosu. To był głos starego człowieka, który najadł się szkła.

— W Maumere — powiedział ten w garniturze. Był biały, miał trzydzieści kilka lat i słowo „prawnik” wypisane na czole.

— Jak długo?

— Jeden dzień.

Paul dotknął bandaża na twarzy.

— Czy moje oko…

— Przykro mi.

Paul przyjął nowinę do wiadomości.

— Jak się tu znalazłem?

— Znaleziona pana nagiego na ulicy. W pańskim pokoju było dwóch martwych ludzi.

— Więc co teraz?

— Cóż, to zależy od pana — mężczyzna w garniturze uśmiechnął się. — Jestem tu na polecenie pewnych frakcji zainteresowanych wyciszeniem sprawy.

— Wyciszeniem?

— Tak.

— Gdzie jest Margaret? Pan McMaster?

— Dziś rano zostali odesłani samolotami do Australii.

— Nie wierzę panu.

— To, czy pan mi wierzy, czy nie, jest dla mnie bez znaczenia. Ja tylko odpowiadam na pańskie pytania.

— Co z kośćmi?

— Oczywiście skonfiskowane i zabezpieczone. Indonezyjczycy zamknęli wykopaliska. Mimo wszystko, to ich jaskinia.

— Co z moimi próbkami DNA, które były w hotelu?

— Zostały skonfiskowane i zniszczone.

Paul usiadł bez słowa.

— Jak trafił pan na ulicę? — zapytał garnitur.

— Na nogach.

— Jak to się stało, że był pan nagi?

— Uznałem, że to jedyny sposób, żeby pozwolili mi żyć. Jedyny sposób, żeby udowodnić, że nie mam próbek. Wykrwawiałem się. Wiedziałem, że będą następni.

— Jest pan inteligentnym człowiekiem, panie Carlson. Więc uznał pan, że zostawi im próbki?

— Tak — odparł Paul.

Mężczyzna w garniturze wstał i wyszedł z pokoju.

— Zasadniczo — dopowiedział Paul.

* * *

Po drodze na lotnisko Paul poprosił taksówkarza, żeby się zatrzymał. Zapłacił i wysiadł. Złapał autobus do Bengali, a stamtąd wziął taksówkę do Rea.

W Rea wsiadł do busa, a kiedy ten wytoczył się na drogę, wrzasnął: — Stop!

Kierowca uderzył w barierki.

— Przepraszam — powiedział Paul. — Zapomniałem czegoś.

Wysiadł z busa i na piechotę wrócił do miasta. Nie jechał za nim żaden samochód.

W mieście wszedł w jedną z bocznych uliczek i znalazł doniczkę z dziwną, różową rośliną. Zaczął kopać w ziemi.

Stara kobieta krzyczała coś na niego. Wyciągnął pieniądze.

— Za roślinę — powiedział. — Jestem miłośnikiem kwiatów.

Mogła nie rozumieć angielskiego, ale rozumiała pieniądze.

Szedł z rośliną pod pachą. James miał rację co do pewnych rzeczy. Mylił się co do innych. Nie setki Adamów, nie. Tylko dwóch. Całe australoidalne stworzenie jak jakiś świat równoległy. Poznasz Boga przez Jego stworzenia. Ale dlaczego Bóg miałby stworzyć dwóch Adamów? To nad tym Paul się głowił. Odpowiedź brzmiała — nie stworzył.

Dwóch Adamów. Dwóch bogów. Jeden po każdej stronie Linii Wallacea.

Paul wyobrażał sobie, że to zaczęło się jak zawody. Linia narysowana na piasku, żeby zobaczyć, czyje stworzenia zdobędą przewagę.

Paul rozumiał brzemię dźwigane przez Abrahama, bycie świadkiem narodzin religii.

Kiedy szedł uliczkami zanurzył palce w ziemi. Wyczuł pojemniczek i wyciągnął go. Pojemniczek, którego na oczy nie zobaczy żaden zespół oceniający. Już on o to zadba.

Minął kobietę siedzącą w drzwiach, starą kobietę z pięknymi, pełnymi ustami. Pomyślał o kościach w jaskini i o dziwnych ludziach, którzy kiedyś pojawili się na tej wyspie.

Podał jej kwiat.

— Dla ciebie — powiedział.

Złapał taksówkę.

— Na lotnisko.

Kiedy stary samochód tłukł się po zakurzonych drogach Paul zdjął opaskę z oka. Zobaczył, że taksówkarz spojrzał na niego w lusterku wstecznym i zaraz odwrócił wzrok.

— Widzisz, kłamali — powiedział do niego. — O niewiarygodnej złożoności oka. Och, są sposoby.

Kierowca ustawił głośniej radio i wbił wzrok w drogę przed sobą. Paul skrzywił się zdejmując opatrunek z oka, ściągając długie pasma gazy — w czaszce eksplodował mu ból.

— Prorok to człowiek, który potężnie czuje — powiedział, po czym wsunął pojemnik z próbką w pusty oczodół.


Przełożyła Martyna Plisenko

Загрузка...