Ian McDonald MAŁA BOGINI

Pamiętam noc, kiedy stałam się boginią.


O zachodzie słońca do hotelu przyszedł po mnie mężczyzna. Z głodu miałam lekką głowę, bo mnisi oceniający dzieci powiedzieli, że w dniu testu nie wolno mi nic jeść. Byłam na nogach od świtu; kąpiel, ubieranie i makijaż zajmowały dużo czasu i były męczące. Moi rodzice obmyli mi stopy w bidecie. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy czegoś takiego i wydawało się, że właśnie do tego służy. Nikt z nas nigdy nie mieszkał w hotelu. Uważaliśmy, że jest niesłychanie wytworny, choć teraz widzę, że to była zwykła, turystyczna sieciówka. Pamiętam zapach cebuli duszonej na maśle, kiedy jechałam windą na dół. Pachniała jak najlepsze jedzenie na świecie.

Wiem, że ci mężczyźni musieli być kapłanami, ale nie pamiętam, czy mieli na sobie formalne stroje. Moja mama płakała w lobby, mój tata miał zaciśnięte usta i szeroko otwarte oczy, w taki sposób, kiedy dorośli chcą się rozpłakać, ale nie chcą, żeby ktoś zobaczył łzy. W tym samym hotelu były jeszcze dwie inne dziewczynki czekające na test. Nie znałam ich; były z innych wiosek. Ich rodzice szlochali otwarcie. Nie mogłam tego zrozumieć; przecież ich córki mogły być boginiami.

Na ulicy rikszarze i piesi pohukiwali i machali na nas, ze względu na nasze czerwone szaty i trzecie oko na czole. Devi, spojrzenie devi! Najlepsza ze wszystkich wróżb! Pozostałe dziewczynki mocno przywarły do rąk mężczyzn. Uniosłam spódnice i wsiadłam do samochodu z przyciemnianymi szybami.

Zabrali nas do Hanumandhoka. Policja i maszyny trzymały ludzi z dala od Durbar Square. Pamiętam, że długo gapiłam się na roboty, z tymi ich nogami jak stalowe kurczaki i nagimi ostrzami w chwytakach. Własne maszyny bojowe Króla. Potem zobaczyłam świątynię z wielkimi dachami sięgającymi w górę, w górę i w górę, w czerwony zachód słońca i przez chwilę pomyślałam, że dachy krwawią.

Pokój był długi, mroczny i duszny Słabe wieczorne światło lśniło w drobinach kurzu w rysach i pęknięciach rzeźbionego drewna tak jasno, że wydawało się płonąć. Z zewnątrz słychać było odgłosy ruchu ulicznego i gwar turystów. Mury wydawały się jednocześnie cienkie i grube na kilometry. Durbar Square był innym światem. Pokój pachniał metalicznie. Wtedy tego nie rozpoznałam, ale teraz wiem, że był to zapach krwi. Pod wonią krwi wyczuwało się kolejną, nagromadzonego czasu. Jedna z dwóch kobiet, które miały być moimi strażniczkami, gdybym przeszła test, powiedziała mi, że świątynia ma pięćset lat. Była niska i pękata, z twarzą, która cały czas wydawała się być uśmiechnięta, ale kiedy przyjrzało się uważniej, to wcale taka nie była. Usiadłyśmy na czerwonych poduszkach rozłożonych na podłodze, podczas gdy mężczyźni przyprowadzili pozostałe dziewczynki. Niektóre z nich już płakały. Kiedy było nas dziesięć, obie kobiety wyszły, zamykając drzwi. Przez długi czas siedziałyśmy w upale długiego pokoju. Niektóre dziewczynki wierciły się i rozmawiały, ale ja skupiłam się całkowicie na rzeźbieniach ścian i wkrótce się zatraciłam. Zawsze było mi łatwo się zatracić; w Shakya mogłam zniknąć na całe godziny w ruchu chmur nad górami, w przepływie szarej rzeki w wąwozie, w trzepotaniu chorągiewki modlitewnej na wietrze. Moi rodzice widzieli w tym znak wrodzonej boskości, jeden z trzydziestu dwóch, które naznaczały te dziewczynki, w których mogła zamieszkać bogini.

W gasnącym świetle czytałam opowieść o tym, jak Jayaprakash Malla grał w kości z devi Taleju Bhawani, która przyszła do niego pod postacią czerwonego węża i zostawiła przyrzeczenie, że powróci do Królów Katmandu jako dziewicza dziewczynka z niskiej kasty, żeby ukarać ich za wyniosłość. W ciemności nie mogłam doczytać do końca, ale nie musiałam. To ja byłam końcem tej opowieści, albo któraś z pozostałych dziewięciu dziewczynek niskiej kasty w tym domu devi.

Potem drzwi stanęły otworem, eksplodowały petardy i pośród wystrzałów i dymu do holu wpadły czerwone demony. Za nimi mężczyźni w szkarłacie bili w gongi, kołatki i dzwonki. Dwie dziewczynki zaczęły płakać, przyszły tamte kobiety i zabrały je. Ale ja wiedziałam, że te potwory to tylko głupi ludzie. W maskach. Nawet nie byli podobni do demonów. Widziałam demony, po deszczu, kiedy światło opada w dolinę, a wszystkie góry zlewają się w jedną. Kamienne demony, wysokie na kilometry. Słyszałam ich głosy, a ich oddech nie pachnie cebulą. Głupi ludzie tańczyli obok mnie, potrząsając czerwonymi grzywami i językami, ale w otworach masek widziałam ich oczy, pełne strachu przede mną.

Drzwi znów się otworzyły z hukiem petard i przez dym weszło więcej ludzi. Nieśli kosze okryte czerwonymi chustami. Ustawili je przed nami i zdjęli okrycia. Bycze głowy, dopiero co odcięte, tak że krew była świeża i błyszcząca. Wywrócone oczy, wywalone jęzory, jeszcze ciepłe, wciąż mokre nosy. I pchły, rojące się wokół odrąbanej szyi. Mężczyzna popchnął kosz w moją stronę, jakby to był talerz świętego jedzenia. Wybuchy i łomot na zewnątrz zamieniły się w ryk, tak głośny i metaliczny, że aż bolesny. Dziewczynka z Shakya, mojej własnej wioski, zaczęła łkać; płacz przeniósł się na następną, potem na kolejną, potem na czwartą. Druga kobieta, ta trochę wyższa, ze skórą jak stara torebka weszła i zabrała je, ostrożnie unosząc szatę, żeby nie ubrudzić jej krwią. Tancerze wirowali wokół jak płomień, a klęczący mężczyzna wyciągnął z kosza byczą głowę. Uniósł ją do mojej twarzy, oko w oko, ale ja pomyślałam tylko, że musi być ciężka; miał napięte mięśnie, a ramiona mu drżały. Pchły wyglądały jak czarne klejnoty. Potem na zewnątrz rozległo się klaśnięcie, mężczyzna odłożył głowę i okrył ją, i wyszedł wraz z mężczyzną przebranym za demona, wirującym i podskakującym wokół niego.

Teraz na poduszce siedziała już tylko jedna dziewczynka poza mną. Nie znałam jej. Była z rodziny Vajryana, z Niwari w dole doliny. Długo siedziałyśmy, i chciałyśmy porozmawiać, ale nie wiedziałyśmy, czy cisza nie jest częścią procesu. Potem drzwi otworzyły się po raz trzeci i do holu devi dwóch mężczyzn wprowadziło białą kozę. Umieścili ją dokładnie pomiędzy mną a tą dziewczynką z Niwari. Widziałam szelmowskie oko o pionowej źrenicy. Jeden mężczyzna trzymał łańcuch, na którym była uwiązana, drugi ze skórzanej pochwy wyjął wielki, ceremonialny kukri. Pobłogosławił go i jednym mocnym uderzeniem odciął kozie głowę.

Prawie parsknęłam śmiechem, koza wyglądała tak zabawnie, jej ciało nie wiedziało, gdzie jest głowa, głowa rozglądała się w poszukiwaniu ciała, potem ciało uświadomiło sobie, że nie ma głowy i upadło, i dlaczego ta dziewczynka z Niwari krzyczy, nie widzi, jakie to śmieszne, a może krzyczy, bo ja dostrzegłam żart i jest o to zazdrosna? Jakikolwiek byłby powód, uśmiechnięta kobieta i wyblakła kobieta weszły i bardzo delikatnie ją wyprowadziły, a ci dwaj mężczyźni padli na kolana w kałużę krwi i ucałowali drewnianą podłogę. Wynieśli obie części kozy. Żałowałam, że to zrobili. Chciałabym mieć kogoś przy sobie w tej wielkiej, drewnianej sali. Ale siedziałam sama w upale i ciemności i wtedy, ponad zgiełkiem ulicy, usłyszałam jak zaczynają bić dzwony Katmandu o głębokich głosach. Drzwi otwarły się po raz ostatni i stanęły w nich kobiety, całe w świetle.

— Dlaczego zostawiliście mnie samą? — rozpłakałam się. — Co zrobiłam źle?

— Jak mogłabyś zrobić coś źle, bogini? — powiedziała stara, pomarszczona kobieta, która wraz ze swoją towarzyszką miała mi stać się matką i ojcem, nauczycielką i siostrą. — Teraz chodź szybko z nami. Król czeka.

Uśmiechnięta Kumarima i Wysoka Kumarima (tak, jak teraz będę musiała o nich myśleć) wzięły mnie za ręce i wyprowadziły mnie, podskakującą, z wielkiej świątyni Hanumana. Od stóp świątyni do drewnianego pałacu niedaleko, prowadziła droga z białego jedwabiu. Na plac wpuszczono ludzi i tłoczyli się po obu stronach ceremonialnej drogi, odpychani przez policję i roboty Króla. Maszyny w zaciśniętych rękach trzymały pochodnie. Ogień odbijał się w ich mieczach. Na ciemnym placu panowała całkowita cisza.

— Twój dom, bogini — powiedziała szeptem Uśmiechnięta Kumarima, pochylając się do mojego ucha. — Idź po jedwabiu, devi. Nie zbaczaj z niego. Trzymam cię za rękę, ze mną będziesz bezpieczna.

Szłam pomiędzy moimi Kumarimami, nucąc popową piosenkę, którą słyszałam w radio w hotelu. Kiedy się obejrzałam zobaczyłam, że zostawiam krwawe odciski stóp.

* * *

Nie masz kasty, wioski, domu. Twoim domem jest ten pałac, i kto chciałby innego? Zrobiliśmy go tak, by ci się podobał, skoro będziesz z niego wychodzić tylko sześć razy w roku. Wszystko, czego potrzebujesz, jest tutaj, pośród tych ścian.

Nie masz matki ani ojca. Jakże bogini mogłaby mieć rodziców? Nie masz braci ani sióstr. Twoim bratem jest Król, twoją siostrą królestwo. Otaczający cię kapłani są niczym. My, twoje Kumarimy, jesteśmy niczym. Pyłem, brudem, narzędziem. Możesz powiedzieć wszystko, a my musimy to zrobić.

Jak powiedziałyśmy, opuścisz pałac tylko sześć razy w roku. Będziesz niesiona w palankinie. Och, to piękna rzecz z rzeźbionego drewna i jedwabiu. Poza pałacem nie wolno ci dotknąć ziemi. W chwili, kiedy dotkniesz ziemi, przestaniesz być boginią.

Będziesz chodzić w czerwieni, z włosami ułożonymi w kok i pomalowanymi paznokciami u rąk i nóg. Będziemy ci pomagać w przygotowaniach, dopóki nie staną się twoją drugą naturą.

Będziesz mówić tylko w granicach swojego pałacu, ani słowa poza jego murami. Cisza staje się Kumari. Nie będziesz się uśmiechać, ani okazywać żadnych emocji.

Nie będziesz krwawić. Ani ranki, ani zadrapania. We krwi jest moc, a kiedy krew wypływa, devi odchodzi. W dniu twojej pierwszej krwi, nawet jednej kropli, powiesz kapłanowi, a on poinformuje króla, że bogini odeszła. Nie będziesz dłużej boginią, opuścisz ten pałac i wrócisz do rodziny. Nie będziesz krwawić.

Nie masz imienia. Jesteś Taleju, jesteś Kumari. Jesteś boginią.

Moje Kumarimy szeptały mi te instrukcje, kiedy szłyśmy między klęczącymi kapłanami do Króla w koronie z diamentów, szmaragdów i pereł. Król mnie pozdrowił i usiedliśmy obok siebie na lwich tronach, a plac pulsował dzwonami i bębnami. Pamiętam, jak myślałam, że Król musi mi się ukłonić, ale nawet boginie obowiązują zasady.

Uśmiechnięta Kumarima i Wysoka Kumarima. Wysoką Kumarimę odmalowałam w pamięci jako pierwszą, ze względu na wiek. Była prawie tak wysoka jak mieszkaniec Zachodu, chuda jak wysuszony kij. Początkowo bałam się jej. Potem usłyszałam jej głos i już nigdy się nie bałam: jej głos był łagodny jak śpiew ptaka. Kiedy mówiła, czuło się, że teraz wszystko wiesz. Wysoka Kumarima mieszkała w małym mieszkaniu na skraju Durbar Square, nad sklepem dla turystów. Ze swojego okna mogła widzieć moją Kumari Ghar pośród schodkowych wież pałacu. Jej mąż zmarł na raka płuc, wywołanego zanieczyszczeniami i tanimi indyjskimi papierosami. Jej dwaj wysocy synowie byli żonaci i mieli własne dzieci, starsze ode mnie. Do tej pory matkowała przede mną pięciu Kumari Devi.

Potem zapamiętałam Uśmiechniętą Kumarimę. Była niska i pękata i miała problemy z oddychaniem, z powodu których używała inhalatorów, niebieskiego i brązowego. W dniach, kiedy Durbar Square był złocisty od smogu słyszałam ich wężowy syk. Mieszkała na nowych przedmieściach na zachodnich wzgórzach, daleko, nawet biorąc pod uwagę, że miała do dyspozycji królewski samochód. Miała dzieci w wieku dwunastu, dziesięciu, dziewięciu i siedmiu lat. Była wesoła i traktowała mnie jak swoje piąte dziecko, młodą ulubienicę, ale nawet wtedy czułam, że tak jak tamten mężczyzna przebrany za demona, boi się mnie. Och, to był największy honor, jakiego mogła dostąpić każda kobieta, być matką bogini — tak to nazywano — nie pomyślałbyś tak słuchając jej sąsiadów z osiedla, zamykając się w tym drewnianym pudle, i cała ta krew, takie to wszystko staroświeckie, nie zrozumieliby tego. Ktoś musiał chronić Króla przed tymi, którzy chcieliby skierować nas w stronę kolejnych Indii, czy, co gorsza, Chin; ktoś musiał zachować stare sposoby funkcjonowania boskiego królestwa. Wcześnie zrozumiałam tę różnicę pomiędzy nimi. Uśmiechnięta Kumarima była moją matką z obowiązku. Wysoka Kumarima z miłości.

Nigdy się nie dowiedziałam, jakie naprawdę nosiły imiona. Ich rytmy i cykle zmieniały się przez dnie i noce jak fazy księżyca. Uśmiechnięta Kumarima kiedyś zastała mnie na wpatrywaniu się przez ozdobną kratę w księżyc w pełni, kiedy rzadkim zrządzeniem losu nocne niebo było czyste i wyraźne, i krzyknęła, nie patrz na to, przywołasz krew, mała devi, i już nie będziesz devi.

Pośród drewnianych ścian i żelaznych zasad mojej Kuraari Ghar upływające lata niczym się od siebie nie różniły. Myślę, że kiedy stałam się Taleju Devi miałam pięć lat. Rok, jak sądzę, był 2034. Ale niektóre wspomnienia się wyróżniają, jak kwiaty na śniegu.

Deszcz monsunowy na stromych dachach, woda pędząca i bulgocząca w rynnach i okiennica, którą co roku porywał wiatr. Wtedy mieliśmy monsuny. Demony grzmotów w górach wokół miasta, moja komnata krótko oświetlana przez błyskawice. Wysoka Kumarima przyszła zobaczyć, czy nie potrzebuję kołysanki, ale ja się nie bałam. Bogini nie może bać się burzy.

Dzień, kiedy wyszłam na przechadzkę do małego ogrodu, kiedy Uśmiechnięta Kumarima wydała z siebie krzyk i padła na trawę u moich stóp, i miałam na ustach słowa każące jej wstać i nie czcić mnie, kiedy chwyciła, kciukiem i palcem wskazującym, wijącą się i wyrywającą, próbującą znaleźć miejsce, aby się wpić — zieloną pijawkę.

Poranek, kiedy Wysoka Kumarima przyszła i powiedziała, że ludzie proszą, abym się im ukazała. Najpierw myślałam, że to cudowne, że ludzie chcą przyjść i popatrzeć na mnie, jak stoję na moim małym balkonie jharoka w pięknych szatach, malunkach i klejnotach. Teraz wydaje mi się to męczące; te wszystkie okrągłe oczy i rozdziawione usta. To było w tydzień po moich dziesiątych urodzinach. Pamiętam, że Wysoka Kumarima uśmiechała się, ale starała się to ukryć. Zabrała mnie na jharoka, żebym pomachała do ludzi na placu, a ja zobaczyłam setki chińskich twarzy uniesionych ku mnie, potem wysokie, podekscytowane głosy. Czekałam i czekałam, ale dwoje turystów nie odchodziło. To byli zwykli ludzie, ciemne, miejscowe twarze, ludowe stroje.

— Dlaczego nas tu trzymają? — spytałam.

— Pomachaj do nich — ponagliła mnie Wysoka Kumarima. — Tylko o to im chodzi.

Kobieta pierwsza zobaczyła moją uniesioną dłoń. Zachwiała się i złapała męża za ramię. Mężczyzna pochylił się do niej, a potem spojrzał na mnie. Widziałam na jego twarzy wiele emocji: zaskoczenie, zakłopotanie, rozpoznanie, odrazę, zachwyt, nadzieję. Lęk. Pomachałam i mężczyzna szturchnął żonę, popatrz, popatrz w górę. Pamiętam, że wbrew wszystkim zasadom uśmiechnęłam się. Kobieta zalała się łzami. Mężczyzna zaczął coś wołać, ale Wysoka Kumarima mnie odciągnęła.

— Kim byli ci zabawni ludzie? — zapytałam. — Oboje mieli takie białe buty.

— Twoja matka i ojciec — powiedziała Wysoka Kumarima.

Kiedy prowadziła mnie korytarzem Durga polecając zwyczajowo, żebym nie przeciągała wolną dłonią po drewnianych ścianach w obawie przed drzazgami, poczułam, że jej uścisk drży.

Tej nocy śniłam o moim życiu, to nie był sen, tylko jedno z moich najwcześniejszych doświadczeń, pukające i pukające i pukające do drzwi mojej pamięci. To było wspomnienie, do którego za dnia bym się nie przyznała, więc musiało przychodzić w nocy, tajemnymi drzwiami.

Jestem w klatce nad wąwozem. Daleko w dole płynie rzeka, mleczna od mułu, pieniąc się na głazach i kamiennych płytach oderwanych z górskich zboczy Liny sięgają od mojego domu do rzeki, do letnich pastwisk, a ja siedzę w klatce używanej do przewożenia kóz przez rzekę. Z tyłu mam główną drogę, zawsze pełną ciężarówek, flagi modlitewne i znak butelkowanej wody Kinley przy przydrożnej herbaciarni moich rodziców. Klatka wciąż się kołysze od kopniaka mojego wuja. Widzę go, rękami i nogami trzyma się liny, śmieje się szczerbatym uśmiechem. Twarz ma spaloną słońcem na brąz, ręce zniszczone i powalane smarem z ciężarówek, które naprawia. Na jego ubraniu są plamy oleju. Marszczy do mnie nos i nogą odpycha klatkę na kołowrocie. Na krążku przesuwa się lina, przesuwają się góry, niebo i rzeka, ale ja jestem bezpieczna w mojej małej klatce dla kóz. Wujek przesuwa się do przodu. Tak przekraczaliśmy rzekę, kopniakami i cal po calu.

Nigdy nie widzę, co go strąca — może to jakaś sztuczka mózgu, jak choroba, na którą zapadają ludzie z nizin, kiedy wejdą na wyżyny. Ale następne, co widzę, to mój wujek trzymający się na linie prawym ramieniem i prawą nogą. Lewe ramię i noga zwisają w dół, dygocząc jak krowa z poderżniętym gardłem, wprawiając w drżenie linę i małą klatkę. Mam trzy lata i myślę, że to zabawne, sztuczka, którą wujek robi specjalnie dla mnie, więc podskakuję w klatce, kołysząc nią, kołysząc wujkiem w górę i w dół, w górę i w dół. Połowa jego ciała go nie słucha i próbuje się przesuwać na jednej nodze i ręce, tak by ani na chwilę nie puszczać liny, i cały czas się kołysze, w górę i w dół, w górę i w dół. Teraz wujek próbuje krzyczeć, ale jego słowa są bełkotliwe i zaślinione, bo połowa jego twarzy jest sparaliżowana. Teraz widzę, że jego palce rozluźniają chwyt. Teraz widzę, jak się obraca, a jego noga zahaczona na linie osuwa się z niej. Teraz spada, połowa jego ciała się wyciąga, połowa ust krzyczy. Widzę go, jak spada, widzę jak odbija się od skał i obraca, coś, co zawsze chciałam umieć. Widzę go w rzece i brązowa woda go połyka.

Mój starszy brat przyszedł z hakiem i liną i ściągnął mnie z powrotem. Kiedy moi rodzice zobaczyli, że nie płaczę, ani szlochu, ani łzy, ani nawet skrzywionej buzi, wiedzieli, że jestem przeznaczona, by stać się boginią. W mojej klatce uśmiechałam się.

* * *

Najlepiej pamiętam święta, bo tylko wtedy wychodziłam z Kumari Ghar. Dasain, pod koniec lata, było najwspanialsze. Przez osiem dni miasto było spowite czerwienią. Ostatniej nocy leżałam, nie śpiąc, nasłuchując głosów rozbrzmiewających na placu, zlewających się w jeden pomruk, wyobrażałam sobie, że taki dźwięk wydaje morze, głosy ludzi proszących o łaskę Lakshmi, devi powodzenia. Ostatniej nocy Dasain mój ojciec i bracia uprawiali hazard. Pamiętam, że zeszłam na dół i zażądałam, żeby mi powiedziano, z czego wszyscy się śmieją, a oni odwrócili się od kart i naprawdę zaczęli śmiać. Nie sądziłam, że na świecie istnieje tyle monet, ile leżało na stole, ale w porównaniu z ósmą nocą Dasain w Katmandu to było nic. Uśmiechnięta Kumarima powiedziała mi, że niektórzy kapłani przez cały rok odrabiają to, co stracili. Potem nadszedł dzień dziewiąty, wielki dzień i wypłynęłam z mojego pałacu do miasta, gdzie mnie czczono.

Podróżowałam w lektyce niesionej przez czterdziestu mężczyzn przypiętych do bambusowych tyczek grubości mojego ciała. Szli ostrożnie, uważnie stawiając każdy krok, bo ulice były śliskie. Otoczona bogami i kapłanami, ascetami oszalałymi od świętości, jechałam na swoim złotym tronie. Blisko mnie były moje Kumarimy, moje dwie Matki, tak wspaniałe i wyozdobione w swoich czerwonych szatach i przybraniach głowy i makijażu, że w ogóle nie przypominały istot ludzkich. Ale głos Wysokiej Kumarimy i uśmiech Uśmiechniętej upewniały mnie, że jadę z Hanumanem i Taleju przez pozdrowienia i muzykę i flagi odcinające się jasno od niebieskiego nieba i zapachu, który poznałam w nocy, kiedy stałam się boginią, zapachu krwi.

Tego święta Dasain miasto powitało mnie jak nigdy przedtem. Pomruk nocy Lakshmi trwał także w ciągu dnia. Jako Taleju Devi nie wolno mi było zwracać uwagi na coś tak niegodnego, jak ludzie, ale kącikami wymalowanych oczu, za plecami robotów ubezpieczających stąpających obok moich nosicieli widziałam, że ulice wychodzące ze stupy Chhetrapati były straszliwie zatłoczone. Z plastikowych butelek ludzie wyrzucali w górę strumienie wody, błyszczące, załamujące się w małe tęcze, spadające na nich, moczące ich, ale nie dbali o to. Twarze mieli szalone z rozmodlenia.

Powiedziałam Wysokiej Kumarimie o tym spostrzeżeniu i usłyszałam szept.

— To puja dla deszczu. Monsun nie nadszedł już po raz drugi, devi.

Kiedy mówiłam Uśmiechnięta Kumarima zasłaniała mnie, żeby nikt nie widział ruchu moich warg.

— Nie lubimy deszczu — powiedziałam stanowczo.

— Bogini nie może robić tylko tego, co lubi — powiedziała Wysoka Kumarima. — To poważna sprawa. Ludzie nie mają wody. Rzeki wysychają.

Pomyślałam o rzece, która płynęła głęboko poniżej domu, w którym się urodziłam, wodzie pienistej i mętnej od mułu. Zobaczyłam, jak pochłania mojego wujka i nie mogłam sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek stała się mała, słaba, głodna.

— Dlaczego w takim razie marnują wodę? — spytałam.

— Żeby devi dała im więcej — wyjaśniła Uśmiechnięta Kumarima. Ale nie mogłam dopatrzyć się w tym sensu nawet jako bogini i zmarszczyłam brwi, próbując zrozumieć ludzi i dlatego, kiedy on do mnie przyszedł, patrzyłam prosto na niego.

Miał po miastowemu bladą skórę i włosy zaczesane na lewo, które podrygiwały, kiedy wynurzył się z tłumu. Przyłożył pięści do kołnierzyka zapinanej skośnie koszuli, a ludzie odsuwali się przed nim. Zobaczyłam, jak wsuwa kciuki w dwie pętle czarnej linki. Zobaczyłam jego usta otwarte w niemym krzyku. Potem obróciła się maszyna i zobaczyłam błysk srebra. Głowa młodego mężczyzny poleciała w powietrze. Jego usta i oczy były okrągłe: od krzyku do och! Maszyna Króla trzymała miecz przed ciałem, które jak tamta śmieszna koza w Hanumandhoka uświadomiło sobie z opóźnieniem, że nie żyje i upadło na ziemię. Tłum krzyczał i próbował odsunąć się od bezgłowej rzeczy. Moi nosiciele drgnęli, zachwiali się, niepewni, gdzie iść, co robić. Przez chwilę myślałam, że mnie upuszczą.

Uśmiechnięta Kumarima jęczała z przerażenia. Och! Och! Och! Twarz miałam spryskaną krwią.

— To nie jej! — krzyczała Wysoka Kumarima. — To nie jej!

Zwilżyła śliną chusteczkę. Ostrożnie wycierała z mojej twarzy krew młodego mężczyzny, kiedy przebijając się przez tłum przybyła straż królewska w ciemnych garniturach i okularach. Unieśli mnie, przeszli nad ciałem i zanieśli do czekającego samochodu.

— Rozmazałeś mi makijaż — powiedziałam do strażnika, kiedy samochód ruszył. Wierni ledwie nadążali uskakiwać w wąskich uliczkach.

Tej nocy Wysoka Kumarima przyszła do mojej komnaty. W powietrzu niósł się warkot helikopterów latających nad miastem w poszukiwaniu spiskowców. Helikoptery i maszyny takie, jak roboty Króla, które mogły latać i spoglądać w dół na Katmandu jastrzębimi oczami. Usiadła na moim łóżku i na ozdobnej, czerwonozłotej pościeli położyła małe, przezroczyste, niebieskie pudełko. W środku były dwie białe pigułki.

— Pomogą ci zasnąć.

Potrząsnęłam głową. Wysoka Kumarima schowała pudełeczko do rękawa szaty.

— Kto to był?

— Fundamentalista. Karsevak. Głupi, smutny, młody człowiek.

— Hindus, ale chciał nas skrzywdzić.

— To właśnie jest szaleństwo, devi. On i jemu podobni uważają, że nasze królestwo stało się zbyt zachodnie, zbyt daleko odeszło od swoich korzeni i prawd religijnych.

— I zaatakował nas, zaatakował Taleju Devi. Zraniłby własną boginię, ale maszyna ścięła mu głowę. To prawie tak dziwne, jak ludzie wylewający wodę, żeby przywołać deszcz.

Wysoka Kumarima pochyliła głowę. Sięgnęła pod połę szaty i wyciągnęła drugi przedmiot, który położyła na mojej ciężkiej kołdrze z taką samą ostrożną troską, jak pigułki nasenne. To była jasna rękawiczka bez palców, na prawą rękę; dołączona do niej kropla plastiku miała kształt maleńkiego koziego płodu.

— Wiesz, co to jest?

Kiwnęłam głową. Chyba każdy wierny uprawiający puja na ulicy taką miał. Nazywali to palmerem.

— To przesyła wiadomość do głowy — wyszeptałam.

— I nie tylko to, devi. Pomyśl o tym jak o jharoka, ale to okno otwiera się na świat poza Durbar Square, poza Katmandu i Nepal. To jest aeai, sztuczna inteligencja, myśląca rzecz, jak te maszyny tutaj, ale znacznie od nich sprytniejsza. Tamte są dość sprytne, żeby latać i polować i niewiele poza tym, ale ta aeai może powiedzieć ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Musisz tylko zapytać. A są rzeczy, które powinnaś wiedzieć, devi. Nie będziesz Kumari na zawsze. Nadejdzie dzień, kiedy opuścisz swój pałac i wrócisz do świata. Widziałam inne przez tobą. — Wyciągnęła ręce i ujęła moją twarz, a potem się cofnęła. — Jesteś wyjątkowa, moja devi, ale wyjątkowość, która czyni z ciebie Kumari oznacza, że trudno ci będzie w świecie. Ludzie nazwą to chorobą. Nawet gorzej…

Delikatnie umieściła płodokształtny zaczep za moim uchem. Poczułam, jak plastik porusza się na mojej skórze, a potem Wysoka Kumarima naciągnęła rękawiczkę, złożyła dłoń w mudrę i usłyszałam w głowie jej głos. W powietrzu między nami pojawiły się świecące słowa, słowa, które myślałam starannie, by mogła je odczytać.

Nie pozwól, żeby ktokolwiek to odkrył, powiedziała jej tańcząca dłoń. Nikomu nie mów, nawet Uśmiechniętej Kumarimie. Wiem, że tak ją nazywasz, ale ona by nie zrozumiała. Uznałaby to za nieczyste. W pewien sposób nie różni się tak bardzo od tamtego człowieka, który próbował cię skrzywdzić. Niech to będzie tajemnica, tylko pomiędzy tobą i mną.

Wkrótce potem Uśmiechnięta Kumarima przyszła zajrzeć do mnie i poszukać pcheł, ale udawałam, że śpię. Rękawiczkę i tę płodową rzecz miałam schowane pod poduszką. Wyobrażałam sobie, że mówią do mnie przez gęsi puch i miękką bawełnę, wysyłając sny, podczas gdy nade mną po nocnym niebie krążyły helikoptery i roboty. Kiedy wyszła i zamknęła za sobą drzwi nałożyłam rękawiczkę i słuchawkę i poszłam szukać zagubionego deszczu. Znalazłam go sto pięćdziesiąt kilometrów wyżej, poprzez oko pogodowej aeai przesuwającej się nad wschodnimi Indiami. Zobaczyłam monsun, krąg chmur, jakby zahaczony kocim pazurem o morze. W wiosce były koty; podejrzliwe stworzenia polujące na myszy. Do Kumari Ghar koty nie miały wstępu. Spojrzałam w dół na swoje królestwo, ale nie mogłam wypatrzyć ani miasta, ani pałacu, ani siebie. Zobaczyłam góry, białe góry pokryte szarym i błękitnym lodem. Byłam boginią tego wszystkiego. I zamarło we mnie serce, ponieważ to było nic, drobny odłamek skalny na szczycie tego ogromnego świata zwisającego poniżej jak pełne krowie wymię, bogatego i ciężkiego ludźmi i ich wspaniałymi miastami i oświeconymi narodami. Indie, gdzie narodzili się nasi bogowie i nasze imiona.

W ciągu trzech dni policja złapała spiskowców i zaczęło padać. Chmury wisiały nisko nad Katmandu. Świątynie na Durbar Square straciły kolory, ale na zabłoconych ulicach ludzie bili w puszki i metalowe kubki, wznosząc modły do Taleju Devi.

— Co się z nimi stanie? — spytałam Wysoką Kumarimę. — Z tymi złymi ludźmi.

— Prawdopodobnie zostaną powieszeni — odparła.

Tej jesieni po egzekucjach zdrajców niezadowolenie, jak poświęcona krew, wreszcie wylało się na ulice. Wzywały mnie obie strony: policja i demonstranci. Inni wskazywali na mnie jako symbol wszystkiego, co w naszym Królestwie było dobre i także wszystkiego, co było z nim nie tak. Wysoka Kumarima próbowała mi to wyjaśnić, ale w tym świecie pełnym szaleństwa i niebezpieczeństw moja uwaga była skierowana gdzie indziej, na wielką, starą ziemię na południu, rozciągającą się jak ozdobiona klejnotami spódnica. W owym czasie łatwo było dać się uwieść przerażającej głębi jej historii, przemierzającym ją bogom i wojownikom, imperium po imperium po imperium. Moje królestwo zawsze było dzikie i wolne, ale poznałam ludzi, którzy uwolnili Indie od Ostatniego Imperium — ludzi jak bogów — i zobaczyłam wolność pogrzebaną przez rywalizację, intrygi i korupcję w skłóconych stanach: Awadh i Bharat, Stanach Zjednoczonych Bengalu, Maratha, Karnataka.

Legendarne nazwy i miejsca. Błyszczące miasta równie stare jak historia. Aeai nawiedzające zatłoczone ulice. Mężczyźni przewyższający liczebnie kobiety w stosunku cztery do jednego. Porzucono stare zasady i kobiety i mężczyźni pobierali się nie patrząc na kasty. Byłam tak zafascynowana ich przywódcami, partiami i polityką, jak którykolwiek z ich obywateli generowanymi przez aeai operami mydlanymi, które tak uwielbiali. Tamtej wczesnej, mroźnej zimy, kiedy policja i maszyny Króla przywróciły porządek w mieście, mój duch był w Indiach. Niepokój na ziemi i w niebiosach. Któregoś dnia obudziłam się i w drewnianym dworze zastałam śnieg; dachy świątyni na Durbar Square wyglądały jak pomarszczony, przemarznięty starzec. Teraz wiedziałam, że dziwna pogoda nie była wynikiem moich działań, tylko wielkich, powolnych zmian klimatycznych. Uśmiechnięta Kumarima przyszła do mnie na mój jharoka, kiedy obserwowałam płatki śniegu, grube i miękkie jak popiół, sypiące się z białego nieba. Klęknęła przede mną, ręce wsunęła w szerokie rękawy. W zimnie i wilgoci bardzo się męczyła.

— Devi, czyż nie jesteś dla mnie jak moje własne dziecko?

Poruszyłam głową, nie chcąc powiedzieć tak.

— Devi, czy nie służyłam ci tak dobrze, jak potrafiłam?

Jak jej zmienniczka kilka miesięcy temu, wyciągnęła z rękawa plastikowe pudełeczko i położyła je na dłoni. Usiadłam na moim fotelu, obawiając się tego, jak nigdy nie bałam się niczego, co dawała mi Wysoka Kumarima.

— Wiem, jak szczęśliwi jesteśmy tutaj, ale zmiany zawsze muszą się pojawić. Zmiany na świecie, jak ten śnieg — nienaturalny, devi, niewłaściwy — zmiany w naszym mieście. A my tutaj nie jesteśmy na nie odporni, mój kwiatuszku. Zmiany pojawią się w tobie, devi. W tobie, w twoim ciele. Staniesz się kobietą. Gdybym mogła, powstrzymałabym to, devi. Ale nie mogę. Nikt nie może. Mogę dać… odroczenie. Zatrzymanie. Weź je. Spowolnią zmiany. Przy odrobinie szczęścia na lata. Wtedy wszyscy będziemy mogli być tu szczęśliwi, devi.

Ze swego pełnego szacunku półukłonu spojrzała mi w oczy. Uśmiechnęła się.

— Czyż nie chciałam dla ciebie zawsze wyłącznie tego, co najlepsze?

Wyciągnęłam rękę. Uśmiechnięta Kumarima upuściła mi na dłoń pigułki. Zacisnęłam je w pięść i zsunęłam się ze swojego rzeźbionego tronu. Kiedy poszłam do swojej komnaty usłyszałam Uśmiechniętą Kumarimę wznoszącą modły dziękczynne do wszystkich bogiń. Spojrzałam na pigułki, które miałam w dłoni. Niebieski wydawał się być takim nieodpowiednim kolorem. Potem w mojej małej łazience napełniłam kubek i popiłam je dwoma łykami.

Tak było odtąd każdego dnia, dwie pigułki, niebieskie jak Kriszna, pojawiały się cudownie na moim stoliku nocnym. Z jakiegoś powodu nigdy nie powiedziałam o tym Wysokiej Kumarimie, nawet kiedy komentowała, jaka się zrobiłam marudna, jak dziwnie niezaangażowana i nieobecna podczas ceremonii. Powiedziałam jej, że to devi na ścianach szepczą do mnie. Wiedziałam dość o swojej szczególności, którą inni nazywali moją dolegliwością, żeby mieć pewność, że nikt nie będzie tego kwestionował. Tej zimy byłam zmęczona i ospała. Mój zmysł zapachu bardzo się wyostrzył, a ludzie na moim dworze z ich głupimi, promiennymi twarzami doprowadzali mnie do furii. Nie pokazywałam się całymi tygodniami. Drewniane korytarze były przesiąknięte metalicznym zapachem starej krwi. Z wnikliwością demonów mogę teraz powiedzieć, że moje ciało było chemicznym polem bitwy pomiędzy moimi własnymi hormonami i supresantami dojrzewania płciowego, podawanymi przez Uśmiechniętą Kumarimę. Tego roku wiosna była ciężka i wilgotna, a ja w upale czułam się wielka i napuchnięta, bulgocząca butla płynów skryta pod szatą i woskowym makijażem. Zaczęłam wrzucać małe niebieski pigułki za komodę. Byłam Kumari przez siedem Dasain.

Myślałam, że będę się czuła jak wcześniej, ale tak nie było. To nie był dyskomfort, jaki powodowały tabletki, tylko wrażliwa, dotkliwa świadomość mojego ciała. Leżałam w drewnianym łożu i czułam, jak moje nogi się wydłużają. Stałam się bardzo, bardzo świadoma moich malutkich sutków. Żar i wilgoć jeszcze to pogarszały, albo tak mi się wydawało.

W każdej chwili mogłam otworzyć palmer i zapytać, co się ze mną dzieje, ale nie zrobiłam tego. Bałam się, że mógłby mi powiedzieć, że to koniec mojej boskości.

Wysoka Kumarima musiała zauważyć, że skraj mojej szaty nie sięga już podłogi, ale to Uśmiechnięta Kumarima odwróciła się w korytarzu, którym spieszyłyśmy do holu, zawahała się przez chwilę i odezwała się łagodnie, uśmiechając się jak zwykle.

— Jak ty rośniesz, devi. Czy wciąż…? Nie, wybacz mi, naturalnie… to musi być ta pogoda, że dzieci rosną jak młode drzewka. Moje własne powyrastały ze wszystkich swoich rzeczy, nic na nie nie pasuje.

Następnego ranka, kiedy się ubierałam, usłyszałam stuknięcie przy drzwiach, jakby drapnięcie myszy czy uderzenie owada o ścianę.

— Devi?

Ani owad, ani mysz. Zamarłam z palmerem w ręce, z odbiornikiem wsączającym mi do głowy poranne wiadomości z Awadh i Bharat.

— Ubieramy się.

— Tak, devi, dlatego chciałabym wejść.

Ledwie zdążyłam zerwać palmer i wepchnąć go pod materac. Ciężkie drzwi otworzyły się.

— Ubieramy się samodzielnie odkąd miałyśmy sześć lat — odparowałam.

— Tak, w istocie — powiedziała Uśmiechnięta Kumarima, uśmiechając się. — Ale niektórzy kapłani wspomnieli mi, że ceremonialna suknia była nieco niedbale nałożona.

Stałam w moim czerwonym i złotym nocnym stroju, rozłożyłam ramiona i obróciłam się, jak jeden z pogrążonych w transie tancerzy, których widziałam na ulicy z lektyki. Uśmiechnięta Kumarima westchnęła.

— Devi, wiesz równie dobrze, jak ja…

Ściągnęłam szatę przez głowę i stanęłam naga, wyzywając ją, by popatrzyła, by obejrzała moje ciało w poszukiwaniu oznak kobiecości.

— Widzisz? — wyzwałam ją.

— Tak — powiedziała — ale co masz za uchem?

Wyciągnęła rękę, żeby zdjąć zaczep. Błyskawicznie znalazł się w mojej garści.

— Czy to jest to, o czym myślę? — powiedziała Uśmiechnięta Kumarima, miękki uśmiech wypełnił przestrzeń między mną a drzwiami. — Kto ci to dał?

Mocniej zacisnęłam pięść.

— Jesteśmy boginią, nie możesz nam rozkazywać.

— Bogini powinna zachowywać się jak bogini, a ty zachowujesz się jak bachor. Pokaż mi to.

Ona była matką, ja byłam jej dzieckiem. Moje palce się rozchyliły. Uśmiechnięta Kumarima spojrzała, jakby trzymała jadowitego węża. Dla jej oczu i wiary tak właśnie było.

— Skażenie — powiedziała słabo. — Zepsute, wszystko zepsute. — Jej głos się podniósł. — Wiem, kto ci to dał!

Zanim zdążyłam zacisnąć palce złapała plastikową kroplę. Cisnęła zaczep na podłogę, jakby ją oparzył. Widziałam, jak unosi się skraj jej spódnicy, widziałam jak opada obcas, ale to był mój świat, moja wyrocznia, moje okno na piękno. Rzuciłam się, by ratować mały plastikowy płód. Nie pamiętam bólu ani szoku, nawet wrzasku przerażenia Uśmiechniętej Kumarimy, kiedy opadł jej obcas, ale zawsze będę widzieć czubek mojego palca wskazującego tryskający czerwoną krwią.

* * *

Fałdy mojego sari łopotały na wietrze, kiedy przedzierałam się przez wieczorne korki Delhi. Waląc dłonią w klakson kierowca małego, pomalowanego jak osa phatphata wbił się między ciężką ciężarówkę wymalowaną w krzykliwe podobizny bogów i apsaras, a kremowe rządowe maruti i wepchnął się w wielką czakrę ruchu ulicznego wokół Connaught Place. W Awadh do prowadzenia najbardziej potrzebne są uszy. Ryk trąbek i klaksonów i dzwonków riksz dochodzi ze wszystkich stron jednocześnie. Zaczyna narastać przed świtem i cichnie jedynie dobrze po północy. Kierowca ubrany w saddhu przemierzał ulice tak spokojnie, jakby brodził przez Świętą Yamunę. Ciało miał białe od świętego popiołu, duch żałoby, ale jego trójząb Sziwy zapłonął krwistą czerwienią w świetle opadającego słońca. Uważałam Katmandu za brudne, ale złote światło i niewiarygodne zachody słońca spowodowane zanieczyszczeniem były jeszcze gorsze. Siedząc z Deepti na tylnym siedzeniu motorikszy miałam na twarzy maskę i gogle chroniące moje starannie pomalowane oczy. Ale w wieczornym wietrze poła mojego sari trzepotała na ramieniu, a małe srebrne dzwoneczki pobrzękiwały cicho.

Nasza mała flota liczyła sześć pojazdów. Jechaliśmy wzdłuż szerokich alej British Raj, mijając podupadające czerwone budowle starych Indii, w stronę szklanych iglic Awadh. Nad wieżami krążyły czarne kanie, padlinożercy, zbieracze śmierci. Skręciliśmy pomiędzy chłodne drzewa neem na podjazd prowadzący do rządowego bungalowu. Podparty kolumnami ganek był oświetlony pochodniami. Służba domowa w mundurach Rajput eskortowała nas do namiotu shaadi.

Mamaji przyjechała przed nami. Trzepotała i niepokoiła się pośród swoich ptaków; nerwowo oblizywała wargi, zacierała dłonie, upominała.

— Wstawać, wstawać, nie będziemy tu mieć żadnych niespodzianek. Na tym shaadi moje dziewczęta będą najładniejsze, słyszycie?

Shweta, jej koścista asystentka o poważnej minie, zebrała nasze maski ochronne.

— Dziewczęta, proszę przygotować palmery.

Znałyśmy tę procedurę z niemal wojskową dokładnością. Ręka w górę, nałożyć rękawiczkę, nałożyć pierścionki, zaczep za kolczykami, dekoracyjnie zamaskowany pośród frędzli dupatta upiętych na naszych głowach.

— Jesteśmy dziś zaszczyceni najlepszym towarzystwem Awadh. Crčme de la crčme.

Ledwie mrugałam, kiedy przez moją wewnętrzną wizję przesuwały się dane.

— Już, dziewczęta, od lewej, pierwszy tuzin, dwie minuty na każdego, potem następny na liście.

Mamaji klasnęła w ręce i uformowałyśmy szereg. Zespół grał wiązankę muzycznych numerów z Town and Country, opery mydlanej, która w wyrafinowanym Awadh była narodową obsesją. Oto stałyśmy, dwanaście małych, oczekujących żon, a służący otworzyli namiot.

Aplauz zerwał się jak deszcz. Setka mężczyzn, stojących w półkolu, klaszczących entuzjastycznie, z twarzami rozjaśnionymi światłem świątecznych latarni.

Kiedy przybyłam do Awadh pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam, byli ludzie. Ludzie pchający się, ludzie błagający, ludzie mówiący, ludzie mijający się bez spojrzenia, bez słowa, bez pozdrowienia. Sądziłam, że w Katmandu jest więcej ludzi, niż można sobie wyobrazić. Nie widziałam Old Delhi. Ciągły hałas, codzienna bezduszność, brak jakiegokolwiek szacunku zdezorientował mnie. Można było zniknąć w tłumie twarzy jak kropla deszczu w jeziorze. Drugą rzeczą, jaką zauważyłam, to to, że wszystkie twarze należały do mężczyzn. Tak było w istocie, jak wyszeptał do mnie mój palmer. Przypadało tu czterech mężczyzn na jedną kobietę.

Przystojni mężczyźni, dobrzy mężczyźni, bogaci mężczyźni, mężczyźni z ambicjami i karierą i majątkiem, mężczyźni władzy i perspektyw. Mężczyźni, którzy nie mieli żadnej nadziei na małżeństwo wewnątrz swojej klasy czy kasty. Shaadi niegdyś było słowem na obrzędy weselne, pan młody na białym koniu, taki dostojny, panna młoda zawstydzona i urocza za złotym welonem. Potem stało się określeniem na agencje matrymonialne: mili Agarwalowie o złocistej karnacji, wykształceni w USA, na studiach MBA, szukają żon. Teraz to parada panien młodych, rynek małżeński dla samotnych mężczyzn z dużym posagiem. Posagi, z których płacili Lovely Girl Shaadi Agency sowitą prowizję.

Cudowne dziewczęta ustawiły się w linii po lewej stronie Jedwabnej Ściany biegnącej przez cały ogród. Pierwszych dwunastu mężczyzn zebrało się po prawej. Byli pozornie rozluźnieni i ubrani w swoje najlepsze rzeczy, ale widać było, że się denerwują. Podział był tylko rzędem sari upiętych na linie rozciągniętej między plastikowymi wspornikami, trzepoczących w wieczornym wietrze. Oznaka przyzwoitości. Purdah. Nawet nie były z jedwabiu.

Pierwsza wyszła Reshmi. Była Yadav, wieśniaczką z Uttaranchal, o wielkich dłoniach i szerokiej twarzy. Córka chłopa. Potrafiła gotować, szyć i śpiewać, planować wydatki, zarządzać zarówno domowymi aeai, jak służbą. Jej pierwszym rozmówcą był łasicowaty mężczyzna z mizerną żuchwą w białym rzędowym garniturze i czapce Nehru. Miał kiepskie zęby. Nic ciekawego. Każda z nas mogła mu powiedzieć, że marnuje pieniądze na shaadi, ale pozdrowili się i wyszli, trzymając się w przepisowej odległości trzech kroków. Na końcu przechadzki Reshmi zatoczy pętlę, stanie na końcu rzędu i spotka następnego konkurenta. Na dużych shaadi, takich jak to, pod koniec imprezy moje stopy krwawiły. Czerwone ślady stóp na marmurowych podłogach dziedzińca posiadłości Mamaji.

Wyszłam z Ashokiem, trzydziestodwuletnim grubasem, który trochę sapał, kiedy szliśmy. Chociaż był Punjabi, to ubrany był w grubą, białą kurtę, najmodniejszą w tym sezonie. Poza tym miał wielką, nieporządną brodę i tłuste włosy, które mocno pachniały pomadą Dapper Deepak. Zanim w ogóle się pozdrowiliśmy wiedziałam, że to jego pierwsze shaadi. Widziałam, jak poruszał gałkami ocznymi czytając moje dane, które wydawały się wyświetlać przed nim. Nie musiałam czytać jego, żeby wiedzieć, że jest dataraja, nie mówił o niczym innym niż tylko o sobie i genialnych rzeczach, którymi się zajmował; specyfikacjach nowej macierzy procesorów proteinowych, sprzęcie, który hodował, sztucznych inteligencjach, które pielęgnował w swoich stajniach, swoich podróżach do Europy i Stanów Zjednoczonych, gdzie wszyscy znali jego imię i wielkich ludziach, którzy byli szczęśliwi, mogąc się z nim spotkać.

— Oczywiście Awadh nigdy nie ratyfikuje Aktów Hamiltońskich — nieważne, jak blisko prezydenta McAuleya jest minister Shrivastava — ale gdyby to zrobił, gdybyśmy sobie pozwolili na to małe ustępstwo — cóż, to byłby koniec ekonomii. Awadh to IT, tylko w Mehrauli jest więcej absolwentów niż w całej Kalifornii. Amerykanie mogą natrząsać się z ludzkiej duszy, ale potrzebują naszych 2.8 — wiesz co to jest? Sztuczna inteligencja może przewyższyć człowieka w 99 % przypadków — ponieważ wszyscy myślą, że nikt nie robi kwantowej enkrypcji jak my, więc nie martwię się zamknięciem struktury danych, a nawet jeśli to zrobią, cóż, zawsze jest Bharat — nie widzę Ranów kłaniających się Waszyngtonowi, nie, gdy 25 % ich forexu pochodzi z licencjonowania umów z departamentu stanu… a to jest w stu procentach generowane przez aeai…

Był wielkim, grzecznym klaunem, tak bogatym, że mógłby kupić mój pałac na Durbar Square wraz ze wszystkimi mieszkającymi tam kapłanami i złapałam się na tym, że modlę się do Taleju, by uchroniła mnie od małżeństwa z takim nudziarzem. Zatrzymał się tak nagle, że prawie się potknęłam.

— Musisz iść — syknęłam. — Taka jest zasada.

— Wow — powiedział, stając głupio, z oczami okrągłymi z zaskoczenia. Za nami zatrzymywały się dalsze pary. Kącikiem oka widziałam nerwowe gesty Mamaji, każące mi coś zrobić. Rusz go. — O, jesteś byłą Kumari.

— Proszę, zwracasz na siebie uwagę.

Złapałabym go za ramię, ale to byłby jeszcze większy błąd.

— Jak to jest, być boginią?

— Teraz jestem tylko kobietą, jak każda inna — odparłam.

Ashok chrząknął lekko, jakby wyjaśnienie było niewystarczające, i ruszył z dłońmi splecionymi za plecami. Odezwał się do mnie raz czy dwa zanim dotarliśmy do końca Jedwabnej Ściany i rozdzieliliśmy się: nie słyszałam jego, nie słyszałam muzyki, nie słyszałam nawet niemilknącego huku ruchu ulicznego Delhi. Słyszałam tylko wysoki dźwięk między oczami i chciałam się rozpłakać, ale wiedziałam, że nie mogę. Gruby, samolubny, gadatliwy Ashok odesłał mnie z powrotem w noc, ponieważ niegdyś byłam boginią.

Gołe stopy klapiące o wypolerowane drewno korytarzy Kumari Ghar. Biegnące stopy, stłumione krzyki, wydające się jeszcze odleglejsze, kiedy klęczałam, wciąż naga, przed moją Kumarimą, patrząc na krew kapiącą ze zmiażdżonego palca na pomalowaną drewnianą podłogę. Nie pamiętałam bólu: czy raczej, jakbym obserwowała ból z innego miejsca, jakby dziewczyna, która go czuła, była kimś innym. Daleko, daleko stąd stała Uśmiechnięta Kumarima, zatrzymana w czasie, z rękami przy ustach z przerażenia i poczucia winy. Głosy zanikły, a na Durbar Square odezwały się dzwony, wzywając swoich braci w całym mieście Katmandu, aż dzwoniły wszystkie od Bhaktapur do Trisuli Bazaar, obwieszczając upadek Kumari Devi.

W tę jedną noc znów stałam się człowiekiem. Zabrano mnie do Hanumandhoka — tym razem jak każdy inny szłam po kamiennym bruku — gdzie kapłani odmówili ostatnią puja. Oddałam moje czerwone szaty i klejnoty i pudełeczka z przyborami do makijażu, wszystko zrzucone na stertę. Wysoka Kumarima przyniosła mi ludzkie ubrania. Myślę, że trzymała je w gotowości od jakiegoś czasu. Król nie przyszedł się ze mną pożegnać. Nie byłam już jego siostrą. Jednak jego chirurdzy dobrze poskładali mi palec, choć ostrzegli, że pewnie już zawsze będzie mniej elastyczny i będę w nim miała słabsze czucie.

Odeszłam o świcie, kiedy spod brzoskwiniowego nieba maszyny sprzątające zmywały bruk Rurbar Square, przesuwającym się gładko królewskim mercedesem z przyciemnionymi szybami. W bramie pałacu moje Kumarimy życzyły mi szczęścia. Wysoka Kumarima przytuliła mnie na chwilę.

— Och, jest tyle rzeczy, które powinnam była zrobić. Cóż, będzie musiało wystarczyć.

Czułam, jak drży, niby ptaszek zamknięty w dłoni. Uśmiechnięta Kumarima nie była w stanie na mnie spojrzeć. Nie chciałam, żeby to robiła.

Kiedy samochód wiózł mnie przez budzące się miasto próbowałam zrozumieć, jak się czuję jako człowiek. Od tak dawna byłam boginią, że ledwie pamiętałam coś poza tym, ale różnica wydawała się tak nieznaczna, że zaczęłam podejrzewać, że jestem święta, bo tak mówią ludzie. Droga wspinała się przez zielone przedmieścia, teraz ciche, stawała się coraz węższa, zatłoczona kolorowymi autobusami i ciężarówkami. Domy były coraz mniejsze i biedniejsze, aż do przydrożnych ruder i byliśmy poza miastem — pierwszy raz od mojego przyjazdu siedem lat temu. Przycisnęłam ręce i twarz do szyby i patrzyłam w dół, na Katmandu przykryte całunem ochrowego smogu. Samochód dołączył do długiego szeregu pojazdów na wąskiej, wyboistej drodze, która wspinała się na zbocze doliny. Nade mną były góry, poznaczone szałasami pasterzy kóz i kamiennymi kapliczkami obwieszonymi chorągiewkami modlitewnymi. Poniżej pędząca, kremowobrązowa woda. Prawie na miejscu. Zastanawiałam się, jak daleko za mną na tej drodze były inne rządowe samochody, wiozące kapłanów wysłanych na poszukiwania małych dziewczynek noszących trzydzieści dwa znaki doskonałości. Potem samochód skręcił i byłam w domu, w Shakya, z postojem ciężarówek i stacją benzynową, sklepami i świątynią Padma Narteswara, zakurzonymi drzewami z białymi kręgami wymalowanymi wokół ich pni, a pomiędzy nimi kamienny mur i łuk, skąd kamienne stopnie prowadziły przez tarasy w dół, do mojego domu, a w tym kamiennym prostokącie, obramowującym niebo, moi rodzice, stojący blisko siebie, obejmujący się ciasno, nieśmiało, tak jak ostatnio, kiedy widziałam ich na dziedzińcu Kumari Ghar.

* * *

Mamaji była zbyt szacowna, żeby pokazać po sobie gniew, ale miała sposoby okazywania niezadowolenia. Najmniejszy kawałek roti na kolację, najmniejsza porcja dhal. Przychodzą nowe dziewczęta, zróbcie miejsce, zróbcie miejsce — ja do najwyższego, dusznego pokoiku, najbardziej oddalonego od ogrodowej sadzawki.

— Poprosił mnie o adres palmera — powiedziałam.

— Chciałabym dostawać rupię za każdy adres palmera — odparła Mamaji. — Był tobą zainteresowany tylko jako nowością, kochanie. Antropologiczną. Nigdy by się nie oświadczył. Nie, możesz o nim zapomnieć.

Jednak moje zesłanie do wieży było niewielką karą, ponieważ teraz znalazłam się powyżej hałasu i wyziewów starego miasta. Mniejsze porcje nie były wielką stratą: przez te niemal dwa lata, które spędziłam w posiadłości, jedzenie było okropne. Przez drewniane okiennice, ponad zbiornikami na wodę, czaszami anten satelitarnych i dziećmi grającymi na dachach w krykieta, widziałam wały Red Fort, minarety i kopuły Jami Masjid, a jeszcze dalej błyszczące szkłem i tytanem iglice New Delhi. A jeszcze ponad nimi wirujące stada gołębi z glinianymi piszczałkami przyczepionymi do nóżek, które śpiewały unosząc się na ptasich skrzydłach nad Chandni Chowk.

Mądrość życiowa Mamaji tym razem się nie sprawdziła, ponieważ Ashok potajemnie kontaktował się ze mną, czasami pytając o czasy, kiedy byłam boginią, zazwyczaj mówiąc o sobie i swoich wielkich planach i pomysłach. Jego liliowe słowa, przepływające mi w głowie na tle zawile zdobionych okiennic, przynosiły mi dużą przyjemność podczas gorących dni tego lata. Odkryłam przyjemność w politycznych dyskusjach, wypowiadając się przeciwko huraoptymizmowi Ashoka. Ustawiłam odczyty na nowe kanały. Z opinii w prasie wydało mi się nieuniknione, że Awadh, w zamian za status Favored Nation, przyznany przez Stany Zjedoczone, ratyfikuje ustalenia Aktów Hamiltońskich i zdelegalizuje wszystkie aeai mądrzejsze od makaka. Nie powiedziałam Mamaji o naszych rozmowach. Zakazałaby ich, chyba żeby się oświadczył.

Któregoś wieczoru przed nastaniem pory monsunów, kiedy chłopcy byli zbyt zmęczeni nawet na krykieta, a niebo przypominało odwróconą miedzianą miskę, Mamaji przyszła do mojej wieżyczki na szczycie dawnej kupieckiej posiadłości. Wbrew zasadom przyzwoitości okiennice były otwarte, a zasłony falowały od gorąca unoszącego się z ulicy.

— Nadal jesz mój chleb — trąciła stopą moją thali. Było zbyt gorąco na jedzenie, zbyt gorąco na wszystko poza leżeniem i czekaniem na deszcz i ochłodę, jeśli w tym roku deszcze w ogóle nadejdą. Słyszałam głosy dziewcząt na dziedzińcu, zanurzających nogi w sadzawce. Dzisiaj z radością posiedziałabym z nimi na skraju wody, ale byłam boleśnie świadoma tego, że żyję w posiadłości Lovely Girl Shaadi Agency dłużej, niż którakolwiek z nich. Nie chciałam być ich Kumarimą. A kiedy po marmurowych korytarzach rozniosły się wieści o moim dzieciństwie zaczęły mnie prosić o drobne puja, małe cuda, mające im pomóc znaleźć właściwego mężczyznę. Nie czyniłam ich już, nie z obawy, że nie mam już takiej mocy — bo nigdy jej nie miałam — ale dlatego, że we mnie wierzyły, wychodziły za bankierów, producentów telewizyjnych i sprzedawców mercedesów.

— Powinnam była cię zostawić w tym nepalskim ścieku. Bogini! Ha! A ja głupia sądziłam, że będziesz cennym nabytkiem. Mężczyźni! Mogą zarabiać na giełdzie i mieszkać w apartamentach w Chowpatty Beach, ale głęboko w środku są tak przesądni, jak byle wieśniak.

— Przykro mi, Mamaji — powiedziałam, odwracając wzrok.

— A co na to poradzisz? Jedynie urodziłaś się doskonała na trzydzieści dwa sposoby. A teraz słuchaj mnie, cho chweet. Przyszedł do mnie mężczyzna.

Zawsze przychodzili, zerkając w górę na dźwięk chichotów Uroczych Dziewcząt dobiegających zza okiennic, kiedy czekali w chłodzie dziedzińca na Shwetę, która prowadziła ich do Mamaji. Mężczyźni z ofertami małżeństwa, mężczyźni z intercyzami, mężczyźni z funduszami powierniczymi. Mężczyźni pytający o specjalne, prywatne spotkania. Mężczyzna, o którym mówiła Mamaji, był jednym z nich.

— Przystojny, młody mężczyzna, uroczy młody człowiek, ma tylko dwadzieścia lat. Jego ojciec to ważna figura w departamencie zaopatrzenia w wodę. Prosi o prywatne spotkanie, z tobą.

Natychmiast nabrałam podejrzeń, ale nauczyłam się, że przy Uroczych Dziewczętach z Delhi, nawet bardziej, niż przy kapłanach i Kumarimach w Katmandu, nie wolno niczego okazać na pomalowanej twarzy.

— Ze mną? To zaszczyt… I ma tylko dwadzieścia lat… I z dobrej rodziny, tak dobrze ustosunkowanej.

— Jest braminem.

— Wiem, że jestem tylko Shakya…

— Nie zrozumiałaś. On jest braminem.

Jest tyle rzeczy, które powinnam była zrobić, powiedziała Wysoka Kumarima, kiedy królewski samochód odjeżdżał spod drewnianych wrót Kumari Ghar. Jeden szept przez okno powiedział mi wszystko: klątwa Kumari.

Shakya odsunęła się ode mnie. Ludzie na mój widok przechodzili na drugą stronę ulicy udając, że mają tam coś do roboty. Starzy przyjaciele rodziny wiercili się nerwowo, zanim przypominali sobie, że mają do załatwienia coś ważnego. Chai-dhabas dawali mi herbatę za darmo, żebym poczuła się niezręcznie i wyszła. Moimi przyjaciółmi byli kierowcy ciężarówek, autobusów, przewoźnicy stłoczeni w stacjach biodiesli. Musieli się zastanawiać, co to za dziwna dwunastolatka kręci się przy postojach dla ciężarówek. Jestem pewna, że niektórzy z nich myśleli coś więcej. Od wioski do wioski, z miasta do miasta, w górę i w dół drogi na północ niosła się legenda. Eks-Kumari.

Potem zaczęły się wypadki. Chłopiec stracił część dłoni przez pasek klinowy w silniku nissana. Nastolatek wypił za dużo rakshi i zmarł w wyniku zatrucia alkoholem. Mężczyzna poślizgnął się pomiędzy mijającymi się ciężarówkami i został zmiażdżony. W chai-dhabas i warsztatach znów mówiło się o moim wujku, który spadł w przepaść, podczas gdy mała przyszła bogini kołysała się w klatce śmiejąc się i śmiejąc i śmiejąc.

Przestałam wychodzić z domu. Kiedy w dolinie Katmandu zaczęła się zima, całymi tygodniami nie opuszczałam swojego pokoju. Dni przemykały, a ja patrzyłam przez okno na zacinający śnieg z deszczem, na chorągiewki modlitewne wyciągające się na wietrze, na linę kołyszącą się nad przepaścią. Poniżej wściekła, wezbrana rzeka. O tej porze roku głosy górskich demonów niosły się głośno, mówiąc mi nienawistne rzeczy o pozbawionych wiary Kumari, które zdradziły święte dziedzictwo ich devi.

Najkrótszego dnia w roku przez Shakya przejeżdżał kupiec narzeczonych. Nad dźwiękami z telewizora, który w dużym pokoju był włączony dzień i noc, usłyszałam nieznany głos. Uchyliłam drzwi na tyle, żeby wpadł przez nie głos i blask ognia.

— Nie wezmę od was pieniędzy Tutaj, w Nepalu, marnujecie czas. Wszyscy znają tę historię, a nawet jeśli udają, że w nią nie wierzą, to tak się zachowują.

Usłyszałam głos mojego ojca, ale nie mogłam go zrozumieć. Znów odezwał się kupiec.

— Może udałoby się daleko na południu, w Bharat albo w Awadh. W Delhi są tak zdesperowani, że biorą nawet Niedotykalne. Ci Hindusi są dość dziwaczni; niektórym może nawet spodobać się pomysł poślubienia bogini, jako oznaka statusu. Ale nie mogę jej zabrać, jest za młoda, na granicy natychmiast ją cofną. Mają zasady. W Indiach, uwierzylibyście? Dajcie mi znać, kiedy skończy czternaście lat.

Dwa dni po moich czternastych urodzinach kupiec narzeczonych wrócił do Shakya i wyjechałam wraz z nim jego japońskim SUVem. Nie lubiłam jego towarzystwa i nie ufałam jego rękom, więc kiedy jechał na niziny Torai spałam, lub udawałam, że śpię. Kiedy się obudziłam byłam daleko poza granicami mojego pełnego cudów dzieciństwa. Myślałam, że kupiec zabierze mnie do starożytnego, świętego Varanasi, nowej stolicy Bharat we władaniu wspaniałej dynastii Rana, ale wydawało się, że w Awadhis mniej się przejmowano hinduistycznymi przesądami. Przyjechaliśmy więc do rozległego, chaotycznego skupiska dwóch Delhi, jak bliźniaczych półkul mózgowych, i do Lovely Girl Shaadi Agency. Gdzie mężczyźni w wieku pozwalającym na zawarcie małżeństwa nie byli tacy znowu nowocześni, przynajmniej w kwestii byłych devi. Gdzie jedynymi ludźmi nie dbającymi o klątwę Kumari byli ci, których otaczały jeszcze większe przesądy: dzieci poddane zabiegom inżynierii genetycznej, znane jako bramini.

Ich była mądrość, ich było zdrowie, uroda, powodzenie i status, majątek, który nie mógł się zdewaluować, nie można go było stracić ani przegrać, ponieważ był w każdej spirali ich DNA. Bramińskie dzieci hinduskiej superelity cieszyły się długim życiem — dwa razy tak długim jak ich rodziców — ale miało to swoją cenę. Istotnie byli narodzeni dwukrotnie, kasta ponad kastami, tak wysoka, że stali się nowymi Niedotykalnymi. Partner pasujący do byłej bogini: nowy bóg.

* * *

Gazy, płonące nad zakładami przemysłu ciężkiego w Tughluq, oświetlały zachodni horyzont. Ze szczytu wieży mogłam odczytać ukrytą geometrię New Delhi, naszyjniki świateł wokół Connaught Place, wielką świetlistą sieć monumentalnej stolicy Rajów, niewyraźny blask starego miasta na północy. Penthouse na szczycie Narayan Tower był ze szkła; szklane ściany, szklany dach, a pode mną wypolerowany obsydian odbijający nocne niebo. Chodziłam z gwiazdami nad głową i pod stopami. To był pokój zaprojektowany, by zdumiewał i onieśmielał.

Dla kogoś, kto widział, jak demony odrywają kozie głowy, kto chodził po zakrwawionym jedwabiu we własnym pałacu, był niczym. Był niczym dla osoby ubranej, zgodnie z poleceniem posłańca, we wszelkie insygnia bogini. Czerwona szata, czerwone paznokcie, czerwone wargi, czerwone oko Sziwy namalowane ponad moimi własnymi, obwiedzionymi czarną kredką, przybranie głowy z płatków fałszywego złota i obwieszone sztucznymi perłami, na palcach krzykliwe pierścienie od sprzedawców taniej biżuterii na Kinari Bazaar, delikatny łańcuszek z prawdziwego złota biegł od ćwieka w moim nosie do kolczyka; raz jeszcze byłam Kumari Devi. Czułam, jak w moim wnętrzu poruszają się moje demony.

Mamaji pouczała mnie, kiedy zmierzałyśmy ze starego miasta do nowego. Owinęła mnie lekkim czadorem, żeby chronić, jak powiedziała, mój makijaż; a tak naprawdę, żeby osłonić mnie przed spojrzeniami przechodniów. Kiedy phatphat ruszył z dziedzińca posiadłości dziewczęta wołały za mną błogosławieństwa i modlitwy.

— Nie odzywaj się. Jeśli przemówi do ciebie pochyl głowę jak dobra Hinduska. Jeżeli trzeba będzie coś powiedzieć, ja to zrobię. Może i byłaś boginią, ale on jest braminem. Mógłby kupić tuzin takich zakichanych pałaców, jak twój. Ponadto nie pozwól, żeby zdradziły cię oczy. Oczy nie mówią nic. Przynajmniej tego cię nauczyli w tym całym Katmandu, zgadza się? No to chodźmy, cho chweet, załatwmy to.

Szklany penthouse oświetlony był tylko poblaskiem miasta i ukrytymi lampami, które dawały nieprzyjemne, niebieskie światło. Ved Prakash Narayan siedział na wyściełanym krześle wyciosanym z kawałka prostego, czarnego marmuru. Jego prostota mówiła o bogactwie i władzy więcej, niż jakiekolwiek bogate zdobienia. Moje bose stopy szeptały na pełnym gwiazd szkle. Kiedy zbliżyłam się do podwyższenia niebieskie światło stało się mocniejsze. Ved Prakash Narayan był ubrany w pięknie wykonany płaszcz sherwani i tradycyjną, obcisłą koszulę. Pochylił się do światła i tylko samokontrola wpojona mi przez Wysoką Kumarimę powstrzymała mnie od westchnienia.

Na tronie Cesarzy Mughal siedział dziesięcioletni chłopiec.

Życie dwa razy dłuższe, ale starzenie wolniejsze o połowę. Najlepsze dzieło inżynierów genetyków mogło się mierzyć z czterema milionami lat ludzkiego DNA. Dziecięcy mąż dla niegdyś dziecięcej bogini. Tyle że to nie było dziecko. Z punktu widzenia prawa, doświadczenia, edukacji, gustu i emocji był to dwudziestoletni mężczyzna, pod każdym względem z wyjątkiem fizycznego.

Stopami nie sięgał podłogi.

— Doprawdy, bardzo niezwykłe.

To był głos chłopca. Ześlizgnął się ze swojego tronu, obszedł mnie oglądając tak, jakbym była eksponatem w muzeum. Był o głowę niższy ode mnie.

— Tak, w istocie wyjątkowa. Jaka jest cena?

Mamaji spod drzwi wymieniła sumę. Skupiłam się na tym, czego mnie nauczono i starałam się nie łapać jego spojrzenia, kiedy krążył wokół mnie.

— Do przyjęcia. Do końca tygodnia mój człowiek dostarczy intercyzę. Bogini. Moja bogini.

Potem spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam, gdzie były wszystkie jego brakujące lata. Były niebieskie, obce, i zimniejsze od wszystkich świateł w jego podniebnym pałacu.

* * *

Kiedy przychodziło do wspinaczki na drabinę społeczną ci bramini byli gorsi od wszystkiego. Ashok przesłał mi wiadomość na moją aeai na szczycie posiadłości shaadi, więzienia zmienionego w buduar panny młodej. Kasty w kastach wewnątrz kast. Jego słowa wisiały w powietrzu ponad zamglonymi wałami czerwonego fortu, zanim rozpłynęły się w fantazjach muzykalnych gołębi. Twoje dzieci będą błogosławione.

Aż do tej pory nie pomyślałam o obowiązkach żony dziesięciolatka.

Kiedy w bańce sztucznego klimatu, umiejscowionej na wypielęgnowanym trawniku przed grobowcem Cesarza Humayuna, zostałam poślubiona Vedowi Prakash Narayanowi, na dworze panowało nieznośne gorąco. Tak jak wtedy, kiedy mnie mu zaprezentowano, byłam ubrana jak Kumari. Mój mąż, cały w złocie, przybył na białym koniu, za którym kroczyli muzycy i dwanaście słoni z kolorowymi ozdobami na ciosach. Ziemię patrolowały roboty, astrologowie ogłosili pomyślne wróżby, a bramin starego typu, ze swoim czerwonym sznurem, pobłogosławił nasz związek. Wokół mnie spadały płatki róż, dumni rodzice rozdawali swoim gościom klejnoty z Hyderabad, moje siostry shaadi szlochały z radości i smutku rozstania, Mamaji uroniła łzę, a podła, stara Shweta krążyła wokół i chowała za pazuchę jedzenie z bufetu. Kiedy umilkły oklaski i skończyły się gratulacje zauważyłam wszystkich innych dziesięcioletnich chłopców o mrocznych twarzach z ich pięknymi, wysokimi, zagranicznymi żonami. Przypomniałam sobie, kto tu jest dziecięcą panną młodą. Ale żadna z nich nie była boginią.

Niewiele pamiętam z tego, co było potem, tylko twarz za twarzą, za twarzą, usta, usta, usta, otwarte, hałasujące, pochłaniające kieliszek za kieliszkiem, za kieliszkiem francuskiego szampana. Nie piłam, ponieważ nie lubię alkoholu, jednak mój młody mąż w swoim wytwornym stroju owszem, palił też wielkie cygaro. Kiedy wsiedliśmy do samochodu — miesiąc miodowy był kolejną zachodnią tradycją, którą przejęliśmy — zapytałam, czy ktoś pamiętał, aby powiadomić moich rodziców.

Polecieliśmy do Mumbai firmowym odrzutowcem. Nigdy wcześniej nie leciałam samolotem. Przycisnęłam dłonie, nadal pokryte wzorami z henny, po obu stronach okienka, jakbym chciała zatrzymać każdy kawałek Delhi przemykający pode mną. To było jak w boskiej wizji, jaką miałam spoglądając w dół, na Indie, z mojego łoża w Kumari Ghar. To zaprawdę był pojazd bogini. Jednak kiedy zawracaliśmy w powietrzu nad wieżami New Delhi, demony szeptały, będziesz stara i wyschnięta, kiedy on nadal będzie w kwiecie młodości.

Kiedy limuzyna z lotniska skręciła w Marine Drive i zobaczyłam Morze Arabskie polśniewające w światłach miasta, poprosiłam męża, żebyśmy się zatrzymali, bym mogła patrzeć i podziwiać. Poczułam łzy w oczach i pomyślałam, że taka sama woda jest w tobie. Ale demony nie zamilkły: jesteś żoną czegoś, co nie jest człowiekiem.

Mój miesiąc miodowy był pełen cudów: nasz apartament o szklanych ścianach, otwierający się na zachód słońca nad Chowpatty Beach. Nowe wspaniałe ubrania, jakie wkładaliśmy jadąc po bulwarach, gdzie gwiazdy i bogowie filmu uśmiechali się i błogosławili nas za pośrednictwem naszych palmerów. Kolor, ruch, hałas, rozmowy; ludzie i ludzie i ludzie. Ponad tym wszystkim szum i zapach obcego morza.

Pokojówki przygotowały mnie do nocy małżeńskiej. Kąpały mnie i namaszczały, smarowały oliwką i masowały, malowały wzory henną na moich dłoniach i ramionach, na moich małych, wysokich piersiach, w dół do czakry manipuraka nad pępkiem. Wplotły mi we włosy złote ozdoby, na ramiona nasunęły bransolety, na palce u rąk i nóg pierścionki, upudrowały moją ciemną nepalską skórę. Oczyściły mnie dymem kadzidła i płatkami kwiatów, owinęły welonami i jedwabiem i plotkami. Przedłużyły mi rzęsy i uczerniły oczy i opiłowały paznokcie w idealne owale.

— Co ja mam robić? Nigdy nawet nie dotknęłam mężczyzny — zapytałam, ale one mnie pozdrowiły i usunęły się bez odpowiedzi. Ale starsza — Wysoka Kumarima, jak o niej pomyślałam — zostawiła na mojej otomanie małe pudełeczko. W środku były dwie białe pigułki.

Były dobre. Nie powinnam się spodziewać niczego innego. W jednej chwili stałam zdenerwowana i wystraszona na dywanie z Turkiestanu, otoczona miękkim nocnym powietrzem, pachnącym morskim falami, w drugiej przez złoty zaczep przy uchu do mojego mózgu wlały się wizje z Kamasutry, wirując wokół mnie jak gołębie nad Chandni Chowk. Popatrzyłam na wzory, które moje siostry shaadi wymalowały mi na dłoniach, a one tańczyły i odrywały się od mojej skóry. Zapachy mojego ciała i perfum były żywe, uwodzicielskie. To było tak, jakby zerwano ze mnie skórę i obnażono wszystkie nerwy. Nawet dotyk ledwie poruszającego się nocnego powietrza był nieznośny. Każdy klakson samochodu na Marine Drive był jak stopione srebro, wlewające mi się do uszu.

Byłam potwornie przerażona.

Potem podwójne drzwi do pokoju stanęły otworem i wszedł mój mąż. Był ubrany jak mughalski arystokrata w zdobiony klejnotami turban i pofałdowaną czerwoną szatę z długimi rękawami, wybrzuszoną z przodu.

— Moja bogini — powiedział. Potem rozchylił szatę i zobaczyłam, co tak dumnie sterczało.

Uprząż była zrobiona ze szkarłatnej skóry, pokryta skomplikowanymi zdobieniami. Paski biegły wokół pasa, ale także ramion, dla lepszego zabezpieczenia. Sprzączki były złote. Zapamiętałam te szczegóły tak wyraźnie, bo nie mogłam patrzeć na rzecz, która była przymocowana do uprzęży. Była czarna. Wielka jak u konia, ale delikatnie zakrzywiona w górę. Pobrużdżona i z jakimiś wypustkami. To wszystko, co pamiętam zanim pokój zawirował, rozłożył się wokół mnie jak kwiat lotosu, moje zmysły połączyły się w jeden i biegłam przez korytarze Taj Marine Hotel.

Jak mogłam sobie wyobrażać, że mogłoby być inaczej, skoro chodziło o stworzenie o apetytach i żądzach dorosłego, ale w fizycznej postaci dziesięcioletniego chłopca?

Służący i pokojówki gapili się na mnie, kiedy krzyczałam nieskładnie, chwytając szale, chusty, wszystko, co mogło okryć moją hańbę. Z dygotem przypomniałam sobie głos mojego męża wołający: Bogini! Moja Bogini! wciąż i wciąż.

* * *

— Schizofrenia to takie okropne słowo — powiedział Ashok. Między palcami obracał łodygę róży bez kolców. — Staroświeckie. W tych czasach mówi się choroba dysocjacyjna. Tyle że nie ma chorób, tylko zachowania adaptacyjne. To coś, z czym musiałaś sobie radzić jako bogini. Dysocjacja. Nieprzystawalność. Być sobą i kimś innym, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach.

Noc w ogrodach Dataraja Ashoka. Woda szemrząca w kamiennych kanałach. Mogłam poczuć jej zapach, słodki i mokry. Osłona ciśnieniowa trzymała smog z daleka; drzewa zasłaniały ulice Delhi. Mogłam nawet dostrzec kilka gwiazd. Siedzieliśmy w otwartym namiocie chhatri, marmur wciąż był ciepły ciepłem dnia. Na srebrnych nakryciach znajdowały się przekąski, desery, chałwa — chrupiąca od orzechów — paan owinięte w liście. Z bungalowu w stylu kolonialnym wyszedł robot strażniczy i zniknął pośród cieni. Ale poza tym mogłabym uwierzyć, że to czasy rajów.

Czas się rozpadł, trzepocząc jak skrzydła gołębi. Zachowanie dysocjacyjne. Mechanizm przetrwania. Uciekałam przez obsadzone palmami bulwary Mumbai, z chustami narzuconymi na moje ubranie żony, które sprawiało, że czułam się bardziej obnażona, niż gdybym faktycznie była naga. Biegłam bez celu i poczucia kierunku. Taksówki trąbiły, phatphaty skręcały gwałtownie, kiedy przepychałam się przez zatłoczone ulice. Nawet gdybym miała pieniądze na phatphata — po co żonie bramina miałaby być gotówka? — nie wiedziałam, dokąd jechać. Tak czy inaczej, moje demoniczne ja musiało to wiedzieć, ponieważ znalazłam się w rozległej marmurowej hali dworca kolejowego, słup soli pośród dziesiątek tysięcy śpieszących się podróżnych, żebraków, handlarzy i obsługi. Moje szale i chusty otulały mnie ściśle, spojrzałam w górę sklepienia z czerwonego kamienia, a to była druga czaszka, pełna przerażenia z powodu tego, co zrobiłam.

Zbiegła panna młoda nawet bez paisa przed imieniem, sama na dworcu Mumbai Chhatrapati Shivaji Terminus. Setki pociągów odjeżdżających w każdej minucie, ale nie ma dokąd jechać. Ludzie gapili się na mnie, na wpół tancerkę kurtyzanę, na wpół Niedotykalną bezdomną. W swoim wstydzie przypomniałam sobie o zaczepie za uchem. Ashok, napisałam na tle kolumn z piaskowca i wirujących reklam. Pomóż mi!

— Nie chcę być rozdarta, nie chcę być sobą i kimś innym, dlaczego nie mogę być po prostu jedną osobą? — z frustracji uderzyłam się kostkami palców w czoło. — Napraw mnie!

Odpryski pamięci. Ubrana na biało obsługa podaje mi gorący chai w prywatnym przedziale pierwszej klasy ekspresu shatabdi. Roboty czekające na peronie ze starodawnym palankinem, żeby przenieść mnie przez poranne Delhi do zielonych, tryskających wodą ogrodów Ashoka. Ale zza tego wszystkiego przebijał się jeden obraz, biała pięść mojego wujka, ześlizgująca się z liny i jego upadek, nogi bijące powietrze, a potem śmietankowe wody rzeki Shakya. Nawet teraz byłam rozdarta. Przerażenie i szok. Rozbawienie i śmiech. W jaki inny sposób można przetrwać bycie boginią?

Bogini. Moja Bogini.

Ashok nie mógł zrozumieć.

— Leczyłabyś śpiewaka z jego talentu? Szaleństwo nie istnieje, istnieją tylko sposoby adaptacji. Inteligencja to ewolucja. Niektórzy mogliby się krzywić, że bagatelizuję objawy łagodnego syndromu Aspergera.

— Nie wiem, co to znaczy.

Machnął różą tak mocno, że pąk odpadł.

— Myślałaś o tym, co teraz zrobisz?

Myślałam praktycznie wyłącznie o tym. Narayanowie nie oddadzą łatwo swojej własności. Mamaji nie wpuści mnie za próg. Moja wioska była dla mnie zamknięta.

— Może przez jakiś czas, gdybyś mógł…

— To nie jest dobry czas… Kto będzie miał swoje wtyczki w parlamencie? Rodzina, która buduje tamę gwarantującą im zaopatrzenie w wodę przez następnych pięćdziesiąt lat, czy przedsiębiorca zajmujący się oprogramowaniem, ze stajnią aeai poziomu 2.75, które rząd Stanów Zjednoczonych uważa za nasienie Szatana? W Awadh wciąż liczą się dobra rodzinne. Powinnaś to wiedzieć.

Słyszałam swój głos, jakby należący do małej dziewczynki.

— Gdzie mam iść?

Opowieści kupca narzeczonych o Kumari, których nikt nie poślubił i które nie mogły już wrócić do domu, kończących w klatkach z kobietami w Varanasi i Kalkucie. Chińczycy płacący kilka rupii za numerek z Boginią.

Ashok zwilżył usta językiem.

— Mam kogoś w Bharat, w Varanasi. Awadh i Bharat raczej niechętnie ze sobą rozmawiają.

— Och, dziękuję ci, dziękuję…

Osunęłam się przed Ashokiem na kolana, chwyciłam jego dłonie. Odwrócił wzrok. Pomimo sztucznego chłodu charbagh wyraźnie się pocił.

— To nie jest przysługa. To jest… zatrudnienie. Praca.

— Praca, to dobrze, dam radę; jestem dobrą pracownicą, mogę robić wszystko; co to takiego? Nieważne, dam sobie radę…

— Trzeba przetransportować pewne produkty.

— Jakie produkty? Zresztą, nieważne, mogę nosić wszystko.

— Aeai. — Ze srebrnej tacy wziął sobie paan. — Nie mam zamiaru czekać, aż Krishna Cops wylądują w moim ogrodzie z nakazem aresztowania.

— Akty Hamiltońskie — strzeliłam, chociaż nie wiedziałam, czego dotyczą, tak jak nie rozumiałam większości narzekań Ashoka.

— Zgodnie z prawem wszystko powyżej poziomu 2.5. — Ashok przygryzł dolną wargę. Kiedy paan przetoczył się przez jego czaszkę, źrenice mu się poszerzyły.

— Oczywiście, zrobię wszystko co się da, żeby pomóc.

— Nie powiedziałem ci, w jaki sposób muszą zostać przetransportowane. W sposób absolutnie bezpieczny, gdzie nie znajdzie ich żaden Krishna Cop. — Dotknął palcem czoła. — Ani nikt inny.

* * *

Pojechałam do Kerala i do mojej czaszki włożono procesory. Zrobiło to dwóch mężczyzn na przerobionym tankowcu zakotwiczonym poza granicą wód terytorialnych. Zgolili moje piękne, czarne włosy, otworzyli mi czaszkę i wpuścili do niej roboty mniejsze od najmniejszych pająków, które w moim mózgu umieściły komputery. Położenie tankowca poza zasięgiem patroli wodnych Kerali pozwalało na przeprowadzanie wielu tajnych operacji chirurgicznych, w większości dla zachodniego wojska. Dali mi bungalow i australijską dziewczynę, która miała mnie doglądać, kiedy szwy się rozpuszczały, a hormony przyspieszały rośnięcie włosów.

Chipy proteinowe; ich obecność wykazują tylko najnowocześniejsze skanery, ale nikt nie spojrzy na ciebie po raz drugi; nikt nie spojrzy po raz drugi na kolejną dziewczynę shaadi polującą na męża.

Tak więc przez sześć tygodni siedziałam i gapiłam się na morze i myślałam, jak by to było utonąć w nim, samej i zagubionej, tysiąc kilometrów od najbliższej dłoni, która mogłaby ująć twoją. Tysiąc kilometrów na północ stąd, w Delhi, mężczyzna w indyjskim garniturze ściska rękę mężczyzny w amerykańskim garniturze i ogłasza Porozumienie, które czyni z Ashoka przestępcę.

Wiecie, kim są Krishna Cops? Oni polują na aeai. Polują na ludzi, którzy je hodują, i na ludzi, którzy je noszą. Nie ma to dla nich znaczenia. Nie są wybredni. Ale cię nie dopadną. Nigdy cię nie dopadną.

Słucham demonów w szumie i pomruku wielkiego morza. Demony, jak teraz wiem, są aspektami mojego drugiego ja. Ale nie bałam się ich. W hinduizmie demony są zaledwie zwierciadłami bogów. Tak samo dla ludzi, jak dla bogów; to zwycięzcy piszą historię. Dla wszechświata to żadna różnica, czy kosmiczną wojnę wygrała Ravana czy jej Rakshasas.

Tylko ty możesz je przenosić. Tylko ty masz właściwą strukturę neurologiczną. Tylko ty możesz tam przechowywać drugi umysł.

Australijska dziewczyna zostawiała drobne podarunki pod moim drzwiami: plastikowe bransoletki, żelowe buciki, pierścionki i opaski na włosy. Kradła je ze sklepów w mieście. Myślę, że w ten sposób mówiła, że chce mnie poznać, ale ja bałam się tego, czym byłam, tego, czym uczyniłyby mnie te rzeczy w mojej głowie. Ostatnią rzeczą, jaką ukradła, była piękna, prześwitująca, jedwabna dupatta do okrycia moich nierównych włosów, kiedy zabrała mnie na lotnisko. Spod tego okrycia widziałam dziewczęta w służbowych sari mówiące do swoich dłoni i słuchałam pilotki przedstawiającej pogodę w Awadh. Potem z phatphata spojrzałam na te dziewczęta na skuterach, przebijające się swobodnie przez zatłoczone ulice Delhi i zastanawiałam się, dlaczego moje życie nie może być właśnie takie.

— Ładnie odrastają. — Ashok uklęknął przede mną w chhatri. To było jego święte miejsce, jego świątynia. Uniósł dłoń z naciągniętym palmerem i dotknął palcem tilaki nad moim trzecim okiem. Czułam jego oddech. Cebula, czosnek, zjełczały olej. — Możesz się czuć trochę zdezorientowana…

Wciągnęłam powietrze. Zmysły zawirowały, zmieszały się, stopiły. Widziałam, słyszałam, czułam, wąchałam, smakowałam wszystko jak niezróżnicowane doświadczenie, jak czują bogowie i niemowlęta, całościowo i czysto. Dźwięki miały barwy, światło strukturę, zapachy mówiły i podzwaniały. Potem zobaczyłam, jak wstaję z poduszek i przewracam się na twardy biały marmur. Słyszałam swój jęk Ashok rzucił się w moją stronę. Dwóch Askoków rzuciło się w moją stronę. Ale to nie był żaden z nich. Widziałam jednego Ashoka, z dwóch punktów widzenia, wewnątrz mojej głowy. Nie mogłam wyodrębnić czy wyczuć moich dwóch postrzegań, nie mogłam powiedzieć, które jest prawdziwe, które jest moje, które jest mną. Całe wszechświaty dalej usłyszałam głos mówiący pomóż mi. Widziałam służących Ashoka, jak mnie podnoszą i kładą do łóżka. Pomalowany sufit, wzory z pnączy i pędów i kwiatów, wirujące nade mną jak monsunowe chmury, potem rozkwitające w ciemność.

W żarze nocy obudziłam się naga, przytomna, z napiętym każdym zmysłem. Znałam pozycję i prędkość każdego owada w moim przewiewnym pokoju pachnącym biodieselem, kurzem i paczuli. Nie byłam sama. Pod sklepieniem mojej czaszki był inny. Nie przytomność, a świadomość; poczucie odrębności, manifestacja mnie samej. Awatar. Demon.

— Kim jesteś? — wyszeptałam. Mój głos brzmiał mocno i był pełen tonów, jak dzwony na Durbar Square. Nie odpowiedziało — nie mogło odpowiedzieć, to nie było osobne — ale zabrało mnie do wodnego ogrodu. Gwiazdy, zamglone przez zanieczyszczenia, sklepiały się nade mną. Półksiężyc leżał na plecach. Spojrzałam w górę i zapadłam się w to. Chandra. Mangal. Budh. Guru. Shukra. Shani. Rahu. Ketu. Planety nie były świetlnymi punkcikami, kulami skały i gazu; miały imiona, charaktery, miłości i nienawiści. Wokół mojej głowy wirowało dwadzieścia siedem Nakshatarów. Widziałam ich twarze i natury, wzory połączeń, które wiązały gwiazdy, i opowieści i dramaty tak ludzkie i złożone, jak w telenoweli. Widziałam rashi, znaki zodiaku, Wielkie Domy, przesuwające się łukiem przez niebo, i całe obroty, mechanizmy w mechanizmach, niekończące się kręgi wpływów i delikatnej komunikacji, od skraju wszechświata do środka ziemi, na której stałam. Planety, gwiazdy, konstelacje; historia każdego ludzkiego życia rozciągająca się nade mną, a ja mogłam przeczytać je wszystkie. Każde słowo.

Przez całą noc bawiłam się pośród gwiazd.

Rano, nad herbatą, zadałam Ashokowi pytanie.

— Co to jest?

— Podstawowy poziom 2.6. Aeai janampatri, zajmuje się astrologią, bada permutacje. Sądzi, że tam żyje, jak jakaś kosmiczna małpa. W sumie nie jest zbyt mądra. Zna się na horoskopach i to wszystko. Teraz wstawaj i spakuj się. Musisz zdążyć na pociąg.

Miałam miejscówkę w wagonie dla kobiet szybkobieżnego ekspresu shatabdi. Mężowie rezerwowali w nim miejsca dla żon, żeby uchronić je przed zaczepkami mężczyzn, którzy uważali, że wszystkie kobiety są łatwe i dostępne. Kilka pracujących kobiet wybrało go z tego samego powodu. Obok mnie siedziała muzułmanka w formalnym, służbowym shalwar. Kiedy z prędkością trzystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę pędziliśmy przez równinę Gangesu zmierzyła mnie wzrokiem pełnym pogardy. Mała, sztucznie uśmiechnięta żonka.

Nie byłabyś taka szybka w osądach, gdybyś wiedziała, czym naprawdę jesteśmy, pomyślałam. Możemy wejrzeć w twoje życie i na podstawie gwiezdnych map powiedzieć ci wszystko, co było, jest i co ci się przydarzy. Tej nocy pośród konstelacji mój demon i ja przenikaliśmy się, aż nie potrafiliśmy powiedzieć, gdzie kończy się aeai, a zaczynam ja.

Sądziłam, że święte Varanasi będzie do mnie śpiewać jak Katmandu, duchowy dom, miasto dziewięciu milionów bogów i jednej bogini, przemieszczającej się po ulicach w phatphacie. Zamiast tego zobaczyłam kolejną indyjską stolicę kolejnego indyjskiego stanu: szklane wieże i diamentowe budowle i parki przemysłowe, żeby cały świat je zauważył, u ich stóp slumsy jak świnie taplające się w ściekach. Ulice rozpoczęte w tym tysiącleciu i kończące się przed nim. Ruch i klaksony i ludzie, ludzie, ludzie, ale spaliny owiewające moją maskę niosą zapach kadzidła.

W Varanasi agentka Ashoka spotkała się ze mną w Jantar Mantar, wielkim obserwatorium słonecznym Jai Singha; zegary słoneczne i gwiezdne sfery i cieniste dyski jak nowoczesne rzeźby. Była nieco starsza ode mnie, miała na sobie jedwabny top i jeansy, które wisiały jej na biodrach tak nisko, że widać jej było pośladki. Nie poczułam do niej sympatii, ale w cieniach wokół astrologicznych instrumentów Jai Singha przyłożyła do mojego czoła dłoń w palmerze i poczułam, jak gwiazdy wychodzą ze mnie. Niebo umarło. Raz jeszcze byłam święta, a teraz stałam się zwykłym mięsem.

Dziewczyna Ashoka wepchnęła mi w dłoń zwitek rupii. Ledwie na nie spojrzałam. Ledwie słyszałam jej instrukcje, żebym poszła coś zjeść, napiła się kafi, kupiła porządne ubranie. Byłam ogołocona. Dotarło do mnie, że wspinam się po stromych stopniach wielkiej Samrat nie wiedząc, gdzie jestem, kim jestem, co robię w połowie drogi do potężnego zegara słonecznego. Połowa mnie. Potem moje trzecie oko się rozwarło i zobaczyłam przed sobą szeroką, niebieską rzekę. Zobaczyłam białe piaski wschodniego wybrzeża i schroniska i ogniska ascetów. Zobaczyłam kamienne stopnie prowadzące do rzeki, wijącej się poza zasięg mojego wzroku. I zobaczyłam ludzi. Ludzi myjących się i modlących, piorących ubrania i oferujących puja i kupujących i sprzedających i żyjących i umierających. Ludzi w łódkach i ludzi na klęczkach, ludzi po pas w rzece, ludzi unoszących srebrzyste dłonie i polewający wodą swoje głowy. Ludzi rzucających w nurt garście nagietków, ludzi palących małe lampki z liści mango i kładących je na wodzie, ludzi przynoszących swoich zmarłych, by pogrzebać ich w świętej wodzie. Widziałam stosy pogrzebowe z płonącego nawozu, czułam zapach drewna sandałowego, palonego ciała, słyszałam, jak pęka czaszka, uwalniając duszę. Już słyszałam ten dźwięk, kiedy zmarła Matka Króla, której ciało spalono na stosie. Miękki trzask, i wolność. To był uspokajający dźwięk. Sprawił, że pomyślałam o domu.

* * *

W tamtym sezonie wiele razy byłam w mieście wzdłuż Gangesu. Za każdym razem byłam kimś innym. Księgowi, doradcy, żołnierze, aktorzy serialowi, kontrolerzy baz danych: byłam boginią o tysiącu umiejętności. Dzień po tym, jak zobaczyłam Krishna Cops z Awadh patrolujących perony stacji kolejowej Delhi razem z ich robotami i bronią, która mogła zabijać tak ludzi, jak aeai, Ashok zaczął zmieniać moje środki transportu. Latałam, jeździłam pociągami, tłukłam się w nocy przepełnionymi autobusami, czekałam w mercedesie z szoferem w długim szeregu jaskrawo ozdobionych ciężarówek na granicy między Awadh i Bharat. Ciężarówki, jak trzask pękającej czaszki, przypominały mi o moim królestwie. Ale na końcu zawsze była dziewczyna ze szczurzą twarzą unosząca dłoń do mojej tilaki i znów dzieląca mnie na części. W tamtym sezonie byłam tkaczką, konsultantem podatkowym, organizatorką wesel, scenarzystą serialowym, kontrolerem ruchu powietrznego. Zabrała je wszystkie.

A potem była wyprawa, na końcu której w Bharat czekali Krishna Cops. Do tej pory znałam ich politykę równie dobrze, jak Ashok. Rząd Bharat nie podpisał Aktów Hamiltońskich — jego multimiliardowy przemysł rozrywkowy był uzależniony od aeai — ale nawet oni nie chcieli zrażać do siebie Ameryki. Tak więc, kompromis: wszystkie aeai powyżej 2.8 zostały wyjęte spod prawa, wszystkie inne musiały mieć licencję, a Krishna Cops patrolują lotniska i dworce kolejowe. To tak, jakby próbować zawrócić Ganges palcem.

Kurier przechwycił mnie podczas lotu. Siedział dwa rzędy przede mną; młody, z małą bródką, ubrany w ciuchy Star Asia, duże i workowate. Nerwy, nerwy, nerwy, cały czas sprawdzał kieszeń na piersi, sprawdzał, sprawdzał, sprawdzał. Dwie specjalistyczne aeai załadowane do jego palmera. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób przeniesie je przez ochronę lotniska w Delhi.

Varanasi Krishna Cops musieli go złapać. Zamknęli się wokół niego, kiedy tylko stanął w kolejce do kontroli paszportowej. Załamał się. Rzucił się do ucieczki. Kobiety i dzieci odskakiwały, kiedy biegł przez ogromną marmurową halę przylotów, próbując dostać się na zewnątrz, wielka szklana ściana i drzwi i obłędny ruch uliczny za nimi. Pięściami uderzył w powietrze. Usłyszałam ostre okrzyki Krishna Cops. Zobaczyłam, jak wyciągają broń. Podniosły się krzyki. Pochyliłam głowę przesuwając się w kolejce. Oficer imigracyjny sprawdził moje dokumenty. Kolejna shaadi na polowaniu. Wyszłam pospiesznie, skręciłam na postój taksówek. Za sobą słyszałam, jak hala przylotów gwałtownie ucichła, tak że wydawała się dzwonić jak dzwon w świątyni.

Wtedy się bałam. Kiedy wróciłam do Delhi było tak, jakby mój lęk mnie wyprzedził. Miasto dżinów huczało od plotek. Rząd podpisał Akty Hamiltońskie. Krishna Cops sprawdzają dom po domu. Pliki palmerów mają być monitorowane. Dziecięce zabawki wyposażone w aeai mają być zdelegalizowane. Zrzucono korpus US Marines. Premier Shrivastava ma ogłosić zastąpienie rupii dolarami. Cyklon strachu i spekulacji, a w jego oku Ashok.

— Ostatnia runda i wypisuję się z tego. Zrobisz to dla mnie? Ostatnia runda?

Bungalow był już na wpół opróżniony. Zapakowano wszystkie meble, zostały tylko rdzenie procesorów. Były okryte pokrowcami, duchy stworzeń, które tam żyły. Krishna Cops będą zachwyceni.

— Oboje jedziemy do Bharat?

— Nie, to byłoby zbyt niebezpieczne. Pojedziesz przodem, a ja dołączę, kiedy będzie to możliwe… — zawahał się. Dzisiejszej nocy nawet ruch uliczny za murem jego domu brzmiał inaczej. — Będziesz musiała zabrać więcej, niż zwykle.

— Ile?

— Pięć.

Kiedy uniósł dłoń do mojego czoła, znów się zawstydziłam.

— Czy to bezpieczne?

— Pięć, i koniec. Na dobre.

— Czy to bezpieczne?

— To seria nakładkowa, mają wspólny kod źródłowy.

Minęło dużo czasu, odkąd zwróciłam wewnętrzny wzrok na klejnoty, które Ashok wpuścił do mojego mózgu. Obwody. Mózg w mózgu.

— Czy to bezpieczne?

Zobaczyłam, jak Ashok przełyka, a potem kiwa głową: tak, na zachodni sposób. Zamknęłam oczy. Kilka sekund później poczułam ciepły, suchy dotyk jego palca na moim wewnętrznym oku.

Przybyliśmy w metalicznym świetle wczesnego poranka wpadającego przez okiennice. Byliśmy świadomi, że jesteśmy bardzo odwodnieni. Byliśmy świadomi, że potrzebujemy złożonych węglowodanów. Mieliśmy niski poziom serotoniny. Łuk okna, przez które wpadało słońce, był łukiem prawdy Mogołów. Obwody proteinowe w mojej głowie to DPMA jeden-osiem-siedem-dziewięć omega, na licencji BioScan z Bangalore.

Wszystko, na co patrzyliśmy, dawało tęczę interpretacji. Widziałam świat dziwnych manii moich nowych gości: lekarki, specjalistki od żywienia, rysowniczki, projektanta biochipów, robotyka. Nasatya. Vaishvanara. Maya. Brihaspati. Tvastri. Moje wewnętrzne demony. To nie był inny. To był legion. Byłam devi o wielu głowach.

Cały poranek, całe popołudnie walczyłam o zrozumienie świata, który był pięcioma światami, pięcioma wrażeniami. Walczyłam. Walczyłam, abyśmy stali się mną. Ashok się kręcił, szarpał wełnistą brodę, chodził z kąta w kąt, próbując oglądać telewizję, sprawdzać maile. W każdej chwili mur mogły przeskoczyć roboty bojowe Krishna Cops. Wreszcie musiało dojść do integracji. Nie było innego wyjścia. Nie mogłabym przetrwać jazgotu w swojej czaszce, zalewu interpretacji. Na ulicach zawyły syreny, daleko, blisko, znów daleko. Każda z nich wywoływała inną reakcję moich ja.

Znalazłam Ashoka siedzącego pośród szczątków procesorów, z kolanami przyciśniętymi do klatki piersiowej, otoczonymi ramionami. Wyglądał jak wielki, gruby, miękki chłopiec, ulubieniec mamusi.

Niedobór noradrenaliny, lekka hipoglikemia, toksyny zmęczenia, powiedziała Nasatya.

Matryce kwantowe w systemie Yin, jednocześnie powiedział Brihaspati.

Dotknęłam jego ramienia. Drgnął. Na zewnątrz było całkiem ciemno, duszno: nad Stanami Zjednoczonymi Bengalu przechodził monsun.

— Jesteśmy gotowi — powiedziałam. — Ja jestem gotowa.

Nad gankiem, przy którym czekał mercedes, zwisał mocno pachnący hibiskus.

— Do zobaczenia za tydzień — powiedział. — W Varanasi.

— W Varanasi.

Położył mi ręce na ramionach i pocałował mnie lekko w policzek. Zarzuciłam dupattę na głowę. Zawoalowaną zabrano mnie do United Provinces Night Sleeper Service. Kiedy leżałam w przedziale pierwszej klasy aeai rozmawiały w mojej głowie, zaskoczone swoją nawzajem obecnością, odbicia odbić.

Rano służący podał mi na srebrnej tacy herbatę do łóżka. Nad slumsami i parkami przemysłowymi Varanasi wstał dzień. Moja spersonalizowana aeai powiedziała mi, że o dziesiątej rano parlament będzie głosował nad Aktami Hamiltońskimi. O dwunastej premier Shrivastava i ambasador Stanów Zjednoczonych ogłoszą porozumienie handlowe z Awadh.

Na peronie pod diamentową kopułą, którą tak dobrze znałam, pociąg opustoszał. Wydawało się, że co drugi pasażer coś przemyca. Skoro ja wychwytywałam to z taką łatwością, to co dopiero Krishna Cops. Stali wzdłuż ramp prowadzących do wyjść, było ich więcej niż widywałam dotychczas. Za nimi stali mundurowi, a między mundurowymi roboty. Tragarz niósł na głowie moją walizkę; w tłumie wylewającym się z nocnego pociągu starałam się nie stracić jej z oczu. Idź wyprostowana, jak uczyła cię Mamaji. Idź wyprostowana i dumna, jakbyś szła Jedwabną Drogą z bogatym mężczyzną. Zarzuciłam dupattę na głowę, dla skromności. Potem zobaczyłam tłum stojący na rampie. Krishna Cops skanowali palmerami każdego pasażera.

Widziałam, jak szmuglerzy się cofali, przesuwali na koniec kolejki. Ale stąd nie było ucieczki. Na końcu peronu stanęli uzbrojeni policjanci ubezpieczani przez roboty. Krok po kroku ludzie przepychali mnie w stronę Krishna Cops, machających nad pasażerami prawymi rękami, jakby udzielając błogosławieństwa. Ten sprzęt mógł zerwać mi skalp i zajrzeć do czaszki. Moja czerwona walizka była z przodu, prowadząc mnie do klatki.

Brihaspati pokazał mi, co zrobią z obwodami w mojej głowie.

Pomocy! Modliłam się do swoich bogów. A Maya, architekt demonów, odpowiedziała mi. Jej wspomnienia były moimi wspomnieniami i pamiętała szkice i symulacje architektoniczne tej stacji, powstałe, zanim pająki roboty konstrukcyjne zaczęły prząść swoją sieć. Dwa obrazy stacji Varanasi, nałożone na siebie. Z jedną różnicą, która mogła uratować mi życie. Maya pokazała mi wnętrza rzeczy. Wnętrze peronu. Właz do kanału, pomiędzy stoiskiem z herbatą, a wspornikiem dachu.

Przepchnęłam się między ludźmi w małą lukę przy stoisku. Zawahałam się, zanim przyklęknęłam przy włazie. Jeden nagły ruch tłumu, jedno potknięcie, jeden upadek, i zostanę zmiażdżona. Właz był zablokowany brudem. Paznokcie połamane, paznokcie zdarte, zanim udało mi się go poruszyć i dźwignąć w górę. Zapach, który buchnął z ciemnego otworu był tak okropny, że prawie zwymiotowałam. Zmusiłam się, żeby tam wejść, opuszczając się o metr w sięgający kolan szlam. W świetle, wpadającym przez prostokątny otwór, zorientowałam się w sytuacji. Brodziłam w odchodach. Tunel był tak niski, że musiałam pełzać, ale jego koniec był obietnicą, jego koniec był półkręgiem dziennego światła. Zanurzyłam ręce w miękkich ściekach. Tym razem zwróciłam poranną herbatę. Parłam naprzód, próbując się nie krztusić. Nigdy w życiu nie doświadczyłam czegoś tak ohydnego. Ale nie było to tak ohydne, jak otwarta czaszka i noże tnące mózg na plasterki. Na czworakach przesuwałam się pod torami dworca Varanasi, do światła, do światła, do światła i przez otwarty wylot do gnojownika, gdzie świnie i zbieracze szmat brodzili w sadzawkach schnącego ludzkiego nawozu.

W podeschniętym kanale umyłam się na tyle, na ile to było możliwe. Na kamiennych płytach Dhobi-wallah robiły pranie. Starałam się ignorować Nasatayę ostrzegającą przed okropnymi infekcjami, które mogłam złapać.

Miałam się spotkać z dziewczyną od Ashoka na ulicy kwiatów. W drzwiach i na straganach siedziały dzieci nawlekające na igły nagietki. Ta praca była zbyt tania nawet dla robotów. Kwiaty wylewały się z koszy i plastikowych skrzynek. Opony mojego phatphata ślizgały się po płatkach róż. Jechaliśmy pod sklepieniem girland gajra zwieszających się z tyczek ponad sklepami. Wszędzie czuć było zapach martwych, rozkładających się kwiatów. Phatphat skręcił w mniejszą, ciemniejszą alejkę na tyły tłumu.

Kierowca nacisnął klakson. Ludzie rozstępowali się niechętnie. Silnik na paliwo alkoholowe zawył. Przeciskaliśmy się dalej. Otwarta przestrzeń, potem młody policjant zagrodził nam drogę. Miał na sobie pełną zbroję bojową. Brihaspati odczytał dane przesuwające się przez jego maskę: dyslokacja, komunikacja, nakaz aresztowania. Kiedy kierowca z nim rozmawiał zakryłam głowę i opuściłam twarz. Co się dzieje? Jakieś nieprzyzwoitości. Jakieś dataraja.

W dole ulicy kwiatów widać było umundurowanych policjantów poprzedzanych przez ubranych prosto Krishna Cops. Broń trzymali w pogotowiu. Prawie w tym samym czasie okiennice jharoka otworzyły się gwałtownie i na drewnianą barierkę wyskoczyła jakaś postać. Tłum za moimi plecami wydał potężne westchnienie. Tam jest, tam jest, och, patrzcie tylko, to dziewczyna!

Spod fałd dupatty widziałam dziewczynę Ashoka, jak zachwiała się przez moment, a potem skoczyła i złapała sznur do suszenia prania. Pękł i posłał ją gwałtownie pomiędzy tyczki z girlandami kwiatów na ulicy. Zamarła na chwilę, zobaczyła policję, zobaczyła tłum, zobaczyła mnie, potem odwróciła się i uciekła.

Młody policjant ruszył w jej stronę, ale uprzedził go inny, szybszy, bardziej śmiercionośny. Jakaś kobieta wrzasnęła, kiedy z dachu na alejkę skoczył robot. Chromowane nogi ugięły się, owadzia głowa kołysała, kiedy namierzał cel. Wokół uciekającej dziewczyny unosiły się płatki nagietków, ale wiadomo było, że nie zdoła uciec przed zabójczym robotem. Jeden krok, dwa kroki, był tuż za nią. Widziałam, jak spojrzała przez ramię, kiedy robot wyciągał miecz.

Wiedziałam, co stanie się potem. Już to kiedyś widziałam, na zasypanych płatkami kwiatów ulicach Katmandu, kiedy jechałam w lektyce pośród moich bogów i Kumarim.

Ostrze świsnęło. Tłum krzyknął. Głowa dziewczyny potoczyła się po ulicy. Wielki strumień krwi. Uświęcona krew. Bezgłowe ciało zrobiło jeden krok, dwa.

Wyślizgnęłam się z phatphata i przemknęłam przez wstrząśnięty tłum.

Obejrzałam zakończenie tej historii na kanale informacyjnym, siedząc w herbaciarni. Turyści, wierni, sprzedawcy i stypa były moim kamuflażem. Siorbałam chai z plastikowego kubka i patrzyłam na mały ekran nad barem. Dźwięk był ściszony, ale obrazy mówiły same za siebie. Policja Delhi schwytała siatkę przemytników aeai. W geście przyjaźni między Bharat i Awadh, Varanasi Krishna Cops dokonała serii aresztowań. Kamera pokazała powalonego robota. W ostatnim ujęciu ujrzałam Ashoka, w plastikowych kajdankach, wpychanego do radiowozu.

Poszłam usiąść na najniższym stopniu. Rzeka mnie uspokoi, rzeka mnie poprowadzi. Była taka sama jak ja, święta. Brązowa woda wirowała wokół moich stóp z palcami w pierścionkach. Ta woda mogła zmyć ziemskie grzechy. Na drugim brzegu świętej rzeki z wysokich kominów unosił się w niebo żółty dym. Podeszła do mnie mała dziewczynka o okrągłej buzi, proponując kupno gajras z nagietków. Odesłałam ją.

Znów zobaczyłam tę rzekę, te schody, te świątynie i łodzie, które widziałam leżąc w mojej drewnianej komnacie w moim pałacu na Durbar Square. Widziałam teraz kłamstwo, jakim karmił mnie palmer od Wysokiej Kumarimy. Uważałam Indie za pokrytą klejnotami spódnicę, rozłożoną przede mną i zapraszającą, bym ją włożyła. To był kupiec narzeczonych ze zwitkiem rupii, to było chodzenie Jedwabną Drogą, aż stopy zaczynały krwawić. To był mąż z ciałem dziecka i apetytami mężczyzny, wypaczonymi przez jego impotencję. To był zbawca, który zawsze chciał mnie tylko ze względu na moją chorobę. To była głowa młodej dziewczyny tocząca się po bruku.

Wewnątrz głowy tej dziewczyny, ciągle jeszcze dziewczyny, moje demony milczały. Widziały równie dobrze jak ja, że w Bharat, Awadh, Maratha, w żadnej prowincji Indii nigdy nie znajdzie się dla nas dom.

* * *

Na północ od Nayarangadh droga wznosiła się przez zalesione wzgórza, wspinając się stale do Mugling, gdzie zawracała i opadała stromym zboczem doliny Trisuli. To był mój trzeci autobus w ciągu wielu dni. Teraz wpadłam w rutynę. Usiąść z tyłu, owinąć się dupattą, wyglądać przez okno. Trzymać pieniądze w garści. Nie odzywać się.

Pierwszy autobus złapałam poza granicami Jaunpur. Po wyczyszczeniu konta Ashoka uznałam, że lepiej będzie wyjechać z Varanasi nie budząc podejrzeń. Nie potrzebowałam Brihaspatiego, żeby wiedzieć, że łowcy aeai mnie szukają. Oczywiście mieli obstawione lotniska, dworce kolejowe i autobusowe.

Ze Świętego Miasta wyjechałam nieoznakowaną taksówką. Kierowca wydawał się zadowolony z wysokości napiwku. Drugi autobus zabrał mnie z Gorakhpur przez pola dhal i plantacje bananowców do leżącego na granicy Nautanwa. Celowo wybrałam małe, położone na uboczu Nautanwa, ale nadal pochylałam głowę i powłóczyłam nogami, kiedy podeszłam do sikhijskiego oficera imigracyjnego stojącego za kontuarem. Wstrzymałam oddech. Przepuścił mnie nawet nie spoglądając na moją kartę identyfikacyjną.

Weszłam na łagodne zbocze i przekroczyłam granicę. Nawet gdybym oślepła wiedziałabym od razu, że wkroczyłam do swojego królestwa. Wielki ryk, który cały czas mi towarzyszył, umilkł tak nagle, że wydawał się odbijać echem. Huk ruchu ulicznego nie przedostawał się przez przeszkody. Prowadził, przemykał się między pieszymi i świętymi krowami stojącymi z wywieszonymi ozorami na środku drogi, przeżuwającymi.

W biurze, gdzie wymieniłam rupie Bharati na nepalskie, ludzie byli grzeczni; w sklepie, w którym kupiłam torbę tłustych pierożków nikt mnie nie nagabywał, nie popychał ani nie próbował sprzedać rzeczy, których nie chciałam; w tanim hotelu, w którym wynajęłam pokój na noc, uśmiechali się nieśmiało. Nie żądali, nie żądali, nie żądali.

Spałam tak mocno, że było to jak opadanie pośród niekończących się obłoków pachnących niebem. Rano przyjechał trzeci autobus, żeby zabrać mnie do Katmandu.

Droga była jedną wielką kawalkadą ciężarówek, śmigających w tę i z powrotem, zawracających i hamujących, a wszystko to w trakcie jazdy pod górę, wciąż pod górę. Skrzynia biegów starego autobusu rzęziła. Silnik się dławił. Kochałam ten dźwięk, dźwięk silników walczących z grawitacją.

To był dźwięk mojego najwcześniejszego wspomnienia, zanim drogą taką jak ta do Shakya przybyli mnisi oceniający dzieci. Łańcuchy ciężarówek i autobusów nocą. Spojrzałam na przydrożne jadłodajnie, sterty kamieni, trzepoczące chorągiewki modlitewne szarpane wiatrem, liny rozpięte nad czekoladowo-śmietankową rzeką daleko w dole, chude dzieci kopniakami przesuwające po nich klatki. Takie znane, takie obce dla demonów dzielących moją czaszkę.

Dziecko musiało płakać już od jakiegoś czasu, zanim hałas przebił się przez rzężenie autobusu. Matka siedziała dwa rzędy przede mną, nuciła, kołysała i uspokajała malutką dziewczynkę, ale płacz przeszedł we wrzask.

To Nasatya kazała mi wstać z siedzenia i podejść do niej.

— Daj mi ją — powiedziałam i w moim głosie musiał być jakiś ton polecenia medycznej aeai, bo bez namysłu podała mi dziecko. Odsunęłam materiał, w który było owinięte. Brzuszek dziewczynki był boleśnie wzdęty, kończyny miękkie i blade.

— Zaczyna się u niej kolka po czymś, co zjadła — powiedziała matka, zanim zdążyła mnie powstrzymać przez zajrzeniem w pieluchę. Smród był potworny; kupa wielka i jasna.

— Czym ją karmiłaś?

Kobieta pokazała chleb roti, przeżuty na brzegach, żeby zmiękczyć go dla dziecka. Włożyłam palec do ust małej, chociaż Vaishvanara, specjalistka od żywienia, już wiedziała, co znajdziemy. Język był jaskrawoczerwony, cały w drobnych wrzodach.

— Czy to się zaczęło, kiedy zaczęłaś podawać jej stały pokarm? — zapytałam. Matka skinęła głową. — Dziecko ma celiakię — ogłosiłam. Kobieta w przerażeniu przyłożyła dłonie do twarzy, zaczęła się kołysać i zawodzić. — Nic jej nie będzie, nie wolno ci tylko karmić jej chlebem, ani niczym zrobionym ze zboża, z wyjątkiem ryżu. Nie przyswaja protein z pszenicy i jęczmienia. Dawaj jej ryż i warzywa, a szybko dojdzie do siebie.

Kiedy wracałam na miejsce, cały autobus się na mnie gapił. Kobieta z dzieckiem wysiadła w Naubise. Dziecko wciąż kwiliło, teraz osłabione, ale kobieta uniosła rękę i pozdrowiła mnie. Błogosławieństwo. Przybyłam do Nepalu nie mając celu, planu ani nadziei, tylko potrzebę powrotu. Ale teraz zaczął formować się pomysł.

Za Naubise droga wznosiła się stale, wijąc się przez góry otaczające Katmandu. Nadchodził wieczór. Z tyłu widać było rzekę reflektorów, czołgającą się przez górskie zbocze. Kiedy autobus na stromiźnie wydał z siebie kolejny upiorny jęk, zobaczyłam przed nami takiego samego węża, wspinającego się w górę w powodzi czerwonych świateł. Autobus toczył się po długim zboczu.

Słyszałam, wszyscy słyszeli, dziwny hałas w silniku. Na górze wczołgaliśmy się na wysoką przełęcz, gdzie rozdzielały się wody, w prawo do doliny Katmandu, w lewo do Pokhara i High Himalaya. Wolniej, wolniej. Wszyscy czuliśmy zapach palącej się izolacji, słyszeliśmy stukanie.

To nie ja ruszyłam do kierowcy i jego zmiennika. To był demon Trivasti.

— Stop, stop, natychmiast — zawyłam. — Alternator się zatarł! Spalisz nas wszystkich!

Kierowca zjechał do wąskiej zatoczki przy skale. Obok nas z milimetrowym zapasem przemykały ciężarówki. Podnieśliśmy maskę. Zobaczyliśmy dym walący z alternatora. Mężczyźni potrząsali głowami i zdejmowali palmery. Pasażerowie zebrali się przed autobusem gapić się i rozmawiać.

— Nie, nie, nie, podajcie mi klucz francuski — zażądałam.

Kierowca patrzył bez ruchu, ale ponaglająco potrząsnęłam wyciągniętą ręką. Być może pamiętał płaczące dziecko. Być może myślał o tym, ile potrwa ściągnięcie z Katmandu lawety. Być może myślał o tym, jak dobrze by było siedzieć w domu z żoną i dziećmi. Położył mi klucz na dłoni. W niecałą minutę zdjęłam pasek i odłączyłam alternator.

— Łożyska się zatarły — powiedziałam. — To częsta wada modeli sprzed 2030. Jeszcze sto metrów i wszystko by się spaliło. Możesz jechać na baterii. Wystarczy, żeby dotrzeć do Katmandu.

Gapili się na tę małą dziewczynkę w indyjskim sari z okrytą głową, ale podciągniętymi rękawami i palcami brudnymi od smaru.

Demon wrócił na swoje miejsce i było jasne, co muszę teraz zrobić. Kierowca i jego zmiennik wołali za mną, kiedy szłam wzdłuż linii pojazdów. Zignorowaliśmy ich. Kierowcy naciskali wielotonowe klaksony proponując podwiezienie. Szłam dalej. Teraz mogłam dostrzec szczyt. Nie był daleko od miejsca, w którym rozchodziły się trzy drogi. Z powrotem do Indii, w dół do miasta, w góry.

Na dużej stacji, gdzie zawracały ciężarówki, stała herbaciarnia. Była jasna od świateł neonów zachwalających amerykańskie drinki i wodę mineralną Bharati, jak coś, co spadło z gwiazd. Terkotał generator. Znajomo mruczał telewizor, w którym leciały wiadomości z Nepalu. Powietrze pachniało gorącym olejem i biodieslem.

Właściciel nie wiedział, co ze mną począć, dziwną małą dziewczynką w indyjskim ubraniu.

— Ładna noc — powiedział wreszcie.

Tak było. Ponad smogiem i sadzą w dolinie powietrze było magicznie czyste. Daleko sięgałam wzrokiem. Na zachód, gdzie widać było ostatnie błyski światła. Wielkie szczyty Manaslu i Annapurny lśniły różowawo na tle granatu.

— To prawda — powiedziałam. — Och, to prawda.

Samochody przesuwały się powoli. Ruch na tym skrzyżowaniu światów nigdy nie ustawał. Stałam w blasku neonu, długo patrząc na góry i pomyślałam, że to tam powinnam żyć. Powinniśmy żyć w drewnianym domu, blisko drzew, ze strumieniem lodowatej wody spływającym z gór. Powinniśmy mieć ogień i telewizor do towarzystwa i chorągiewki modlitewne powiewające na wietrze i za jakiś czas ludzie przestaną się bać i przyjdą ścieżką do naszych drzwi. Jest wiele dróg do świętości. Jest wielka świętość, świętość rytuału i wspaniałości, krwi i przerażenia.

Nasza powinna być mała, świętość małych cudów i codziennych zachwytów. Naprawionych maszyn, działających programów, uleczonych ludzi, zaprojektowanych domów, nakarmionych ciał i umysłów. Powinnam być małą boginią.

Z czasem opowieści o mnie rozejdą się i ludzie będą przychodzić z bliska i z daleka; Nepalczycy i obcy, podróżnicy, turyści i mnisi. Może któregoś dnia mężczyzna, który się nie boi. To byłoby dobre. Ale jeśli nie przyjdzie, to też będzie dobrze, bo nigdy nie będę sama, nie w domu pełnym demonów.

Potem zorientowałam się, że biegnę, za mną wołanie zaskoczonego chai-wallaha — Hej! Hej! Hej! — biegnę wzdłuż wolno przemieszczających się samochodów, waląc w drzwi — Pokhara! Pokhara! — ślizgając się na ostrym żwirze, w stronę dalekich, jasnych gór.


Przełożyła Martyna Plisenko

Загрузка...