ROZDZIAŁ V

Na Manticore Harrington byłoby jedynie dużym miasteczkiem, na Graysonie wydawało się znacznie większe, gdyż planetarna architektura odzwierciedlała ograniczenia technologiczne z okresu poprzedzającego sojusz z Gwiezdnym Królestwem. Mówiąc inaczej — trzydziestopiętrowe budynki uznawane były za szczyt możliwości budowniczych, a większość była znacznie niższa, co oznaczało, że mieszkania dla takiej samej liczby ludzi zajmują znacznie większą przestrzeń na powierzchni planety niż na Manticore.

Honor nadal wydawało się to dziwne, mimo że stolicę swej domeny oglądała już wielokrotnie, jadąc przeważnie Courvosier Avenue. Zdołała się już nawet przyzwyczaić (choć ze sporymi oporami) do jej nazwy, jako że stolica domeny miała zawsze taka samą nazwę jak domena, ale widok tej zabudowy wciąż uzmysławiał jej różnice dzielące mieszkańców Graysona i Królestwa. Byłoby znacznie efektywniej użyć nowych technologii i zbudować właściwe wieże — jedna zdołałaby z łatwością pomieścić całą populację miasta, a odizolowanie jej od wpływu trującego środowiska byłoby proste i tańsze, ale na Graysonie nie postępowano w ten sposób.

Mieszkańcy domeny stanowili zaskakującą mieszankę obskurnego tradycjonalizmu i niesamowitej pomysłowości. Użyli nowych materiałów i technik z zaskakującą inwencją, budując stolicę z niczego w ciągu zaledwie trzech lat standardowych, co musiało być planetarnym rekordem, ale zbudowali ją tak, jak według nich powinna wyglądać. Honor miała dość rozsądku, by się z nimi nie sprzeczać — w końcu był to ich dom i mieli pełne prawo zbudować taki, w jakim czuli się dobrze. Przyglądając się zresztą zieleni przenikającej się z zabudową i szerokimi ulicami, musiała przyznać, że mieli rację. Miasto nie przypominało żadnego, które znała wcześniej, ale sprawiało dziwne wrażenie przyjemnego i kompletnego.

Opuściła szybę z armoplastu, ledwie wjechali do parku Bernarda Yanakova, i z przyjemnością odetchnęła głęboko powietrzem pachnącym wiśniami i sosną. Przez tysiąc lat koloniści walczyli, by przeżyć, płacąc za to olbrzymią, straszniejszą niż większość ludzi mogła sobie wyobrazić cenę, a mimo to znaleźli siły, by zachować drzewa przywiezione z Ziemi. Wysiłek konieczny, by utrzymać przy życiu takie na przykład derenie, był olbrzymi, a drzewa te nie miały żadnego praktycznego zastosowania, natomiast były piękne. Być może rośliny nie były identyczne z ziemskimi oryginałami, ale wiśnie nadal rodziły owoce jadalne dla rodowitych mieszkańców Graysona. Honor nie odważyła się wziąć do ust niczego, co nie pochodziło z farm orbitalnych. Tam hodowano i uprawiano albo oryginalne rośliny i zwierzęta, które nie zetknęły się nigdy ze środowiskiem planetarnym, albo też sprowadzone z Ziemi po ponownym odzyskaniu kontaktu z resztą galaktyki. Oczywistym było, że przez tyle pokoleń ludzie w jakimś stopniu musieli się zaadaptować do warunków stwarzanych przez środowisko, bowiem fizyczną niemożliwość stanowiło kompletne odtrucie ziemi, wody i powietrza, ale zmiany te, przyznać musiała, były zaskakująco niewielkie, a stopień odtrucia środowiska zamkniętego pod kopułami zaskakująco duży.

Musiało tak być, jeśli chcieli przeżyć — przypominał o tym najdobitniej widok przykrywającej miasto kopuły z krystoplastu. Nie tylko miasto, także parę hektarów jeszcze nie oczyszczonego do końca gruntu. Ludzie na Graysonie żyli w takich warunkach, jak w krążącym po orbicie habitacie — fakt, próżnia zabijała szybciej od środowiska, ale ono robiło to równie skutecznie. Harrington było zresztą pierwszym miastem w całości zasłoniętym kopułą, dotąd jedynie niektóre budynki były tak ochraniane, a wszystkie pozostałe budowano jako hermetyczne całości ze śluzami powietrznymi i systemami filtracji i dezynfekcji zarówno wody jak i powietrza. Pierwszy raz architekci graysońscy mogli zaprojektować miasto jako jedną żywą całość, w której ludzie mogą spacerować po ulicach, nie zabierając ze sobą masek gazowych na wszelki wypadek. Podobnie rzecz już wkrótce będzie się miała z terenami rolniczymi, co było nader istotne, gdyż produkcja żywności od zawsze wyznaczała na Graysonie wysokość populacji.

Utrzymywanie terenów upraw w stanie nieskażonym było upiornym zadaniem, a ponieważ nikt nie przeżyłby, jedząc cokolwiek, co wyrosło na skażonym terenie, dwie trzecie żywności pochodziło z farm orbitalnych. Były one ekonomiczniejsze, jeśli wziąć pod uwagę koszty produkcji, ale za to koszty budowy były olbrzymie, zwłaszcza przed zawarciem sojuszu i napływem nowych technologii. Samo wykarmienie społeczeństwa pochłaniało w przeszłości około siedemdziesięciu procent produktu systemowego i dopiero teraz zaistniała możliwość, by to zmienić. Wyliczenia opracowane przez Sky Domes wskazywały, że koszty upraw pod kopułami, czyli w olbrzymich, samowystarczalnych szklarniach, winny być mniejsze niż dwie trzecie kosztów produkcji farm orbitalnych przy znacznie niższych nakładach potrzebnych na budowę.

Konsekwencje zarówno ekonomiczne, jak i społeczne powinny być ogromne — Grayson nie tylko będzie posiadał wygodniejsze miasta, ale przede wszystkim zniknie konieczność stosowania drakońskiej kontroli urodzeń, stosowanej przez cały okres zamieszkania planety. A to wyłącznie dzięki technice rodem z Królestwa Manticore i prywatnym finansom Honor.

Patrząc na kopułę, czuła autentyczną i wielką satysfakcję. Jednakże gdy minęli zakręt, zniknęła ona na widok demonstrantów otaczających Centrum Yountza, położone w samym sercu parku. Stali niczym krąg ścierwojadów, ignorując złośliwości i obelgi, jakimi obrzucał ich tłumek mieszkańców domeny. Przed poważniejszymi atakami chronił ich kordon starających się zachowywać kamienne twarze gwardzistów w ciemnozielonych kurtkach i jaśniejszych w odcieniu spodniach. Honor nie potrzebowała Nimitza, by czuć wściekłość LaFolleta spowodowaną tym, iż jego ludzie musieli chronić bandę obcych obrażających patronkę, którą to bandę sami powinni wykopać za bramę domeny. Ani on, ani Honor nie odezwali się jednak ani słowem na ten temat — oboje wiedzieli, że choć protesty ostatnio jakby się zmniejszyły, to dziś na pewno będą.

Honor z ulgą zauważyła, że pikietujący rezydencję w ostatnich dniach zniknęli. Powodem były kontrdemonstracje. Pierwszą urządzili najwyraźniej spontanicznie pracownicy Sky Domes, a ponieważ przybyli przygotowani na kłopoty, żywa wymiana nader obrazowych opinii na temat adwersarzy, ich rodzin i prowadzenia się, która nastąpiła między obu grupami, błyskawicznie przerodziła się w jeszcze bardziej ożywioną wymianę fizycznych argumentów. Dyskusję zakończyła pogoń za protestantami przez całą długość Courvosier Avenue i zwiększone obłożenie najbliższego szpitala ofiarami pobicia. Dziwnym trafem prawie żadna z nich nie mieszkała na terenie domeny. Następnego dnia sytuacja powtórzyła się, tyle że do pracowników Sky Domes dołączyło kilkudziesięciu mężczyzn będących obywatelami domeny, lecz nie zatrudnionych przy budowie kopuł. Trzeciego dnia było ich kilkuset. A czwartego dnia nie było protestujących.

Honor odetchnęła z ulgą, raz z powodu ich nieobecności, dwa, że to nie służby porządkowe ich przepędziły. Co prawda podejrzewała, że policja specjalnie poczekała, aż protestanci wzięli porządne cięgi, nim przystąpiła do akcji, ale to nie to samo, co gdyby ich rozpędziła. A poza tym jej gwardziści nie mieli z całą sprawą nic wspólnego, a zamieszki dały podstawę prawną do wydania zakazu jakichkolwiek demonstracji w dniu dzisiejszym. Była to jednak zbyt ważna i nęcąca okazja, by jej wrogowie nie spróbowali tego popsuć. Teraz, widząc jej samochód, zaczęli skandować, więc podniosła szybę i zacisnęła zęby — mimo wygłuszenia niektóre słowa dało się zrozumieć. W następnej chwili wóz minął barierę i obelgi zagłuszyły wiwaty.

Centrum było niewielkim kompleksem zawierającym pawilon główny i pół tuzina budynków otaczających niewielkie jezioro. Jego teren zapchany był ludźmi, nad tłumem powiewały różnobarwne chorągwie, orkiestra grała hymn domeny, a drogę dojazdową obstawiał kordon policjantów (częściowo wypożyczonych z domeny Mayhew) utrzymujących wolny przejazd. Tłum wiwatował, Honor machała, a Nimitz siedzący dotąd na jej kolanach wyprostował się i dumnie wystawił łeb przez okno, co zostało powitane głośniejszą owacją przez jego wielbicieli.

Samochód zatrzymał się przy platformie wzniesionej przed pawilonem, a zwrócone ku niemu ławki pełne były ludzi. Kiedy Honor wysiadła, gwardziści sprezentowali broń, a owacja stała się ogłuszająca. Zarumieniła się niespodziewanie dla samej siebie — nawet teraz, po tylu miesiącach, z trudem akceptowała fakt, że jest władczynią tych wszystkich ludzi, i z jeszcze większym trudem powstrzymała się przed wyjaśnieniem im, że pomylili ją z kimś naprawdę ważnym.

Umieściła Nimitza na ramieniu i dostrzegła zbliżającego się Clinkscalesa wspartego na srebrnej lasce, symbolu zarządcy. Skłonił się głęboko, podał jej ramię i poprowadził między dwoma szeregami wyprężonych gwardzistów ku stopniom wiodącym na platformę. Orkiestra zakończyła hymn dokładnie w chwili, w której weszli na platformę, i Honor puściła ramię Howarda, po czym podeszła do podium, na którym udrapowano flagę domeny.

Oczekiwał tu na nią siwy mężczyzna o wzbudzającym szacunek wieku, mimo iż nie został, bo nie mógł już zostać poddany prolongowi. Był on ubrany na czarno i miał białą, staromodną koloratkę pod szyją. Wykonała świeżo opanowany dworski dyg, a Julius Hanks, duchowy przywódca Kościoła Ludzkości Uwolnionej, wyciągnął do niej rękę z uśmiechem. Potem odwrócił się ku zebranemu tłumowi, odczekał, aż Honor stanie obok niego, odchrząknął i powiedział:

— Módlmy się, bracia i siostry.

Zebrani ucichli, słysząc jego głos płynący z głośników, a gdy cisza stała się prawie absolutna, wielebny Hanks rozpoczął modlitwę:

— Boże Ojcze, testujący ludzkość. Dziękujemy Ci za ten dzień i za błogosławieństwo towarzyszące naszej pracy. Oczekujemy, że będzie ono z nami zawsze, gdy zdawać będziemy największy test: test z życia. Wzmocnij nas, byśmy mogli podjąć to wyzwanie, i wspomóż nas, byśmy zawsze znali i wypełniali wolę Twą, a gdy ukończymy ziemskie trudy, przyszli do Ciebie z potem na czołach i miłością w sercach. I prosimy Cię pokornie, byś zawsze nagradzał mądrością naszych przywódców, a zwłaszcza tę patronkę, by jej poddanym wiodło się pod jej rządami i żeby zawsze chodzili w blasku Twej łaskawości. W imię Testera, Orędownika i Pocieszyciela. Amen.

Odpowiedziało mu głębokie, donośne „amen” zgromadzonych.

Honor obserwowała całą uroczystość niejako z boku — na wiarę Kościoła Ludzkości Uwolnionej się naturalnie nie nawróciła, więc do niego nie należała, co wprawiało w niepomierną furię rozmaitych ulicznych kaznodziejów. Ale szanowała tak kościół, jak i prywatną wiarę osób głęboko religijnych, jak choćby Hanks. Sama do religii miała dość obojętny stosunek, a niektóre elementy tutejszej doktryny nie podobały jej się, ale zdawała sobie sprawę, że kościół jest integralnym elementem graysońskiego życia i układu sił. Przyznawała też uczciwie, że spotkała się ze znacznie gorszymi czy bardziej skostniałymi religiami i organizacjami religijnymi.

Jako osoba od lat studiująca historię wojskowości doskonale wiedziała, jak często nietolerancja, fanatyzm religijny czy dążenie kościoła do władzy powodowały rzezie i wojny, w których okrucieństwa były na porządku dziennym. Oraz jak rzadko jakaś jedna uniwersalna wiara zyskiwała powszechne uznanie, nie stając się w krótkim czasie instrumentem represji. Wiedziała także dobrze, jakimi fanatykami byli twórcy Kościoła Ludzkości Uwolnionej, gdy opuszczali Ziemię i tworzyli wymarzone, idealne społeczeństwo na Graysonie, próbując ignorować fakt, że akurat na tej planecie bez przeklętej przez nich techniki nie da się przeżyć. Mimo to kościół zdołał uniknąć represyjnej polityki, o czym ze sporym zaskoczeniem dowiedziała się, studiując historię Graysona. Musiała ją poznać choćby dlatego, by nauczyć się rozumieć ludzi, którymi przyszło jej rządzić. Owszem, tutaj także zdarzały się okresy, gdy doktryna stawała się dogmatem, ale nie trwały one długo, co było zaskakujące zwłaszcza w tak głęboko tradycjonalistycznym społeczeństwie.

Być może działo się tak dlatego, że kościół wiele się nauczył, uczestnicząc w horrorze wojny domowej, w której zginęła ponad połowa mieszkańców. Ta lekcja musiała trafić, ale to była tylko połowa prawdy. Drugą połowę stanowiła sama planeta.

To Grayson bowiem był najgorszym wrogiem ludzkości, tym gorszym, że zagrożenie było ciągłe, acz niewidzialne i niszczyło każdego, kto je lekceważył. Naturalnie nie była to jedyna groźna dla ludzi planeta we wszechświecie, ale na innych, podobnie zresztą jak na stacjach kosmicznych, ludzie stawali się niewolnikami zwyczajów gwarantujących przetrwanie albo odrzucali tradycję, szukając lepszych metod przeżycia. Na Graysonie w jakiś sposób nastąpiło połączenie obu tych zachowań. Z jednej strony kurczowo trzymano się tradycyjnych, uważanych za bezpieczne sposobów, z drugiej strony cały czas szukano i sprawdzano nowe metody, częstokroć podejmując ryzyko, na jakie nie odważyliby się obywatele Gwiezdnego Królestwa, pewnie dlatego, że wszystkie zamieszkane planety systemu Manticore były przyjazne dla ludzi.

Słysząc szelest ubrań i inne odgłosy świadczące o zakończeniu modlitwy, Honor uniosła wyżej głowę, przyglądając się tym dziwnym ludziom, którzy stali się jej poddanymi. Przywiązanie do tradycji i potrzeba pokonania środowiska dawała im dynamizm i skłonność do ryzykanckich eksperymentów, których im zazdrościła. Kolejny raz zastanawiała się, jak jej osoba może wpłynąć na ich mentalność, i kolejny raz nie znalazła na to pytanie odpowiedzi.

Słysząc początek nowej owacji, wzięła się w garść, w czym pomogło jej rozbawione miauknięcie Nimitza. Uśmiechnęła się do tysięcy twarzy, na których malowało się oczekiwanie, i powiedziała:

— Dziękuję za miłe, choć nieco ogłuszające powitanie. Jej głos był równie wyraźny co głos Hanksa i wywołał falę śmiechu, tak jak tego chciała.

— Nie jestem przyzwyczajona do przemawiania do aż tak licznej rzeszy słuchaczy i obawiam się, że nie jestem zbyt doświadczonym oratorem, więc postaram się mówić krótko i zwięźle. Tym bardziej, że jak widzę, stoły czekają, a zimne jedzenie traci na uroku.

To wywołało nową falę śmiechu i oklaski.

— Jak słyszę, mamy te same priorytety — skomentowała i dodała poważniej: — W takim razie zaczynajmy, żeby już nie tracić więcej czasu. Zebraliśmy się tu, by poświęcić kopułę miejską. Jesteśmy nową domeną i chwilowo biedną — sami wiecie, jakim obciążeniem finansowym jest tworzenie czegoś od zera, a to właśnie robimy. Wiecie też doskonale, jak ciężko pracowaliście, podobnie jak inni, którzy nie mogą tu dziś z nami być, bo nadal muszą pracować. Stworzyliście naprawdę piękne miasto… tak, to wiecie wszyscy. Natomiast możecie nie wiedzieć, jak bardzo dumna jestem z was wszystkich i każdego z osobna. I jak bardzo jestem zaszczycona, że wybraliście przybycie i zamieszkanie tu, gdy nie było tu nic, i stworzenie takiego piękna jak to, które nas otacza, zamiast pozostania w starszych, od lat funkcjonujących domenach. Wasz świat jest stary, ja jestem w nim nowa, ale uważam, że żaden z waszych przodków nie dokonał więcej i nie zrobił tego lepiej, i za to wam wszystkim dziękuję.

Stłumiony, pełen zadowolenia i zaskoczenia pomruk był jedyną odpowiedzią. Honor dała znak i z grona zgromadzonych na platformie dygnitarzy wysunął się Adam Gerrick. Nadal co prawda czuł się i wyglądał nieswojo w wieczorowym stroju, ale zebrani, gdy tylko go rozpoznali, powitali go głośną owacją, toteż z nieco większą pewnością siebie stanął u boku Honor.

— Sądzę, że wszyscy znacie pana Gerricka — podjęła Honor, kładąc mu dłoń na ramieniu — i jestem pewna, że wszyscy wiecie, jaką rolę odegrał w projektowaniu i budowie kopuły przykrywającej nasze miasto. O czym nie wiecie, bo i on o tym jeszcze nie słyszał, to to, że sukces tego projektu i naszych pokazowych farm z uwagą śledził cały Grayson i w efekcie pan Gerrick jest na najlepszej drodze, by zmienić sytuację finansową naszej domeny. Zostałam oficjalnie poinformowana przez Protektora, że rada zatwierdziła dofinansowanie dla każdego miasta, które zechce iść w nasze ślady i zainwestować w kopułę miejską i rolniczą. Do dzisiejszego ranka Sky Domes otrzymały zamówienia na budowę kopuł o łącznej wartości ponad dwustu milionów austinów i wątpię, by to był koniec!

Tym razem kopuła zdawała się aż dygotać od wiwatów. Całe przedsięwzięcie było niezwykle ryzykowne dla nowej domeny, a jego realizacja możliwa tylko dlatego, że Honor sfinansowała je z własnych, pochodzących spoza planety pieniędzy. Wpakowała w nie dwanaście milionów dolarów, czyli ponad szesnaście milionów austinów. Za te pieniądze zbudowano kopułę nad Harringtonem jako przykład dla wszystkich. Teraz dopiero okazało się, że ryzyko się opłaciło — Sky Domes Ltd miało patenty i wyłączność na nową technologię, co oznaczało, że wszyscy chętni muszą korzystać z jej usług. A to z kolei oznaczało pracę i pieniądze dla mieszkańców domeny.

Gerrick stał zaczerwieniony jak panienka na pierwszej randce, a tłum wiwatował na jego cześć równie energicznie co na cześć Honor. Dotąd nie rozważał całej sprawy w kategoriach finansowych, lecz jako wyzwanie inżynieryjne, ale powoli do niego docierało, jak majętnym człowiekiem niedługo się stanie. Zasłużył zresztą na to, podobnie jak i trzeci udziałowiec spółki Howard Clinkscales.

Honor odczekała, aż okrzyki umilkną nieco, uniosła ręce i uśmiechnęła się radośnie do tłumu.

— I po tym optymistycznym oświadczeniu zapraszam wszystkich do stołów! — oznajmiła głośno.

Śmiech i wesołe okrzyki odpowiedziały jej, gdy obecni ruszyli w stronę przygotowanych na trawniku stołów. Gwardziści i policjanci kierowali ruchem i ku swemu zdumieniu Honor odkryła, że mieszkańcy miasta są znacznie bardziej zdyscyplinowani niż poddani Korony — zamieszania prawie nie było, wszyscy karnie ustawiali się w szeregi i cała operacja przebiegała zadziwiająco szybko. Rozmawiała o tym właśnie z Howardem i Hanksem, gdy za jej plecami ktoś zaryczał wściekle:

— Żałuj za grzechy!

Wrzask dobiegał z prawie opróżnionych ławek przed podium. Odruchowo odwróciła się, szukając jego źródła. Stał tam samotny mężczyzna w czerni, w jednym ręku dzierżący podniszczoną czarną książkę, w drugim mikrofon.

— Żałuj i pokutuj za grzechy, Honor Harrington, jeśli nie chcesz przywieść bożych sług do żałości i potępienia!

Honor westchnęła w duchu — kaznodzieja musiał przemycić przez kontrolę kieszonkowy wzmacniacz, który, choć nie mógł się równać z nagłośnieniem podium, robił zdecydowanie zbyt dużo hałasu. Tym dokuczliwszego, że rozkręcono go na pełną moc i sprzężenie wyło, aż uszy bolały. Tym niemniej nawiedzonego słychać było aż za dobrze i Honor zdawała sobie sprawę, że czeka ją najprawdopodobniej konfrontacja słowna, na którą nie miała najmniejszej ochoty. Chyba że uda się jej go zignorować…

— Żałuj za grzechy, powiadam! — zawyło. — Na kolana i błagaj Boga o przebaczenie, bowiem obraziłaś go niepomiernie, grzesząc przeciw Jego woli!

Niespodziewanie dla samej siebie Honor poczuła, jak coś w niej nie tyle pęka, ile wraca na miejsce. Coś, co jak sądziła, utraciła już na zawsze. Owo coś wskoczyło tam, gdzie miało, prawie z trzaskiem niczym nastawiona kończyna albo ze szczękiem zamykanej pokrywy wyrzutni rakietowej. Już nie myślała o ignorowaniu fanatyka. Jej oczy stwardniały, a Nimitz wyprostował się, sycząc wściekle, gdy poczuł jej złość. Radosny gwar zaczął przycichać, gdy ludzie zorientowali się, że coś jest nie tak. Kilku ruszyło ku mężczyźnie, lecz zatrzymało się, widząc jego koloratkę. Julius Hanks zesztywniał, a LaFollet sięgnął po komunikator. Powstrzymała go, nawet nań nie patrząc.

— Nie, Andrew — powiedziała cicho, lecz zdecydowanie. W pierwszej chwili chciał się sprzeciwić i wiedziała, że był na nią wściekły, więc odwróciła ku niemu głowę i spojrzała wymownie, unosząc brew. Kiwnął niechętnie głową i opuścił rękę.

— Dzięki — dodała cicho i skierowała się do mikrofonu, przed którym jeszcze niedawno stała.

Włączyła go w absolutnej już ciszy.

Obecni mieszkańcy domeny przybyli tu dobrowolnie, ponieważ należeli do najbardziej niezależnie myślących na całej planecie. Przybyli tu, bo chcieli odmiany i szanowali swą przyszłą patronkę, choć, a może właśnie dlatego, że nie urodziła się na Graysonie. Byli równie wściekli na intruza co LaFollet, ale przed usunięciem go powstrzymywał ich zakorzeniony szacunek dla kapłana. Ten szacunek nie tylko chronił kaznodzieję, ale także dodawał wagi jego słowom.

— Pozwól mi się z nim rozprawić — szepnął Hanks gniewnie. — To brat Marchant: pyszałkowaty ignorant pozbawiony odrobiny tolerancji i zatwardziały fanatyk przeświadczony o własnej nieomylności. I nie ma tu niczego do szukania: jego kongregacja to domena Burdette. Po prawdzie to jest też osobistym kapelanem patrona Burdette.

— Aha… — Honor kiwnęła głową, rozumiejąc gniew wielebnego.

Zrozumiała też coś jeszcze — dzięki komu i za czyje pieniądze docierali tu demonstranci. I świadomość ta wzbudziła w niej własną, lodowatą, spokojną złość.

William Fitzclarence, patron Burdette, był najprawdopodobniej najbardziej zakamieniałym fanatykiem religijnym i tradycjonalistą w najgorszym znaczeniu tego słowa wśród wszystkich patronów planety. Z tego, co wiedziała, jedynie wyraźne ostrzeżenie wygłoszone przez Protektora spowodowało, że milczał podczas formalnego przyjmowania jej w skład Konklawe. Od tego czasu, jeśli nie był w stanie uniknąć spotkania z nią, a robił w tej sprawie co mógł, ignorował ją z lodowatą pogardą. Fizyczną niemożliwością było, by jego osobisty kapelan opuścił domenę bez jego wiedzy i zgody, a to oznaczało, że Burdette i jemu podobni zdecydowali się jawnie poprzeć opozycję. Stąd właśnie pochodziły pieniądze, a najprawdopodobniej i sami demonstranci tak liczni ostatnio w Harrington.

Tym jednak miała zamiar zająć się później — teraz trzeba było zająć się Marchantem, a nie mogła pozwolić, by zrobił to Hanks. Technicznie bowiem rzecz biorąc, wielebny Hanks był zwierzchnikiem wszystkich kapłanów, lecz tradycja religijna Graysona zachęcała duchownych do wolnomyślicielstwa. Jeśli teraz Hanks zabroni Marchantowi zabrać głos, może to spowodować kryzys wewnątrzkościelny, który odbije się tak na niej, jak i na sytuacji politycznej.

A poza tym klecha naubliżał jej i słychać było, że sprawiło mu to niebotyczną wręcz przyjemność. Jak każdy bigot, chęć krzywdzenia i obrażania innych maskował tak przed sobą, jak i przed innymi uświęconą formułką, że wypełnia jedynie wolę bożą. Jego atak był zbyt bezpośredni i słyszało go zbyt wielu, by mogła pozwolić komukolwiek go odeprzeć, chcąc utrzymać dotychczasowy autorytet. Zresztą nawet gdyby nie musiała i tak miała na to ochotę. W końcu zyskała przeciwnika i to takiego, który zdołał obudzić tę jej część, którą uważała za utraconą. W pewien sposób była mu za to wdzięczna.

— Dziękuję, wielebny, ale ten jegomość chyba ma sprawę do mnie — odpowiedziała Hanksowi na tyle głośno, że mikrofon to wychwycił, a reszta systemu dźwiękowego nagłośniła tak, jak tego chciała.

Jej sopran stanowił elegancki kontrast dla wycia sprzężenia i wrzasków Marchanta, toteż uaktywniła powiększenie w protezie lewego oka i przyjrzała się twarzy adwersarza, nim spytała uprzejmie:

— Chce mi pan coś powiedzieć?

— Jesteś obca w Bogu, Honor Harrington! — oznajmił zapytany, wywijając książką.

Użycie imienia i pominięcie tytułu przez kogoś, kto nigdy nie został jej przedstawiony, było świadomą obelgą, i gładząc Nimitza, czuła wyraźnie rosnącą wściekłość LaFolleta. I spokojnie czekała na ciąg dalszy.

— Jesteś heretyczką i poganką, do czego sama się przyznałaś przed Konklawe, gdy odmówiłaś nawrócenia się na prawdziwą wiarę. Nikt nie należący do Kościoła niezdolen jest przewodzić bożemu ludowi!

— Nie wiem jak pan, ale ja uważałam, że uczciwiej jest przypomnieć wszystkim, że nie zostałam wychowana w wierze głoszonej przez Kościół Ludzkości Uwolnionej i nie należę do niego. Pan postąpiłby inaczej?

— Nigdy nie powinnaś była sprofanować tej planety, szukając tu ziemskiej władzy! — wrzasnął rozjątrzony Marchant. — Zaprawdę marnieje Grayson, skoro heretyk i na dodatek kobieta może nosić klucz sługi bożego, jakim jest patron! Przez tysiące lat ten świat należał do Boga, a teraz profanują go ci, którzy zapomnieli Jego praw, szukając obcych sposobów i zaprzedając Jego lud bezbożnym poganom, by ginął w obcej wojnie. A to wszystko twoja wina, boś ty przywiodła całe obce zło! Sama twa obecność to obraza boska! Korumpujesz Wiarę, boś przykładem zepsucia i bluźnierstwa, które zabija jako zaraza! Strzeżcie się bowiem bracia tych, którzy uwieść was będą chcieli, i nie słuchajcie ich, bowiem zachwaszczą świątynię duszy waszej obietnicami rzeczy materialnych. Wyrzeknijcie się zatem władzy i utrzymujcie w wierze, albowiem jedynie tak wolnymi zostać możecie!

Honor usłyszała jak Hanks zgrzyta zębami — Marchant cytował fragmenty Księgi Nowej Drogi, drugiego z najświętszych źródeł pisanych planety, przekręcając cytat stosownie do swych potrzeb. Miał jednak pecha — nie wiedział, że spędziła nad nią sporo czasu, próbując lepiej zrozumieć ludzi, którymi przyszło jej rządzić. A pamięć zawsze miała dobrą…

— Może tak dokończyłby pan ten cytat — zaproponowała uprzejmie i ciągnęła spokojnie, nim miał czas otrząsnąć się z zaskoczenia. — Święty Austin zakończył go słowami: „I nie zamykajcie umysłów swych na to co nowe, bowiem łańcuchy przeszłości krępują najciaśniej, a powiadam wam, że ci, co najzacieklej trzymają się starego, zawrócić was będą chcieli z Nowej Drogi i powtórnie zawieść na ścieżkę złego”.

— Bluźnierstwo! — zawył Marchant. — Jak śmiesz plugawić słowa Księgi, heretyckie nasienie?!

— Przecież każdy może ją przeczytać i cytować — zauważyła z nieodpartą logiką i spokojem. — Święty Austin napisał ją nie tylko dla wyznawców swego Kościoła, ale także dla wszystkich, których miał nadzieję do niego przyciągnąć. Nazywa mnie pan heretykiem, co jest zupełnie niezgodne z prawdą, bo heretykiem może być jedynie ktoś, kto przyjął pańską wiarę, a potem zaczął postępować niezgodnie z nią albo też przeinaczać ją dla własnych potrzeb. Nie odnosi się to do mnie, bowiem nigdy nie przyjęłam pańskiej wiary ani też nie zostałam w niej wychowana. Wychowano mnie w innej wierze, ale czy to ma być powód uniemożliwiający mi zapoznanie się z naukami i zasadami pańskiej wiary? Przecież to niedorzeczność!

— Co ty wiesz o Wierze?! — Marchant wypluł te słowa z nienawiścią i słychać było, jak z każdym wypowiedzianym zdaniem rośnie w nim wściekłość i nienawiść. — Powtarzasz jak papuga słowa, nie mając pojęcia o ich znaczeniu, a najlepszym dowodem tego jest klucz na twojej szyi, bowiem kobieta nigdy nie została stworzona do rządzenia! Zbierzcie synów swoich, by zbudować świat, jak Bóg polecił, i strzeżcie żon swych i córek. Chrońcie je i nauczajcie je, by mogły poznać wolę Bożą przez was! Przez was! Słyszysz kobieto?! Sam Bóg nam mówi, że kobieta ma być rządzona przez mężczyznę jak dzieci przez ojca. Łamanie boskich praw to sprzeciw wobec Jego woli! Ty i twoje przeklęte Gwiezdne Królestwo przynosicie do nas zarazę, zgniliznę i wszelkie zepsucie! Wiedziecie naszych chłopców na bezbożną wojnę, a dziewczęta w objęcia pychy i rozpusty! Zwracacie żonę przeciw mężowi i córkę przeciw ojcu!

— Nie sądzę, aby tak było! — odparła chłodno i zacytowała inny fragment z Księgi Nowej Drogi: — „Ojcowie, nie zamykajcie umysłów swych na słowa dzieci waszych, albowiem są one mniej przywykłe do tego co minione. Żaden człowiek także nie powinien dopuścić do rozdźwięku między nim a żonami jego: niechaj kocha je i słucha rady ich. Wszyscyśmy bowiem dziećmi Boga, tako synowie, jak i córki Jego. Bóg stworzył mężczyznę i kobietę, by wzajem sobie pomagali i dobro czynili, a przyjdzie dzień taki, że mężczyzna potrzebował będzie prócz siły swej własnej takoż i siły kobiety”.

Marchant spurpurowiał, słysząc potakujące pomruki, coraz głośniejsze wśród słuchaczy. A wielebny Hanks przestał zgrzytać zębami, również zaskoczony, choć dla odmiany przyjemnie, znajomością nauk teologicznych wykazaną przez Honor. Ona jednak nie dała się unieść chwilowemu sukcesowi, doskonale wiedząc, że zaraz nastąpi nowy atak.

Nie musiała czekać długo.

— Jak śmiesz mówić o mężu i żonach jego?! Święty związek małżeński jest sakramentem błogosławionym przez Boga, a ty całym swoim postępowaniem plujesz nań i plugawisz go, gżąc się jedynie dla cielesnej przyjemności!

Wściekły ryk Nimitza przeszedł w ryk wzmocniony przez głośniki, ale i tak pomruk tłumu był głośniejszy. LaFollet zaklął i złapał za komunikator. A oczy Honor błysnęły lodowato.

— Nie oplułam ani nie splugawiłam jak dotąd żadnego sakramentu, nie tylko małżeńskiego — oznajmiła zimno. — a księga, którą tak chętnie, choć pobieżnie pan cytuje, mówi wyraźnie: „Bez miłości nie ma prawdziwego małżeństwa, a gdy jest miłość, to związek niczym innym być nie może”. Święty Austin napisał zresztą jeszcze następujące słowa: „I powiadam wam, nie spieszcie do małżeństwa, bo to rzecz głęboka a doskonała. Przódy sprawdźcie, czy wzywa was do niego miłość prawdziwa czy jeno cielesne przyjemności, które gdy przeminą pozostawią popiół ino i zgryzotę”. Kochałam Paula Tankersleya całym sercem i gdyby żył, wyszłabym za niego. Poza tym nie należę do pańskiego kościoła i choć szanuję głoszone przez niego zasady, nie wolno mnie według nich oceniać, nie chcąc być tendencyjnym, bowiem postępowałam według norm przyjętych tam, gdzie się wychowałam. Spodziewam się, że pan także będzie przestrzegał tych, w których go wychowano.

— A! Odkryłaś więc swą plugawą naturę! — ucieszył się klecha. — Ty i wszyscy twoi tarzający się w grzechu rodacy wielbiący rozpustę nie macie miejsca między wybrańcami Boga!

— Zdaje się, że niewiele pan zrozumiał. Udowodniłam jedynie, że kochałam mężczyznę tak, jak chciał tego Bóg, choć dzieliłam jego miłość w sposób odmienny od pańskiego — w głosie Honor pojawiły się nutki pogardy, a na policzkach łzy: wspomnienie śmierci Paula nadal było bolesne, zwłaszcza gdy mówiła o tym publicznie, czego prawie nigdy nie robiła.

Ryk Nimitza powtórnie rozbrzmiał w głośnikach, ale Honor stała nieporuszona, nie ocierając łez i nie kryjąc bólu. Pomruki wśród słuchaczy stały się głośniejsze i jeszcze bardziej złe.

— Kłamstwo! — zawył Marchant, rozwścieczony do żywego. — Bóg pokarał tego, z którym się gziłaś! I była to kara za twoje grzechy! Taki właśnie był Jego osąd twoich uczynków, nierządnico! Biada ci, wszetecznico szatana, i biada wam, ludu tej domeny, bowiem miecz Boga nie będzie znać litości! Bóg zna prawdę mieszkającą w twym kurwim sercu i…

Ciąg dalszy zagłuszył wściekły ryk tłumu. Był tak nieoczekiwany, że Marchant zamarł z otwartą gębą. A po sekundzie zbladł, gdy dotarło doń, że posunął się za daleko. Złamał tysiącletnią, zakorzenioną tak głęboko jak religia podstawową zasadę zachowania, atakując publicznie kobietę. Jedynie długoletni szacunek dla duchowieństwa żywiony przez mieszkańców Graysona i gotowość do polemiki wykazana przez Honor uratowały go od natychmiastowego samosądu. Ostatnie wypowiedzi jednakże przeciągnęły strunę — wszyscy mieszkańcy domeny znali zarówno historię miłości patronki, jak i los Paula. Teraz, słysząc stek wulgaryzmów nie przystających pijanemu w trupa w knajpie i widząc jej ból, kilkunastu najbliższych mężczyzn ruszyło na katabasa. Ten zaś rozpaczliwie wrzasnął, ale potężniejący ryk zagłuszył jego i wzmacniacz. Widząc, co się święci, zaczął gorączkową ucieczkę wzdłuż pustych ławek. W pogoń ruszyło wpierw kilkudziesięciu ludzi, a potem cała reszta.

Honor otrząsnęła się i złapała LaFolleta za ramię.

— Powstrzymaj ich, Andrew!

Major spojrzał na nią jak na wariatkę i ani drgnął.

— Musisz ich powstrzymać, do cholery, bo zabiją to ścierwo i dopiero się zacznie! — warknęła cicho, by nie podchwycił tego mikrofon.

Lodowaty ton i logika tych słów otrzeźwiły LaFolleta błyskawicznie, w czym wydatnie dopomogło słownictwo. — Tego… racja, milady! — wykrztusił.

I zaczął wydawać przez komunikator rozkazy.

— Stójcie! — krzyknęła tymczasem prosto w mikrofon. — nie zachowujcie się tak jak on!

Jej głos przebił się nawet przez wściekły ryk tłumu i tu i ówdzie odniósł skutek, ale większość była zbyt rozwścieczona, by słuchać czyichkolwiek słów. Marchant uciekał z rączością łani, świadom, że stawką jest jego życie, ale pogoń była coraz bliżej. Z boku przez tłum przeciskała się grupa gwardzistów, próbując dotrzeć do niego na skróty. Honor obserwowała ich, mając nadzieję, że zdążą jako pierwsi.

Nie zdążyli.

Najbliższy ze ścigających skoczył nagle, złapał Marchanta w pasie i przewrócił, czemu zawtórował tryumfalny okrzyk najbliższych. Obaj wpadli między ławki, ale natychmiast ich stamtąd wyciągnięto. Ktoś ustawił klechę do pionu, ale trwało to jedynie moment, bo natychmiast posypały się na niego zewsząd razy i zniknął pod kłębowiskiem ciał. Parę sekund później na miejsce dotarli gwardziści i przez moment zamieszanie stało się jeszcze większe, nim zdołali się przepchnąć do pobitego i skopanego i otoczyć go pierścieniem. Natychmiast też rozpoczęli odwrót, ale widok uniformów podziałał uspokajająco na obecnych i nikt już nie rwał się do rękoczynów. Na Gwardię natomiast posypał się huragan wyzwisk, gwizdów i złośliwych komentarzy.

— Dzięki Bogu! — jęknęła Honor z ulgą i zapadła się w sobie.

Dopiero teraz przyszło jej do głowy, by otrzeć łzy.

Nimitz nie był aż tak dobroduszny — nadal syczał wściekle, a od czynnego rozliczenia się ze sprawcą bólu Honor powstrzymywała go tylko świadomość, że i tak nie zdoła do niego dotrzeć.

Honor otarła dłonią łzy z policzka i poczuła, że ktoś ją obejmuje. Uścisk był słaby, jako że osoba w wieku Hanksa nie miała wiele siły, ale pewny. Wielebny przytulił ją, a ona potrzebowała wsparcia. Do Hanksa miała zaufanie, bo znała jego przekonania, a tym razem Nimitz na bieżąco przekazywał jego złość i oburzenie rosnące z każdym słowem Marchanta. Wsparła się teraz na nim, nie do końca mogąc opanować drżenie, gdyż dopiero teraz mogła pozwolić sobie na poddanie się złości.

— W rzeczy samej chwała Bogu! — powiedział uspokajająco Hanks i delikatnie odwrócił ją, tak by nie patrzyła na finał ewakuacji ledwie przytomnego adwersarza.

Wyjął z kieszeni chusteczkę i podał jej, a gdy wycierała oczy, dodał równie spokojnym, choć nieustępliwym tonem:

— I dzięki tobie, że zareagowałaś tak szybko… — urwał, potrząsnął głową i dodał. — I błagam cię, byś przyjęła moje przeprosiny w imieniu całego Kościoła Ludzkości Uwolnionej. Zapewniam cię, że bratem Marchantem zajmiemy się… odpowiednio.

Ostatnie zdanie powiedział głosem, którego Honor nigdy by się po nim nie spodziewała — brzmiała w nim czysta stal.

Загрузка...