ROZDZIAŁ XXVII

Technicznie rzecz biorąc, bosman Troubridge próbował wymusić spudłowanie. Nazywając rzecz po ludzku, lądował awaryjnie, wybierając kraksę niż zestrzelenie. Opadając prawie pionowo i wykonując gwałtowny skręt, próbował zejść poniżej rakiety i poniżej zasięgu jej systemu samonaprowadzającego. I modlił się, by miał tę sekundę na wyrównanie lotu przed zderzeniem z ziemią, bo inaczej zabije siebie i wszystkich na pokładzie. Był to praktycznie niewykonalny manewr, ale Gil Troubridge był naprawdę doskonałym pilotem i prawie udało mu się go wykonać.

Prawie.

Musiał podciągnąć dziób, chcąc wyrównać, i dzięki połączeniu turbin i zalet płatowca z wysuniętymi klapami udało mu się to w chwili, w której włączył antygrawitację. Był jednakże metr za nisko i rufa rąbnęła o ziemię. Niespodziewanie dzięki temu pinasa prawie się wyprostowała i w tej sekundzie, gdy tak wisiała, poczuł olbrzymią ulgę. Drugi pilot zdążył już wysunąć awaryjne płozy i kiedy pinasą na nie opadnie, najgorsze powinno być za nimi…

I dokładnie w tym momencie rakieta wykonała ostatni atak.

Elektroniczny kamikadze stracił cel dzięki wariackiemu manewrowi bosmana, ale odnalazł go, gdy pinasa uniosła dziób, i pognał ku niemu z prędkością przekraczającą dziesięć kilometrów na sekundę. Mimo to prawie chybił — samym skrajem ekranu zahaczył pinasę zaledwie metr od czubka dziobu, w którym znajdował się radar. Grawitacyjna gilotyna odcięła ten metr dziobu niczym siekiera tnąca masło, ale energia kinetyczna tego uderzenia rozpruła dalsze dziesięć metrów kadłuba, Troubridge, drugi pilot i łącznościowiec zginęli na miejscu, a siła uderzenia zakończyła to, co zaczęło walnięcie rufy o ziemię, i pinasa machnęła kozła do tyłu, po czym gruchnęła o ziemię niczym zwariowany delfin akrobata wykonujący salto. Tylko że pinasa nie była delfinem, a lądowisko wylane było czterdziestocentymetrową warstwą cerambetu będącego materiałem znacznie, ale to znacznie twardszym od wody.


— Dobry Boże, skraksowała! — jęknął kontroler. — Boże! Spadła!

Straż, ambulans i techniczne wozy pogotowia wypadkowego gnały już ku miejscu przymusowego lądowania, wyjąc syrenami i błyskając kogutami, więc jedyne co mógł zrobić, to obserwować, jak pinasa z patronką na pokładzie ulega samozniszczeniu, sunąc na grzbiecie po lądowisku.


Gdyby był to cywilny prom, wszyscy na pokładzie zginęliby w sekundy po załodze — dokładnie w chwili, w której jednostka po salcie zetknęłaby się z ziemią. Pinasa była jednak okrętem wojennym zaprojektowanym z myślą o poruszaniu się we wrogim otoczeniu i wytrzymywaniu dużych zniszczeń. Pancerny kadłub wykonano z utwardzonej stali, a jej projektanci i producenci słynęli z tego, iż tworzyli najbardziej odporne na kraksy pojazdy.

Turbina numer dwa urwała się, przeleciała łukiem trzysta metrów i trafiła w cysternę, kończąc egzystencję w olbrzymiej kuli ognia, która rozświetliła noc. Kierowca cysterny nawet nie wiedział, że ginie, a jego pojazd, a raczej jego płonący wrak wybuch wrzucił w hangar remontowy numer dwanaście. Dwa autobusy orbitalne i siedemnastu techników zostało rozniesionych na strzępy w wyniku wywołanej przez niego eksplozji. Pinasa zaś sunęła dalej po lądowisku, siejąc iskrami i fragmentami kadłuba.

Następne wybuchły zbiorniki wodoru, także zaprojektowane tak, by przetrwały przymusowe lądowanie i dawały się odstrzelić. Ładunki awaryjne odrzuciły je od kadłuba przed eksplozją. Wszystkie cztery opadły, działając jak bomby — dwa na pustą, otwartą przestrzeń, nie robiąc nikomu krzywdy, trzeci zaś na dworzec lotniczy. Jego wybuch zmienił tysiąc metrów kwadratowych krystoplastu stanowiącego frontową ścianę w odłamki, które zmasakrowały cywilów obecnych w części B. Dwa wozy ratunkowe ledwie uniknęły zniszczenia, gdy ostatni zbiornik eksplodował na ich drodze, ale załogi nie miały czasu na radość z cudownego ocalenia — oba pojazdy ominęły gwałtownie dymiący krater i pognały za rozpadającą się w oczach pinasa.


Honor jęknęła, gdy coś rąbnęło ją w prawy bok. Bardziej wyczuła niż zobaczyła, że jeszcze coś się zbliża, i odchyliła się najmocniej, jak mogła, w lewo, by osłonić Hanksa, którego stare kości były znacznie słabsze niż jej. Nie odsunęła się wystarczająco — poczuła uderzenie i usłyszała stłumiony krzyk wielebnego, gdy jej ramię wbiło się w niego. Ktoś rozpaczliwie wrzeszczał w tylnej części kabiny i nagle umilkł. Świat wirował i trząsł się niczym upiorne diabelskie koło, a wszystkiemu towarzyszył jęk rozdzieranego metalu i wizg metalu trącego o coś twardego. Wydawało się to ciągnąć w nieskończoność.

A potem skończyło się równie nagle, jak się zaczęło — pinasa wróciła do właściwej pozycji i znieruchomiała. Wokół rozległy się jęki i dziwne basowe krzyki. Wyprostowała się na fotelu, odpychając równocześnie moduł bagażowy zazwyczaj wiszący nad fotelem. Ten znad jej fotela wyrwał mocowanie ze ściany i to właśnie on pchnął ją gwałtownie na Hanksa. Odruchowo sprawdziła, czy z Nimitzem wszystko w porządku, i rozejrzała się, szukając wielebnego.

Potrząsnął głową zamroczony; z rozciętego czoła i z przegryzionej wargi płynęła mu krew, lecz w oczach widać było normalny błysk inteligencji i troskę, gdy rozglądał się, szukając z kolei jej.

Honor odetchnęła z ulgą i skupiła się na walce z blokującą drogę poduszką powietrzną, która automatycznie wypełniła miejsce między ścianą a nią.

— Milady! Lady Harrington!

Pojęcia nie miała, jakim cudem LaFollet dotarł do niej tak szybko, ale zdążył podtrzymać ją, gdy niepewnie wstała. Ból w prawym boku świadczył o co najmniej jednym złamanym żebrze, a ten w lewym ramieniu o innych uszkodzeniach. Żaden nie był na szczęście tak dojmujący, by utrudniać jej myślenie i rejestrowanie tego, co się wokół dzieje. Dlatego też jako pierwsza wyczuła specyficzny swąd palącej się instalacji.

— Won! Wszyscy na zewnątrz! Natychmiast! — krzyknęła świadoma niebezpieczeństwa.

Zbiorniki wodoru musiały zostać odstrzelone, bo inaczej nikt nie przeżyłby kraksy, ale awaryjne silniki strumieniowe zostały zaprojektowane właśnie po to, by pomóc w awaryjnym lądowaniu uszkodzonej pinasy, i ich zbiorniki paliwa znajdowały się wewnątrz kadłuba. A przewody paliwowe podczas lotu wypełniał obojętny gaz, a same zbiorniki wykonano z superwytrzymałego stopu, ale nic nie było niezniszczalne.

Ktoś złapał ją energicznie — odwróciła się, lecz nim zdążyła powiedzieć słowo, LaFollet uniósł ją i rzucił w objęcia Candlessa. Jamie miał zakrwawioną twarz, co nie miało żadnego wpływu na jakość jego chwytu. Złapał ją pewnie i skierował się ku najbliższej dziurze w kadłubie.

— Nie martwcie się mną! — oświadczyła. — Pomóżcie Adamowi!

Prawa burta pinasy została rozpruta w większej części długości, a Gerrick leżał w jej pobliżu, pojękując cicho. Jedną nogę miał złamaną — taki kąt wygięcia nie mógł być naturalny — i zaplątaną w podstawę fotela. Z krwawej rany na udzie wystawała kość, a z głębokiego rozcięcia na ramieniu wypływała krew.

— Puść mnie i pomóż Adamowi! — poleciła, widząc, że pierwsze polecenie nie odniosło skutku.

Drugie zresztą też, bo nie miało prawa — Jamie Candless był graysońskim gwardzistą, którego patron znajdował się w niebezpieczeństwie i tylko to było dla niego najważniejsze. Honor spróbowała uwolnić się z jego chwytu, ale mimo że była wyższa i silniejsza, nie zdołała tego dokonać. Z zaciętością i wyraźnym wysiłkiem nadal taszczył ją ku dziurze w kadłubie, gdy obok pojawił się Arthur Yard. Złapał jej drugą rękę, prawie wydzierając ją Nimitzowi. Treecat jednakże nie protestował, ponieważ dwoma innymi łapami obejmował ją za szyję, a przywarł tam niczym pijawka. Yard przerzucił jej rękę przez kark i wspólnymi siłami wyciągnęli ją z pinasy. Andrew LaFollet tymczasem zajął się wielebnym Hanksem, którego życie było dla Graysona ważniejsze nawet niż życie Honor. Nie mając czasu na pobieżne nawet badanie, postawił go na nogi, przerzucił przez ramię i pospieszył w ślad za podkomendnymi.

Honor próbowała się wyrwać, ale ochroniarze byli naprawdę dobrze wyszkoleni i nie pozwolili jej na to, a co więcej zdołali utrzymać desperackie tempo biegu rozpoczętego ledwie wydostali się z wraku. Ich celem była najbliższa osłona terenowa, czyli rów melioracyjny.

Odwróciła głowę i tuż za sobą zobaczyła LaFolleta niosącego Hanksa, a dwa kroki dalej Jareda Suttona wyglądającego na otumanionego, ale całego. Nigdzie natomiast nie było śladu załogi — pilot i pozostali będący w kabinie nie mogli przeżyć, ale gdzie był mechanik pokładowy… przypomniała sobie ten nagle urwany, przeraźliwy krzyk i już wiedziała.

Candless i Yard dotarli do rowu i wrzucili weń Honor, Candless zaś padł na nią, osłaniając ją własnym ciałem. Jego ciężar przydusił ją do ziemi i do Nimitza, więc wypełzła spod niego. Próbował jej przeszkodzić i podczas szamotaniny oberwał łokciem w żołądek — cios został wymierzony z precyzją uzyskaną w ciągu trzydziestu sześciu lat treningu sztuk walki. Honor nawet nie przyszło do głowy, że Candless robi to jedynie po to, by ocalić jej życie — wszystko, o czym mogła myśleć, to Adam, którego trzeba było ratować. Zaczęła gramolić się z rowu i Yard złapał ją od tyłu w desperacki chwyt. Widząc, co się dzieje, LaFollet puścił Hanksa znacznie gwałtowniej niż zamierzał i skoczył na pomoc Yardowi próbującemu powstrzymać Honor przed obłąkańczą szarżą do wraku.

— Nie, milady! — spróbował perswazji. — Nie możemy ryzykować pani życia!

— Ja pójdę, milady! — Jared najwyraźniej oprzytomniał i, nie czekając na odpowiedź, pognał ku pinasie. Palił go wstyd, że uciekł, zostawiając rannego i przywalonego szczątkami.

Candless nadal trzymał się za brzuch i gorączkowymi haustami łykał powietrze, a pozostali dwaj mieli pełne ręce roboty, powstrzymując Honor przed podążeniem śladami Jareda i nie chcąc jej przy tej okazji zrobić krzywdy.

— Honor, uspokój się do kurwy nędzy! — ryknął nagle LaFollet prosto do jej ucha.

I zadziałało.

Siła głosu połączona z treścią spowodowały, że zamarła. Dopiero patrząc w jego szare oczy kontrastujące z zaczerwienioną z wysiłku twarzą, dostrzegła, iż płyną po niej łzy.

— Nie możemy ryzykować twojego życia! — powiedział znacznie ciszej, i nie ukrywając strachu. — Nie rozumiesz?!

— On ma całkowitą racje! — oznajmił Hanks, kuśtykając ku nim.

Oszczędzał wyraźnie lewą nogę, a po twarzy płynęło mu kilka zasychających już na szczęście strumyczków krwi z różnych rozcięć, ale głos miał nienaturalnie spokojny i łagodny, co czyniło go jeszcze bardziej przekonującym.

— Ma rację — powtórzył ciszej.

I Honor zwiotczała w uchwycie obu gwardzistów.

— Dobrze — szepnęła.

— Proszę mi dać słowo, milady! — opanowany już LaFollet wrócił do oficjalnej formy, a widząc jej spojrzenie, zdobył się nawet na karykaturę uśmiechu. — Proszę dać mi słowo, że poczeka tu pani na nas! Wtedy wrócimy po Gerricka.

— Daję słowo — powiedziała głucho.

LaFollet jeszcze moment spoglądał jej w oczy, nim ją puścił i dał ruchem głowy znak Yardowi. Obaj zaczęli się wdrapywać na ścianę rowu.


— Dostaliśmy ich? — Taylor domagał się odpowiedzi coraz kategoryczniej. — Dostaliśmy?

Martin zirytowany potrząsnął głową.

— Nie wiem — przyznał niechętnie.

Stał wyprostowany i spoglądał na lądowisko. W pierwszej chwili był pewien, że załatwili sprawę, tyle było wybuchów, ale potem zobaczył pogięty wrak pinasy, który znieruchomiał o jakieś pięćdziesiąt metrów od nich i nie palił się. Czarny kształt wyraźnie odcinał się od szalejącego w tle pożaru i choć był niesamowicie zmasakrowany, istniała szansa, że ktoś na jego pokładzie przeżył. Koło pinasy zatrzymał się z piskiem opon pierwszy wóz strażacki. Inne były niedaleko…

Przyjrzał się wyraźniej i zaczął się bać — nie wszystkie z pędzących ku wrakowi pojazdów były wozami ratunkowymi. Przynajmniej połowę stanowiły patrolowce Gwardii Harrington zmierzające prosto ku niemu. Rozejrzał się i zobaczył, że inne zbliżają się z pozostałych stron, otaczając trójkątny obszar z boku wraku.

— Nie wyjdziemy z tego, Austin — oznajmił, dziwiąc się własnemu spokojowi.

Taylor przez moment spoglądał na niego, poruszył bezdźwięcznie ustami i upuścił z westchnieniem wyrzutnię.

— Chyba nie — przyznał równie spokojnie.

— W takim razie sądzę, że powinniśmy sprawdzić, czy wykonaliśmy zadanie.


LaFollet i Yard wydostali się z rowu, którego ściany okazały się wyższe i bardziej strome, niż się to wydawało z poziomu lądowiska. Honor obserwowała ich, stojąc obok wielebnego Hanksa. Rozsądek wrócił jej na tyle, że nie miała wątpliwości, że to on i Andrew mieli rację. Była kim była i nie mogła narażać się na niebezpieczeństwo, którego można było uniknąć. Zbyt wielu ludzi zależało od niej w zbyt wielu sprawach i choć nie była to miła świadomość, nic nie mogło tego zmienić. Nimitz zamruczał cicho, czując jej wstyd, że pozwoliła innym ryzykować życie, a sama została w bezpiecznym miejscu. Hanks położył jej dłoń na ramieniu, najwyraźniej rozumiejąc targające nią uczucia.

Jamie Candless odkaszlnął i zdołał uklęknąć. Potrząsnęła głową i przykucnęła obok niego.

— Przepraszam, Jamie — powiedziała szczerze. Potrząsnął delikatnie głową.

— Niezły… cios… milady — wysapał z wysiłkiem.

Honor postawiła Nimitza na ziemi i pomogła gwardziście przyjąć pozycję pionową. Nimitz zręcznie wspiął się na górę i usiadł, obserwując akcję ratunkową. Honor objęła Candlessa niezbyt pewnie trzymającego się jeszcze na nogach. Mruknął coś pod nosem i wsparł się na niej, co było najlepszym dowodem, że trafiła go silniej i celniej niż sądziła — inaczej nigdy by się tak nie zachował.

Oboje odwrócili się i przyjrzeli wrakowi.

Ekipy ratunkowe poruszały się z wytrenowaną szybkością i precyzją. Kilku ludzi wpadło do wraku, szukając żywych rozbitków, a reszta pospiesznie pokrywała poskręcany kadłub warstwą gęstej białej piany. Dwóch gwardzistów biegło w kierunku rowu melioracyjnego, okrążając wrak i ratowników szerokim łukiem. Musieli należeć do ochrony portu, ale Honor i tak zaskoczona była szybkością, z jaką zjawili się na miejscu katastrofy.


— Tam w rowie, koło przepustu! — syknął Martin.

Taylor zaklął pod nosem, spoglądając we wskazanym kierunku i widząc stojącą w rowie wysoką postać. Blask płomieni odbijał się w złotym kluczu patrona i gwieździe orderowej, które miała na szyi, toteż obaj przyspieszyli kroku, chcąc dotrzeć do niej, zanim złapią ich prawdziwi członkowie Gwardii Harrington.


LaFollet i Yard zdążyli odbiec od rowu ze dwadzieścia metrów, a życie zawdzięczali tylko temu, że obaj patrzyli w kierunku wraku, gdy ten przestał istnieć.

Dziura w zbiorniku paliwa nie była duża, ale w kadłubie zebrało się dość jego oparów, a piana gaśnicza nie zdążyła jeszcze tam dotrzeć. Potem wystarczyła już tylko jedna iskra nadal smażącej się miejscami instalacji. Pierwszym i jedynym ostrzeżeniem był język ognia, który nagle wystrzelił z wraku niczym obsceniczny czerwono-złoto-niebieski wachlarz. Obaj gwardziści na ten widok padli plackiem. W następnym ułamku sekundy świat eksplodował.

Siła wybuchu powaliła Honor, Candlessa i Hanksa, a Adama Gerricka, Jareda Suttona i czterdziestu dwóch ratowników zmieniła w krwawe strzępy albo w spopieloną nicość. Honor była bledsza od śmierci, leżąc na dnie rowu, nad którym z wyciem przelatywały szczątki, czując większy ból i winę, niż gdyby te szczątki fizycznie ją zraniły.


Edward Martin, podobnie jak Andrew LaFollet i Arthur Yard, dostrzegł płomień i zrozumiał ostrzeżenie. Był starszy i nie miał takiego refleksu jak Taylor, ale zdołał go dopaść rozpaczliwym szczupakiem i przewrócić na ziemię. A zaraz potem ziemia rąbnęła ich jeszcze raz, gdy wrak eksplodował. Zaskoczony Taylor przestał się szarpać dopiero w tym momencie, rozumiejąc postępowanie byłego sierżanta, a wybuchy ciągle trwały, zlewając się w jeden ogłuszający huk, jakby był to objaw ostatecznego gniewu bożego.

O mniej niż pięć metrów od nich coś ciężko gruchnęło o ziemię, odbiło się, przeleciało nad nimi i z łomotem zniknęło gdzieś w mroku. Martin ostrożnie uniósł głowę i rozejrzał się. Po pinasie pozostał dymiący krater, wokół którego rozsiane były szczątki i wraki płonących pojazdów ratunkowych. Przyglądając się im, przez moment zastanawiał się, ilu ludzi właśnie zabił… Potem wstał i szarpnięciem postawił na nogi Taylora.

— Chodź, Austin — powiedział nienaturalnie spokojnym głosem.

Miał na sumieniu śmierć tak wielu niewinnych, że gdyby nie świadomość, iż jest wykonawcą woli bożej, pewnie by oszalał. Resztką świadomości trzymał się tego jedynego pewnika — Bóg tak chciał. I tylko ta świadomość umożliwiała mu funkcjonowanie w koszmarze krwi i zniszczenia.

— Mamy zadanie do wykonania, Austin.


Andrew LaFollet i Arthur Yard przeżyli wybuch. Yard był nieprzytomny, a LaFollet znajdował się w niewiele lepszej kondycji. Zdołał pozbierać się na czworaki i rozejrzeć. Jedno spojrzenie na dymiący krater powiedziało mu, że dla nikogo z tych, którzy byli bliżej wraku, nikt już nic nie zdoła zrobić. Pochylił się nad Yardem, sprawdzając jego stan i równocześnie dziękując Bogu, że zmusił Honor do pozostania w rowie.

A potem odetchnął z ulgą, gdy wyczuł słaby, ale stabilny puls Yarda.


Honor czołgała się po ścianie rowu, szukając Nimitza. Dzięki więzi wiedziała, że żyje — był przestraszony i zaskoczony skalą zniszczeń. Był też zły, co sugerowało, że nie wyszedł z wybuchu bez szwanku, ale nie były to poważne obrażenia. Znajdował się więc w lepszym stanie, niż mogła to powiedzieć o sobie.

Cały bok płonął żywym ogniem, więc do pierwszego złamanego żebra dołączyło co najmniej jeszcze jedno, jeżeli nie dwa. Oczy zalewała jej krew płynąca z czoła — nie wiedziała czy rozciętego, czy tylko porządnie skaleczonego. Wiedziała za to, że padając rozcięła sobie dolną wargę, i nadal kręciło się jej w głowie, gdy dotarła wreszcie do krawędzi rowu.

Nimitz siedział sobie spokojnie za obmurówką przepustu z cerambetu i przyglądał się z zainteresowaniem płonącym wrakom pojazdów. Futro miał w kilku miejscach osmolone i nadpalone, ale poza tym był cały i zdrowy. Honor odetchnęła z ulgą, z drugiej strony zdając sobie sprawę, że niepotrzebnie się denerwowała — Nimitz miał dość zdrowego rozsądku i refleksu, by na czas poszukać schronienia.

Spojrzała w dół i skrzywiła się zła na samą siebie, obserwując Candlessa próbującego tym razem samodzielnie wstać. Jamie miał parszywy dzień — najpierw kraksa pinasy, potem jego własna szefowa próbowała go znokautować, a na koniec cały świat zdał się eksplodować mu prosto w twarz. Z cudem graniczyło, że był w stanie się poruszać.

Poczuła na ramieniu delikatny dotyk — odwróciła się zaskoczona — obok stał wielebny Hanks z krwawą maską zamiast twarzy. Ze smutkiem przyglądał się kraterowi, po czym potrząsnął głową i powiedział:

— Proszę wstać, milady. Pomogę pani.

Pochylił się i pomógł jej się podnieść.

I dokładnie w tym momencie Nimitz skoczył w lewo, wydając przenikliwy okrzyk wojenny.


— Zachowuj się jak na strzelnicy — poradził cicho Martin, gdy półbiegiem zbliżali się do rowu.

W sumie biegli, ale ich nogi zachowywały się tak, jakby były z gumy, toteż tempo bardziej przypominało szybki marsz. Taylor przytaknął nerwowo, potwierdzając w ten sposób opinię Martina — chłopak był dobry i odważny i trudno byłoby sobie wyobrazić lepszego partnera na samobójczą misję, ale brak mu było doświadczenia. Martin wiedział, że dołoży wszelkich starań, ale tak naprawdę nie mógł na niego liczyć. Jeżeli ktoś mógł w tych warunkach z zimną krwią zastrzelić Harrington, to tylko on sam. Korzystając z okazji, pomodlił się ostatni raz:

„Przebacz mi Panie to, co zrobiłem, i to, co jeszcze zrobię. Wiem, że ona jest Twym wrogiem, nierządnicą i niewierną, ale jest także kobietą, więc daj mi siły, bym mógł dokonać tego, co powinienem na chwałę Twoją”.


Honor odwróciła się, słysząc dźwięk przypominający odgłos rozdzieranego płótna i czując wściekłość Nimitza.

Szaro-kremowa błyskawica przemknęła przez popalony teren i choć Honor widziała, dokąd zmierza, jej umysł był zbyt otępiały, by w odpowiednim czasie dojść do odpowiednich wniosków. Straciła ostatnie cenne sekundy.


— Słodkiii… — Okrzyk Austina zmienił się w wycie, gdy prawie dziesięć kilogramów rozwścieczonego treecata skoczyło mu do gardła.

Zdołał osłonić szyję ręką, wypuszczając z niej pistolet maszynowy, który łukiem poszybował w górę, ale ta odruchowa reakcja przedłużyła jedynie jego agonię o parę nie kończących się, pełnych bólu sekund, gdy sześciołapa piła łańcuchowa zabrała się za jego głowę i rękę. Pierwszy cios Nimitza jak zwykle oślepił przeciwnika i wyjący zamachowiec zatoczył się w upiornym tańcu śmierci, próbując oderwać od siebie wcielenie śmierci rozszarpujące mu twarz i szyję.

Martin podskoczył, słysząc wycie Taylora, i zamarł, widząc co się z nim dzieje. Odruchowo złapał jego broń i dopiero w tym momencie zrozumiał, na co patrzy. Ta sycząca, wściekła furia mordująca w fontannie krwi Taylora mogła być jedynie familiarem dziwki — demonem z piekła rodem, który pozostawał na jej usługach. Wiedział, że chłopakowi nie zdoła w żaden sposób pomóc, jego rozpaczliwe krzyki raniły jego duszę, ale jedno było w tym całym zajściu budujące — otóż dzięki wyraźnej interwencji Pana demon zaatakował niewłaściwego przeciwnika, pozwalając groźniejszemu na swobodne działanie.

Nie marnując ani chwili, pognał przed siebie, odbezpieczając i przeładowując po drodze broń. Wszechświat zawęził się do jednej wysokiej kobiecej postaci, której obcą twarz o ostrych rysach pokrywała krew. Zobaczył, jak jej zaskoczenie zmienia się w zrozumienie, ale było to bez znaczenia — znajdował się za daleko, by zdołała wykorzystać którąkolwiek ze znanych sztuk walki, a za blisko, by mógł chybić.

Poprosił raz jeszcze Boga o wybaczenie i nacisnął spust.


Honor usłyszała przeraźliwy ryk, gdy Nimitz dopadł celu ale cel nie był sam. Coś, a raczej ktoś był tam jeszcze i próbowała go rozpoznać, zmuszając obolały mózg do pracy. Tej nocy jednakże zbyt wiele wydarzyło się w zbyt krótkim czasie i szare komórki reagowały jak zanurzone w melasie, toteż nie całkiem pojmowała, co się dzieje.

Zrozumiała wszystko, gdy zobaczyła w rękach nadbiegającego broń! To znów nie był wypadek — ktoś wymordował tyle osób, by zabić ją… i wyglądało na to, że tym razem w końcu mu się uda, bowiem nie była w stanie nic zrobić.

— Panie Bo…!

Okrzyk przerwała seria wystrzałów. Ciało wielebnego Juliusa Hanksa, głowy Kościoła Ludzkości Uwolnionej, zadygotało konwulsyjnie, przecięte serią pocisków, gdyż rzucił się między zabójcę a jego wybraną ofiarę. Honor krzyknęła tak z przerażenia, jak i z bólu, gdy kule, które przebiły ciało duchownego w fontannie krwi trafiły ją w pierś. Upadła, łapiąc gorączkowo oddech, obolała, ale żywa. Zawdzięczała to strojowi, a konkretnie kuloodpornej górnej części sukni zaprojektowanej przez LaFolleta z myślą o pazurach Nimitza. W normalnych warunkach nie zdołałaby ona powstrzymać kuł wystrzelonych z pistoletu maszynowego, ale straciły one większość energii i prędkości, przechodząc przez ciało Hanksa, i kamizelka zdołała przechwycić dość ich energii kinetycznej, by nie zdołały jej przebić i dotrzeć do ciała.

Honor leżała na dnie rowu skąpana w krwi Hanksa i przygnieciona przez jego ciało. Była zbyt oszołomiona, tak przez uderzenia pocisków, jak i przez świadomość jego poświęcenia, by móc się ruszyć. Zabójca tymczasem podszedł do krawędzi rowu, przyklęknął i starannie wycelował w jej głowę.


Martin przyklęknął, czepiając się rozpaczliwie resztek zdrowego rozsądku. Ona nadal żyła! Ile razy musi zebrać się na odwagę, by wreszcie zabić tę przeklętą kobietę, i ilu niewinnych jeszcze przy tej okazji zginie — tłukło mu się pod ciężką czaszką. Normalny człowiek nie przeżyłby katastrofy pinasy, nie mówiąc o ciągu dalszym… a tak miał na sumieniu tylu niewinnych, że nawet świadomość, iż działa w imieniu Boga, przestała stanowić wystarczające wsparcie. Spojrzał z uznaniem na ciało zastrzelonego przed chwilą, który oddał życie, broniąc swego patrona, jak przystało gwardziście…

Wszechświat Edwarda Martina rozpadł się na kawałki, gdy rozpoznał zabitego. Patrząc na twarz tego, który własnym ciałem zasłonił patronkę Harrington, usłyszał ohydny, pełen tryumfu śmiech szatana. Diabeł ryczał niczym pożar i tryumfował, a z bezsilnych rąk Martina wysunął się pistolet maszynowy. Przerażony wpatrywał się w twarz tego, którego zabił, skazując tym samym swą duszę na wieczne potępienie.

— Boże! — krzyknął. — Boże, coś pozwolił mi zrobić!?


W pierwszej sekundzie Honor sądziła, że zwariowała, widząc, jak zabójca upuszcza broń i wrzeszczy tak, że słychać go było mimo ryku płomieni i wycia syren. Potem dostrzegła na jego twarzy przerażenie, które ustąpiło niedowierzaniu i natychmiast zostało zastąpione przez pozbawioną nadziei rezygnację i ból, tak głębokie, że przez moment zrobiło się jej go żal. Na szczęście natychmiast jej przeszło, gdy przypomniała sobie, że to on zabił jednego z najlepszych i najłagodniejszych ludzi, jakich znała. Sądząc po reakcji, on także właśnie zdał sobie z tego sprawę.

Ktoś z boku poruszył się, więc odwróciła głowę. Jamie Candless zdołał wstać, choć widać było, że kosztowało go to naprawdę wiele i że cały czas musiał walczyć z własnym ciałem pragnącym paść i znieruchomieć. Jego twarz była krwawą maską wściekłości, gdy spoglądał na zabójcę wielebnego Hanksa.

Powoli, z przerażającą precyzją kata wyjął z kabury pulser, odbezpieczył i wycelował w głowę oddalonego o niespełna trzy metry, klęczącego zabójcy wstrząsanego nieopanowanym szlochem.

— Żywego! — zdołała wychrypieć Honor. — Musimy go mieć żywego!

Nadal brakowało jej tchu i przez moment sądziła, że Jamie nie usłyszał jej w ogólnym zamieszaniu. A potem przez drugi moment była pewna, że nie ma zamiaru wykonać polecenia. Był jednak gwardzistą — klnąc aż powietrze jęknęło, podszedł do klęczącego i rąbnął go na odlew lufą pulsera.

Siła ciosu posłała Martina na dno rowu, a Candlessa na kolana. Trzeci raz nie miał już siły wstać, ale nie było takiej potrzeby — Edward Martin leżał nieprzytomny i nic nie wskazywało, by szybko odzyskał świadomość. A jak długo to nie nastąpi, będzie wolny od koszmaru wynikającego z jego własnego czynu.

Загрузка...