Samuel Mueller przyglądał się podejrzliwie leżącemu na biurku pergaminowi. Wezwanie na specjalną sesję Konklawe miało starą formę napisanego na kartce dokumentu, a treść, nie licząc ostatniego zdania, była znajoma, bo standardowa. Ostatniego zdania zaś nigdy nie widział w wezwaniu żaden żyjący patron. Mayhew miał prawo go użyć zgodnie z konstytucją, ale to nie musiało mu się podobać. Polecenie utrzymania tajemnicy „pod groźbą wywołania niezadowolenia Miecza” trąciło jak na jego gust powrotem starych, złych czasów, kiedy to Protektor był w stanie grozić patronom, a fakt, że Mayhew mógłby nawet taką groźbę zrealizować, jedynie pogarszał humor Samuela. A Mayhew mógł to zrobić. Przynajmniej jeszcze mógł.
Bo jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to możliwości Protektora skończą się szybko i ostatecznie. A przebieg wydarzeń wskazywał, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Jego żądni krwi wspólnicy opracowali całkiem zmyślny plan i utknęli w ostatnim punkcie — nie mogli zdecydować, gdzie go wykonać. A on idealne miejsce znalazł natychmiast i to w taki sposób, że pozostali byli mu ogromnie wdzięczni, gdy pomanipulował nimi tak, aby sami je zasugerowali. Niechęć Fitzclarence’a do uśmiercania własnych ludzi była oczywista, więc wszystko, co musiał zrobić, to wyglądać ponuro a smętnie i zachęcić go, by zgodził się z wolą bożą. Jego zdecydowane pogodzenie się z konsekwencjami planu Marchanta nie pozostawiło tamtemu wyboru, potem wystarczyła luźna uwaga, że źle byłoby wybrać kopułę budowaną na terenie otwartego i zagorzałego krytyka Harrington. Burdette nie był aż taki głupi — skorzystał z okazji, by zaproponować domenę Mueller jako teoretycznie przynajmniej neutralny teren, a więc lepiej się do tego nadający. Mueller udał przerażenie… co wciągnęło Marchanta do dyskusji, naturalnie jako zwolennika patrona Burdette. Obaj argumentowali z takim przekonaniem, że aż miło było słuchać, toteż nic dziwnego, że w końcu, z oporami i niechętnie, ale dał się przekonać. Zagrał tak dobrze, że całkiem szczerze chwalili go za skłonność do zapłacenia tak wysokiej ceny za wypełnienie woli bożej. Tak byli tym zajęci, że nawet do głowy żadnemu nie przyszło, jakie odniesie korzyści z „ofiary”.
Cóż, być może czystość motywów przesłoniła im bardziej doczesny wymiar całej sprawy. Jeżeli tak było, nie zamierzał im tego uświadamiać. Był równie jak pozostali zdecydowany wypełnić obowiązek nałożony na nich przez Pana, ale nie było to powodem, dla którego miałby rezygnować z okazji, którą mu Pan zaoferował. Nie była to zresztą łatwa decyzja — nie miał ochoty zabijać własnych ludzi dokładnie tak samo jak Burdette. W końcu dziadkowi obecnego Protektora przysięgał ich chronić. Jednakże ktoś musiał ponieść tę ofiarę. Śmierć dzieci zaskoczyła go i zszokowała, bo tego nigdy nie planowali, ale tym razem Marchant miał rację: niesamowicie wręcz zwiększyło to skuteczność całej operacji… oraz zwielokrotniło przyszłe korzyści Muellera, których istnienia pozostali w ogóle nie zauważali.
Żaden bowiem dotąd nie zrozumiał, jakimi jego dłużnikami się stali. Burdette nawet nie podejrzewał, że jeśli nie będzie chciał mu później ofiarować pewnych rzeczy z wdzięczności, to będzie musiał to zrobić z bardziej prozaicznych powodów. Bo tak się dziwnie złożyło, że nie istniały żadne dowody łączące Samuela Muellera ze spiskiem, natomiast Samuel Mueller znał szczegóły każdej fazy operacji. Dzięki temu jego inspektorzy w każdej chwili mogli „odkryć” dowody świadczące o udziale tamtych dwóch, podczas gdy jakiekolwiek ich oskarżenia byłyby jedynie bezpodstawnymi pomówieniami. A to zapewniało mu żelazną kontrolę nad patronem Burdette do końca życia któregokolwiek z nich. Co było zaiste miłą perspektywą.
Nie była to zresztą ani jedyna, ani największa zaleta tego, że to jego ludzie, a więc i on stali się ofiarami podobnego okropieństwa. Nie dość, że stawał się w ten sposób jedyną osobą, której nikt nie mógł podejrzewać, to jeszcze plasowało go na idealnej pozycji do przewodzenia atakowi skierowanemu przeciw Harrington i pośrednio Mayhewowi. Mógł być tak złośliwy jak chciał i będzie to tłumaczone słusznym gniewem, a nie ambicją. Natomiast gdyby coś się nie udało, mógł spokojnie grać ciężko zaskoczonego i stać się głosem rozsądku w imię „leczenia ran” pozostawionych przez tragedię. Najlepsze w tym wszystkim było to, iż jak by się sytuacja nie rozwinęła, nie mógł na tym stracić, w najgorszym przypadku poczyni pewne ustępstwa i przeprosi, w zamian za co zyska olbrzymią sympatię jako rozsądny i sprawiedliwy i wtedy Mayhew będzie jego dłużnikiem.
Nie miał naturalnie ochoty na tę ostatnią możliwość, ale nic nie szkodziło zabezpieczyć się na wszystkie ewentualności, tym bardziej że przyświecał mu jeden, dokładnie sprecyzowany cel — nie miał najmniejszej ochoty przekazywać synowi tak niekompletnej władzy nad domeną. Miał pięćdziesiąt dwa lata i dzięki nowym zdobyczom medycyny nawet nie mogąc poddać się prolongowi, powinien spokojnie dożyć dziewięćdziesiątki. A to dawało mu naprawdę dużo czasu, żeby próbować do skutku.
W tym momencie przyszło mu do głowy coś tak oczywistego, że omal sam sobie nie dał po pysku, że wcześniej o tym nie pomyślał. O jego udziale wiedziało sześciu ludzi: Burdette, Marchant, Harding oraz Surtees, Michaelson i Watson. Ostatnich trzech nie stanowiło zagrożenia, ponieważ nie wiedzieli o żadnym nielegalnym postępku, ale trzej pierwsi mogli stanowić problem, podobnie jak reszta sabotażystów. Zadał sobie sporo trudu, by poza Hardingiem nie spotkać się z żadnym z nich, ale to nie znaczyło, że któryś z pierwszej trójki się nie wygadał, bo wątpił, czy szeroko rozwinięta profilaktyka przyszła w ogóle do głowy takiemu fanatykowi jak Marchant. W końcu obaj z Fitzclarence’em podali mu nazwiska pozostałych uczestników spisku…
Burdette i Marchant stanowili oczywiste zagrożenie, a pozostali prawdopodobne. Śledztwo, nad którym nie miałby kontroli, mogło go obciążyć. Nie do końca, ale zawsze. A skoro zginęły dzieci, to najmniejszy ślad powiązania z tymi, którzy je zabili, nie zostałby nigdy zapomniany. Należało zająć się tym problemem tak na wszelki wypadek, a tak się składało, że znał wręcz idealnego człowieka do wykonania podobnego zadania.
— Tajna sesja? — Edmond Marchant spojrzał zdziwiony na patrona Burdette.
Żadnemu w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało, że Burdette właśnie złamał prawo, informując Marchanta o wezwaniu. Najprawdopodobniej żadnemu z nich nawet to do głowy nie przyszło — w końcu chodziło o prawa ludzkie, nie boskie. Marchant zmarszczył brwi — niepokojąca była zbieżność czasowa, a choć sprawy szły dobrze, szatan był sprytnym i groźnym przeciwnikiem. Co prawda byli wykonawcami woli bożej, a Bóg pokonał diabła, ale to nie znaczyło, że ten się poddał. Przez lata przygotowywał Mayhewa i tę sukę do czekającego ich zadania i na pewno nie podobało mu się, że słudzy Pana przeszkodzili jego planom. Musiał knuć i obmyśliwać, jak je uratować; pozostawało pytanie, gdzie szukać śladów jego machinacji. Bo w to, że takowe istniały, nie wątpił ani przez moment, tylko że jak dotąd mimo usilnych prób nie zdołał ich odnaleźć.
Usiadł wygodniej i potarł górną wargę, co zawsze pomagało mu w myśleniu. Skoro Mayhew zwołał Konklawe, to dysponował czymś, o czym był przekonany, że poskutkuje, a utajnienie sesji sugerowało, że chciał to coś ukryć aż do ostatniej chwili. A to z kolei znaczyło, że oni obaj powinni zachować ostrożność, a jeśli to możliwe, spróbować odkryć co to takiego.
Słuszny gniew ludu na tę nierządnicę szatana wzbierał i jeśli Mayhew z grzesznym Synodem spróbują ją chronić, gniew ten zwróci się także przeciwko nim. Chyba że sądzą, że znaleźli jakiś sposób, by te emocje opadły.
— Czy wiemy cokolwiek o powodach zwołania tej sesji? — spytał, przerywając milczenie.
— Nie — prychnął Burdette. — Mayhew będzie skomlał, żebyśmy się powstrzymali przed złożeniem petycji o postawienie dziwki w stan oskarżenia.
— Tylko dlaczego ten wymóg tajności? — Marchant próbował uporządkować myśli przy okazji pobudzenia rozmówcy do rozpoczęcia analizy sytuacji.
— Bo się boi ludzi.
— Może… ale jeśli ma inne powody? Coś, o czym sądzi, że będzie skuteczne, tylko jeśli zostanie użyte z zaskoczenia?
Burdette przechylił głowę i zaczai mu się przyglądać uważniej.
— O co chodzi, bracie? — spytał powoli. — Podejrzewasz coś konkretnego?
— Nie wiem… — Szatan nie był wszechwiedzący, ale wiedział więcej niż zwykły śmiertelnik, a więc być może… Marchant poczuł serce w gardle, ale zmusił się do zachowania spokoju. — Panie, nadal masz kontakty w ministerstwie sprawiedliwości?
— Tylko kilka — warknął ze złością Burdette. Przed powrotem Mayhewa do władzy kontrolował to ministerstwo, a od tamtej pory Sidemore cicho a skutecznie pozbawiał go tej kontroli, pozbywając się pod rozmaitymi pretekstami (najczęściej zasłużonej emerytury) urzędników, którzy mogli okazać się lojalni wobec patrona Burdette.
— Wobec tego sądzę, że sensowne byłoby, gdybyś, panie, spróbował sprawdzić, jak postępuje śledztwo bezpieki. Dobrze byłoby wiedzieć, jakie dowody zebrali przeciwko nierządnicy, bo to pomogłoby zaplanować wystąpienie przed Konklawe — zaproponował.
Burdette zastanowił się i przyznał mu rację. Co prawda widać było, że zrodziły się w nim wątpliwości, ale jeszcze nie konkretne podejrzenia, toteż pozostał spokojny. Przyjął też bez słowa protestu rozumowanie, które zdecydował mu się przedstawić były ksiądz.
Ten zaś żałował, że musiał uciec się do wybiegu wobec kogoś, kto tak jak on służył Bogu. Burdette był jednak osobą impulsywną i jeśli okazałoby się, że podejrzenia, które przyszły do głowy Marchantowi, nie są zgodne z prawdą, lepiej mu nie sugerować ich istnienia. Najgorsze co mógłby zrobić to zaniepokoić patrona możliwością, której na razie nie dawało się sprawdzić. Taki niepokój tylko by go zżerał i osłabiał wolę w sytuacji, w której znajdowali się o krok od zwycięstwa.
— Sidemore wziął się do roboty, Wasza Miłość — oświadczył zadowolony Prestwick. — Zebrał zespół do sprawdzenia dowodów, ale okazuje się, że zarówno on, jak i planetarna służba bezpieczeństwa potrzebują więcej ludzi niż sądziliśmy.
— Rozumiem… — Benjamin zmarszczył brwi: obaj mieli nadzieję, że wystarczy wtajemniczyć tylko kilku starszych rangą, najbardziej godnych zaufania ludzi w obu urzędach; teraz okazało się, że byli zbytnimi optymistami.
A ministerstwo sprawiedliwości obejmujące całą planetę było duże. I podobnie jak pradawny dinozaur potrzebowało zapasowych mózgów rozsianych po całym ciele, by móc funkcjonować…
— Rozumiem, Henry. Podziękuj mu i jeszcze raz podkreśl konieczność zachowania tajemnicy. Możesz powiedzieć, że mam na tym punkcie obsesję, ale wbij mu w łeb, że to jest najważniejsze.
— Naturalnie, Wasza Miłość.
Benjamin kiwnął głową zadowolony i przerwał połączenie.
Zdawał sobie też sprawę, że pierwszy raz od chwili, gdy dowiedział się o katastrofie, zaczyna z lekkim optymizmem spoglądać w przyszłość.
Był to niebezpieczny objaw, podobnie jak niebezpieczni byli ci, którzy potrafili doprowadzić swoje zamierzenia tak daleko. Jego plany zaś co do jednego były ryzykowne i nie mógł sobie pozwolić na pomyłki wynikające ze zbytniej pewności siebie.
— Witamy na pokładzie okrętu Marynarki Graysona Terrible, wielebny.
— Dziękuję, milady. To przyjemność móc panią zobaczyć, jak zwykle zresztą. — Hanks celowo mówił głośniej niż to było konieczne, ale chciał, by usłyszała go jak największa część załogi zgromadzonej na pokładzie hangarowym.
Miał świadomość, że członkowie załóg byli równie wstrząśnięci zawaleniem się kopuły jak reszta obywateli Graysona. Dyscyplina wojskowa mogła zapobiec okazaniu tego, ale wielu musiało zwątpić w dowodzącą nimi admirał Harrington. Nie winił ich za to, znając aż nazbyt dobrze ludzką naturę, ale chciał, by kordialność jego powitania z nią zapadła przede wszystkim w pamięć i dusze właśnie tych, którzy zwątpili.
— Zechce mi pan towarzyszyć do mojej kabiny? — spytała Honor.
— Będę zaszczycony, milady.
Oboje ruszyli ku windzie, a Hanks obserwował spod oka profil Honor. Wyglądała lepiej niż się spodziewał, ale żal, rozpacz i gniew pozostawiły swoje piętno. Chciał ją pocieszyć, bo choć nie należała do jego kościoła, była dobrą i wartościową niewiastą, nieporównanie lepszą od wielu jego wiernych. I niczym nie zasłużyła sobie na takie traktowanie, jakiego doznawała ze strony tępych czy ambitnych bigotów.
— Protektor Benjamin i jego rodzina zobowiązali mnie, bym przypomniał pani o ich wdzięczności i miłości — powiedział, gdy dotarli do windy, na co uśmiechnęła się z wdzięcznością, a gdy drzwi zamknęły się za nimi, dodał: — Poza tym, milady, Protektor przesyła pani to.
Podał jej papierową kopertę opatrzoną oficjalną pieczęcią lakową i bez komentarza poczekał, aż ją otworzy, łamiąc wpierw pieczęć, i przeczyta treść pojedynczej karty pergaminu, którą zawierała koperta. Kiedy skończyła i spojrzała na niego z niemym pytaniem w oczach, wyjaśnił:
— Izba zaczyna się niecierpliwić, milady. Poczyniono pewne kroki, by postawić panią w stan oskarżenia o morderstwo… — przerwał i uśmiechnął się, widząc w jej oczach błysk gniewu, co było zdrowym objawem. — Jak na razie zbyt mało patronów podpisało petycję, ale ta sytuacja może się zmienić. Dlatego Protektor zwołał tajną sesję Konklawe. Ma nadzieję, że zdoła przekonać obecnych, by tego zaniechali, ujawniając drobną część odkryć pana Gerricka. Najtrudniejsze będzie osiągnięcie tego bez sugerowania, kogo podejrzewa o faktyczne spowodowanie katastrofy.
— To rzeczywiście będzie trudne — przyznała z namysłem.
— Też tak sądzę. Na wszelki jednakże wypadek Protektor pragnie, by zabrała pani ze sobą pana Gerricka jako świadka i eksperta. Ja także zostałem wezwany, więc korzystając z okazji, chciałem pani zaoferować moje skromne poparcie.
— Skromne poparcie?! — prychnęła i uśmiechnęła się ciepło: Hanks był jedną z niewielu osób, które pomagały jej przez cały czas, odkąd zjawiła się na planecie. — To „skromne poparcie” to znacznie więcej niż mogłabym oczekiwać. Naprawdę, bardzo dziękuję…
— Nie ma potrzeby dziękować — przerwał, biorąc jej dłoń w swoją. — Uważam tak za honor, jak i za przywilej służyć pani zawsze i w każdy sposób, w jaki będę mógł.