— Jesteś gotów, Jared?
— Jeszcze sekunda, milady… aha. — Jared Sutton zapiął w końcu torbę i przerzucił jej pasek przez ramię. — jestem gotów, milady. Jeden porucznik flagowy melduje się do służby eskortowej! — Zameldował i pokazał w radosnym uśmiechu wszystkie zęby.
Rozbawiona Honor potrząsnęła bezradnie głową. Jared nie miał żadnych oficjalnych obowiązków i nie musiał jej towarzyszyć, ale była mu wdzięczna, że zgłosił się na ochotnika. Adam już był obładowany do granic możliwości przenośnym komputerem, bankiem danych i miniprojektorem holowizyjnym. Pozostał jeszcze komplet wydruków dokumentujących każdy krok jego zespołu w procesie rozwiązywania zagadki kopuły szkolnej oraz wszystkie wypływające stąd wnioski. Razem stanowiło to trzydzieści kilogramów papieru i ten właśnie ładunek zaoferował się taszczyć Jared.
— Doceniam twoje poświęcenie — powiedziała zupełnie poważnie, biorąc z grzędy Nimitza i sadzając go sobie na ramieniu.
Treecat znacznie szybciej doszedł do równowagi psychicznej, toteż bleeknął radośnie, oznajmiając, że także według niego Jaredowi należą się podziękowania.
— Milady, kiedyś powiedziała mi pani, że porucznik flagowy jest najbardziej przepracowanym i niedocenianym członkiem admiralskiego sztabu. Przyznaję, że była pani wspaniałomyślna i nie orała we mnie aż tak bardzo ani nie kopała zbyt często, więc mogę się zrewanżować, robiąc za pani tragarza w tak ważną noc.
Honor uśmiechnęła się, otworzyła usta, by coś powiedzieć i ugryzła się w język. Zamiast tego poklepała go po prostu po ramieniu i zlustrowała szybkim spojrzeniem resztę członków wyprawy. Dzięki staraniom MacGuinessa Adam Gerrick wyglądał znów prawie jak człowiek. Mac ściągnął z domeny kilka zapasowych kompletów odzieży wybranych przez najstarszą żonę inżyniera i karmił go prawie na siłę. Z doświadczenia wiedziała, że jest w tym naprawdę dobry — w ostatnim czasie miał aż za dużo okazji, by nabrać wprawy.
Eddy Howard, zwyczajowy trzeci członek „wyjazdowej” ochrony, był niedysponowany, więc zastąpił go Arthur Yard, podobnie jak LaFollet i Candless nienagannie ubrany na tę okazję. Jej gwardziści czuli się winni w ten sam sposób co wszyscy mieszkańcy domeny Harrington po katastrofie. Świadomość, że zdarzyła się ona nie z winy Sky Domes, podziałała wręcz cudownie na ich morale, a tą specjalną sesję Konklawe traktowali jako pierwszy krok do oczyszczenia dobrego imienia ich patronki oraz ukarania winnych tego zaplanowanego z zimną krwią mordu. Sądząc po błyskach w oczach i innych drobnych, acz dobrze jej już znanych oznakach tego ostatniego oczekiwali z niecierpliwością.
Wielebny Hanks odziany był zwyczajowo w czerń kapłańską, z którą kontrastowała biel koloratki. Honor na jej widok przypomniało się coś, o co od dawna chciała go zapytać, więc przekręciła głowę i zagadnęła:
— Zawsze mnie intrygowało, z czego jest ten biały kołnierzyk, wielebny.
— To prastara i dobrze strzeżona tajemnica, milady — odparł ze śmiertelną powagą zapytany i zachichotał. — prawdę mówiąc z celuloidu. Starego, twardego i niewygodnego celuloidu. Odkąd zostałem wielebnym, korci mnie, by zmienić go na coś wygodniejszego, ale wychodzi na to, że jestem większym tradycjonalistą niż sądzą moi krytycy. Poza tym małe umartwienie ciała jeszcze nikomu nie zaszkodziło, naturalnie jak długo człowiek nie da się ponieść entuzjazmowi.
Honor roześmiała się i odruchowo wyprostowała ramiona. Nie miała na sobie munduru, bowiem wezwana została patronka, nie admirał i uwaga Hanksa przypomniała jej, że przynajmniej tego wieczoru nie będzie się cieleśnie umartwiać. A uniform Marynarki Graysona był do tego wręcz idealnie pomyślany. Nie chciała poza tym wywoływać wrażenia, że kryje się za swoim stopniem, a poza tym nie było sensu dodatkowo irytować co głupszych, pojawiając się na Konklawe w spodniach. Pierwszy raz była tam w spódnicy, więc niech tak póki co zostanie.
— Doskonale, panowie: ruszajmy — zaproponowała.
LaFollet dał znać Candlessowi, by otworzył drzwi.
Edward Martin próbował się bezskutecznie odprężyć w mknącym na południe pojeździe. Jeszcze znajdowali się nad morzem, ale zbliżali się szybko do Goshen, najdalej wysuniętego na południe kontynentu i emerytowany członek Gwardii Burdette czuł nie tylko napięcie, ale i strach.
Co było całkowicie naturalne, bowiem nadszedł czas jego testu życia zakończonego najpewniej tym, że odda owo życie temu, który je stworzył. Pogodził się z tym, ale wiara nadal nie była w stanie poradzić sobie z reakcjami ciała, a jego ciało się bało. Nie zawstydziło go to, bowiem Bóg dał człowiekowi strach po to, by go ostrzegał o niebezpieczeństwie. Jak długo człowiek nie pozwolił, by strach uniemożliwił mu wykonanie woli bożej, Bóg niczego więcej nie wymagał, a z pewnością powita go po wypełnieniu misji.
Spojrzał na siedzącego obok i skrzywił się w duchu.
Austin Taylor był o dziewiętnaście lat młodszy i aż się palił do akcji. Udowodnił już, że szczerze wierzy, pracując w zespole, który doprowadził do zawalenia się kopuły budowanej przez ladacznicę w domenie Mueller. On sam nie brał w tym udziału, ponieważ źle złożona po złamaniu noga nie zrosła się prawidłowo, co zmusiło go do przejścia na emeryturę w randze sierżanta Gwardii Burdette. No i uniemożliwiło wzięcie udziału w tajnej operacji, bowiem stał się zbyt łatwy do zapamiętania. Brat Marchant dokładnie wytłumaczył mu, dlaczego nie mogą ryzykować; i w razie niepowodzenia nie powinno dać się powiązać schwytanych czy zabitych wykonawców z patronem Burdette. W głębi duszy Martin był wdzięczny losowi za taki obrót sprawy — był gotów oddać życie za wiarę, ale dziękował Bogu, że oszczędził mu tego zadania. Można było bowiem pogodzić się z koniecznością zabicia mężczyzn pracujących w służbie szatańskiego pomiotu, ale nie dzieci, które niczemu nie były winne…
Przygryzł wargę, czując wzbierające pod powiekami łzy. Bóg tak chciał — to On wybrał czas katastrofy, wiedząc, jako że przecie był wszechwiedzący, że znajdą się tam te dzieci. Ich dusze trafiły do Niego, a przerażenie i ból ostatnich chwil złagodziła nieświadomość, ale ludziom, którzy się do tego przyczynili, ciężko było żyć z tą świadomością. Dzieci jako niewinne nie zaznały okrucieństw życia i przynajmniej oszczędzone im zostało najtrudniejsze z zadań, jakie Bóg stawiał człowiekowi — odebranie życia innemu człowiekowi. A to właśnie miał niedługo zrobić Edward Martin i wiedział, że będzie to jedno z trudniejszych zadań, mimo że ci, których miał zabić, pogrążyli się tak głęboko w grzechu, że nie było już dla nich ratunku.
Spojrzał na rękaw munduru i tym razem skrzywił się otwarcie — zawsze z dumą nosił uniform Gwardii Burdette, ale tego wieczoru z oczywistych powodów nie mógł go założyć. Zawsze też jednak nienawidził barw Gwardii Harrington, a taki właśnie zielony uniform miał na sobie. By wejść do gniazda szatana, trzeba było przebrać się za jego sługę — to, że rozumiał konieczność, nie musiało wcale oznaczać, że mu się ona podobała.
A zmierzał do siedliska zła, które zatruwało cały Grayson, nawet sługi boże, co już samo w sobie było zatrważające. Gardził tymi tak zwanymi księżmi, którzy dali się uwieść szatanowi i opuścili Boga jak jakieś kurwy. Choć z drugiej strony należało być bardziej wyrozumiałym — większość członków Synodu stanowili ludzie dobrzy i pobożni, jak choćby wielebny Hanks. Spotkał go raz, gdy wielebny celebrował mszę w katedrze Burdette, i zrozumiał, dlaczego był on tak powszechnie wielbiony. Był to człowiek tak głębokiej wiary, że przez krótki moment Martin czuł się z nim duchowo związany i zdawało mu się, że dzięki temu złączeniu jego własna wiara stała się głębsza i lepsza. Wówczas nikt nie wiedział, że szatan zastawił na wielebnego Hanksa tak perfidną pułapkę. Wielebny po prostu musiał w nią wpaść i Martinowi było go po prostu żal. Natomiast całą swą złość skierował na osobę, która stała się narzędziem diabła i doprowadziła tak pobożnego człowieka jak Julius Hanks do tak olbrzymiego błędu. Co prawda nie rozumiał, jak mąż tak mądry i silny w wierze mógł dać się tak zwieść, ale on, prosty sierżant, nie znał się przecież na szatańskich sztuczkach. Ta suka musiała być zaiste potężną czarownicą, skoro wielebny nie dostrzegł, że pomaga żonom i córkom zwracać się przeciwko mężom i ojcom ani że odrzuca wiarę, dzięki której przez tysiąc lat Grayson był prawdziwą planetą Boga. Aż się wierzyć nie chciało, że ów czarci pomiot miał tak wielką moc, że wielebny nie uświadomił sobie, z kim ma do czynienia, gdy wyszło na jaw, że grzeszyła śmiertelnie, parząc się poza świętymi więzami małżeństwa, do czego zresztą bezwstydnie przyznała się publicznie! Ba, chwaliła się tym, gdy prawdziwy sługa boży kazał jej żałować i pokutować za grzechy. Jak zdołała tak otumanić wielebnego Hanksa, że nie zrozumiał on, jak tego typu przykład może podziałać na inne kobiety, to się Martinowi w głowie nie mieściło, ale wiedział, że zdołała. I że w ten sposób naraziła dusze tych nieszczęsnych na wieczne potępienie.
Martin zdawał sobie sprawę, że niektórzy mężczyźni źle traktowali swe żony i córki, ale działo się tak, bowiem człowiek omylnym i słabym jest. Obowiązkiem innych, a zwłaszcza kościoła, było piętnować i karać podobne zachowania, tak jak piętnowano i karano inne formy znęcania się nad słabszymi. Był nawet skłonny przyznać, że Protektor Benjamin miał dobre pomysły — przynajmniej niektóre. Faktycznie nadszedł czas, by złagodzić niektóre stare i nie odpowiadające już rzeczywistości prawa. Tworzono je w innych, trudniejszych czasach, toteż musiały takie być, ale teraz można było pozwolić kobietom, by pracowały w jakichś mniej wymagających profesjach, czy nawet pozwolić im głosować. Ale nie zmuszać je do brania na barki obciążeń, których Bóg dla nich nigdy nie przewidział, nie wspominając już o służbie wojskowej! Martin doskonale wiedział, jak wygląda służba i życie w wojsku, bo spędził w nim osiemnaście ciężkich, choć zaszczytnych lat i wiedział, że żadna kobieta nie wytrzymałaby tego i nie mogłaby pozostać taka, jaka kobieta być powinna. Wystarczyło popatrzeć na samą Harrington, by stwierdzić, jak takie życie psuje, wypacza i schamia.
Wielebny Hanks został oszukany, a kto wie, czy i jakimś cudem nie przymuszony, by zgodził się na proponowane przez Protektora zmiany. Podziw dla odwagi Harrington, a nie ulegało kwestii, że baba była odważna, przesłonił mu jej grzechy i zło, które szerzyła na Graysonie. Nawet najlepsi popełniali błędy i Bóg nigdy nie miał im tego za złe, jeśli w porę przyznali się, że zbłądzili, i wrócili na drogę cnoty. I taki właśnie był cel ofiary, którą tej nocy miał złożyć Martin, toteż modlił się gorąco, by wielebny Hanks i inni członkowie Synodu powrócili do Boga, gdy w końcu zniknie ostatecznie zło zatruwające ich dusze.
Wszystkie floty jakby się zmówiły, by opuszczaniu okrętu flagowego towarzyszyła jak największa pompa i zamieszanie. Pewnie dlatego by wszystkim przypomnieć, z jaką to ważną personą mają do czynienia. Kiedy rzeczony admirał jest jeszcze feudalnym władcą, tak zamieszanie jak i ceremoniał sięgały apogeum.
Honor wzięła na to poprawkę, planując odlot, i zdołała zachować stosowną powagę, dokonując inspekcji warty honorowej i wysłuchując mowy pożegnalnej kapitana Yu. Wszystko to wyglądało tak śmiertelnie ponuro, jakby nigdy już nie miała tu wrócić, podczas gdy w rzeczywistości powinna zjawić się z powrotem za jakieś sześć godzin. Tym niemniej starała się jak mogła, by wyglądać tak, jak wszyscy tego po niej oczekiwali.
Fanfara oznajmiła jej zejście z okrętu, gdy znalazła się w stanie nieważkości, i dopiero wtedy pozwoliła sobie na pełen satysfakcji uśmiech. Tym razem dopilnowała, by nie dmuchnięto jej prosto w ucho, choć sądząc po zbolałej minie sygnalisty, jej uprzejma prośba nie spotkała się z jego zrozumieniem. Wyboru jednak nie miał, dzięki czemu nic jej w uchu nie dzwoniło i słyszała normalnie. Była wyjątkowo samotna w czasie tego przejścia, ponieważ ochrona trzymała się w dyskretnej odległości z uwagi na przedziwne zachowania sukni w stanie nieważkości.
Spowodowało to żywiołową radość Honor i dało jej chwilę wytchnienia. Na tyle długą, by po stanięciu na pokładzie pinasy mogła doprowadzić przyodziewek do ładu. Pinasa rozpoczęła swój żywot jako standardowa jednostka Mark 30 Royal Manticoran Navy przewidziana do wysadzania na wrogim terenie pół kompanii Marines i wsparcia ich ogniem, gdy się już tam znaleźli. To drugie zadanie mogła nadal wykonywać, natomiast z pierwszym byłyby spore problemy. A to dlatego, że w skład wyposażenia superdreadnoughta wchodziło tyle różnych małych jednostek, że Marynarka Graysona zdecydowała się zmodyfikować jedną na transportowiec VIP-ów. By to osiągnąć, wybebeszono i przebudowano gruntownie cały przedział desantowy, tworząc przestronne, wygodnie urządzone wnętrze z nader szerokim przejściem, co Honor właśnie doceniła, pierwszy raz znajdując się w nim w długiej sukni. Poza tym wstążka, na której zawieszona była Star of Grayson, splątała się przy zerowym ciążeniu z łańcuchem, z którego zwisał klucz — Honor zdołała rozplatać je w marszu, nie wpadając przy tym na nic, co w normalnym przedziale desantowym byłoby niemożliwe. Zakończyła to delikatne zajęcie tuż przed dotarciem do swego fotela, toteż opadła nań z prawdziwą ulgą. Dopiero potem spytała mechanika pokładowego:
— Mieścimy się w czasie?
— Jak najbardziej, milady. Mamy nawet lekkie wyprzedzenie, więc obawiam się, że nastąpi pięciominutowa zwłoka w odcumowywaniu.
— Dlaczego mnie to nie dziwi? — mruknęła sama do siebie, obserwując, jak po przeciwnej strome przejścia Gerrick żongluje sprzętem, starając się go nie upuścić i równocześnie bezpiecznie ulokować. Udało mu się to w końcu i usiadł. Nimitz w międzyczasie zwinął się w zadowolony kłębek na jej kolanach, toteż spojrzała przez ramię, sprawdzając, jak sobie radzi Sutton.
Jared walczył z torbą, usiłując upchnąć ją do znajdującego się nad fotelem miejsca na bagaż, i mruczał pod nosem coś, co musiało być z głębi serca płynącymi inwektywami. Przez moment zastawiała się, czy nie skomentować jego zmagań z materią, ale zrezygnowała, widząc, że jest czerwony, mokry i zły. Porucznicy zwykle czują się zaniedbywani, jeżeli ich dowódcy nie sprawiają im problemów, ale w tej chwili porucznik Sutton miał ich dzięki niej dość.
Wielebny Hanks usiadł w fotelu sąsiadującym z jej siedziskiem, tak jak tego wymagało starszeństwo. Honor popatrzyła na niego i powiedziała:
— Znacznie prościej byłoby od razu polecieć do Austin.
— Może i prościej, ale co z tysiącletnią tradycją? — spytał ironicznie. — Patron przybywa do stolicy ze swej oficjalnej rezydencji ceremonialnym pojazdem. Bóg jeden wie, co by się stało, gdybyśmy zasugerowali, że ta praktyka jest hm… nieekonomiczna.
— Nawet jeśli oznacza to przedłużenie podróży o dwie godziny w każdą stronę?
— Cóż, położenie domeny Harrington względem Austin przedłuża nieco podróż, ale to wszystko, z czym mogę się zgodzić, milady. Jeśli zgodziłbym się na coś więcej, donieśliby na mnie jak nic.
Honor parsknęła śmiechem i rozsiadła się wygodniej. Pinasą lekko szarpnęło, gdy odłączono mechaniczne cumy i pilot włączył silniki manewrowe, wycofując jednostkę rufą do przodu z pokładu hangarowego. Był to rutynowy manewr, ale wykonał go bezbłędnie i z gracją. Honor pokiwała z uznaniem głową.
— Mamy opóźnienie — oznajmił Taylor.
Martin przytaknął z napięciem. Zwolennicy brata Marchanta niewiarygodnie szybko zebrali wszystko, co było niezbędne, ale pomalowanie wozu w oficjalne barwy domeny Harrington i sfałszowanie identyfikacji zabrało jednak sporo czasu. Gdyby nie wprawa, jakiej nabrali, przygotowując lewe dokumenty i życiorysy przyszłym pracownikom Sky Domes, nigdy nie zdołaliby zrobić tego w porę.
Nie udało się jednak uniknąć opóźnienia — co prawda z przodu widać już było fale rozbijające się o skaliste północne brzegi Goshen, ale do zajęcia pozycji pozostało im już mniej niż osiemdziesiąt minut. A siedemdziesięciu potrzebowali na samo dotarcie do domeny Harrington, więc jeśli złapią gdzieś choć parę minut opóźnienia, nie zdążą, bo czas przylotu pinasy, którą kontrolerzy ruchu z domeny Burdette niepostrzeżenie wyciągnęli z orbitalnej kontroli lotów, był na pewno aktualny.
— Nie zdołamy na czas przepchnąć się przez kontrolę ruchu — odezwał się, myśląc głośno na użytek Austina. — musimy realizować plan awaryjny i lądować przy zachodniej bramie.
Taylor przytaknął bez słowa.
Port kosmiczny Harrington był najnowszym na Graysonie i znajdował się ponad dziesięć kilometrów od stolicy domeny. Dopiero zaczynał obrastać częścią usługowo-rozrywkowo-mieszkalną i to od wschodu, czyli w kierunku. w którym leżało miasto Harrington.
— Nie podoba mi się, że musimy opuścić wóz, Ed — odezwał się Austin. — Wyrzutnia jest spora i rzuca się w oczy…
— Więc musimy dopilnować, żeby nikt nas nie widział — odparł Martin, próbując wycisnąć jeszcze trochę mocy z turbin.
Dolatywali do linii brzegowej.
Lot w atmosferze trwał dłużej niż zwykle, gdyż z uwagi na obecność na pokładzie tak ważnej persony, a raczej dwóch person, kontrola lotów musiała oczyścić z ruchu specjalny korytarz wybrany tak ze względów bezpieczeństwa, jak i łagodnego wlotu w atmosferę. Honor wolałaby bardziej bezpośrednią i krótszą trasę nawet kosztem pewnych niewygód. Musiała spotkać się z zespołem Adama, zanim wyleci do Austin, a nie miała zbyt wiele czasu. Trochę by nimi potrzęsło przy locie w atmosferze, za to nie musiałaby się już potem spieszyć, ale nie miała żadnego wpływu na wybór korytarza i na poczynania orbitalnej kontroli lotów.
Martin i Taylor zostawili pojazd na parkingu, tak by był niewidoczny dla wartowników pilnujących zachodniego wejścia, i starannie go zamknęli. Od wewnątrz bowiem nie przypominał tych używanych przez Gwardię Harrington, toteż lepiej było nie ryzykować, że ktoś ciekawski to zauważy i podniesie alarm.
Martin spojrzał na chronometr i zaklął cicho, chowając kluczyki do kieszeni. Udało mu się przyspieszyć nieco lot, ale i tak mieli zaledwie dwanaście minut, by zająć pozycje i przygotować wyrzutnię do strzału. Zaczynały się liczyć sekundy, czego nigdy nie lubił. Jedyne pocieszenie stanowiło to, iż Bóg był po ich stronie, więc powinien dopilnować, by zdążyli.
— Daj mi swój identyfikator — polecił, wyciągając swój z kieszeni na piersiach. — I trzymaj się za mną, starając się zasłaniać ciałem wyrzutnię, by nie zauważył jej wartownik.
— Spróbuję, Ed, ale…
Nie musiał kończyć. Martin kiwnął głową, doskonale rozumiejąc, o co mu chodzi. Broń była jednym z najnowszych osiągnięć przemysłu zbrojeniowego Gwiezdnego Królestwa Manticore — co stanowiło miłą ironię losu, jeśli wziąć pod uwagę, do czego miała być wykorzystana — i obiektywnie nie była duża. Przenośna naramienna wyrzutnia rakiet typu ziemia-powietrze z trudem dawała się upchnąć do największej cywilnej torby, co z jednej strony nieźle ją maskowało. Z drugiej stwarzało problem, bo gwardziści nie nosili cywilnych toreb ani na ramię, ani innych, gdy byli na służbie. Jedyną szansą wyłgania się, jeśli wartownik będzie zbyt dociekliwy, była wersja, że Austin robi przysługę koledze i nie będzie już jej miał, rozpoczynając służbę.
Sama rakieta była niewielka i jak wszystkie tego rodzaju pociski nie miała głowicy, lecz niszczyła cel ekranem napędu. Naturalnie moduł napędu nie był ani duży, ani mocny, toteż ekran był słaby i mały, natomiast w połączeniu z bardzo dokładnym komputerem samonaprowadzającym na cel dawało małą gabarytowo, a niezwykle celną broń przeciwlotniczą.
Martin wziął głęboki oddech i ruszył szybkim krokiem ku zachodniemu wejściu dla personelu. Po drodze modlił się w duchu:
„Panie, jeśli będę zbyt zajęty, by o Tobie pamiętać, to Ty nie zapomnij o mnie. Wszak wprowadzam w życie Twoją wolę, więc prowadź mnie, bym mógł uratować Twój lud przed grzechem i potępieniem”.
Honor spojrzała przez okno — nawet w ciemnościach nocy dostrzegła połyskujące wody morza Goshen wcinającego się od północnego zachodu w kontynent o tej samej nazwie. Na jego wschodnim wybrzeżu położona była jej domena, w której powinna się znaleźć za jakieś dziesięć minut, więc wychodziło na to, iż będzie miała czas na spotkanie z ekipą Gerricka.
Przy wejściu stał wartownik młodszy nawet od Austina. I widać było, że niedawno przyjęty do Gwardii, co było miłym zbiegiem okoliczności, jako że Martin miał dystynkcje kapitana. Nigdy nie marzył nawet o tak wysokim stopniu, ale był w tej roli dość przekonywujący i miał dość autorytetu, by rozwiać wątpliwości większości napotkanych gwardzistów, nie tylko tego nieopierzonego młokosa.
— Dobry wieczór — powitał uprzejmie wartownika, wchodząc w strefę światła otaczającą bramę.
— Dobry wieczór, sir! — Młodzian strzelił obcasami i zamarł w pozycji zasadniczej.
Martin zasalutował i podał mu dokumenty.
— Samotnie tu — zauważył od niechcenia.
— Zgadza się, sir. — Wartownik porównał fotografię z twarzą Martina, kiwnął z zadowoleniem głową i sięgnął po dokumenty Austina. — Samotnie, ale mój z…
Nagle umilkł i Martin zaklął w duchu. Austin musiał wejść w krąg światła, by wartownik mógł porównać jego twarz ze zdjęciem, przez co ta cholerna wielka torba stała się aż za bardzo widoczna — wręcz rzucała się w oczy. Wartownik przyglądał się jej przez moment, wzruszył ramionami i wrócił do studiowania dokumentów. Martin odetchnął… i zaniepokojony już poważnie zauważył, że wartownik nagle zesztywniał. Uniósł głowę i przyjrzał mu się, potem przeniósł spojrzenie na Austina… coś mu się wyraźnie nie spodobało i tym razem nie była to torba podróżna.
W nagłym olśnieniu Martin zrozumiał — chodziło o kabury z bronią boczną! Rzucił błyskawiczne spojrzenie na wartownika i już wiedział, że ma rację — chłopak miał przy pasie smukłą kaburę pulsera, broni zbyt drogiej, by posiadały ją gwardie innych domen. On sam miał w kaburze zwykły pistolet, Austin zaś mini pistolet maszynowy. Żadnej z tych broni nie można było pomylić z pulserem, jeśli miało się o tym choćby blade pojęcie.
Ta możliwość nawet przez myśl nie przeszła ani tym, którzy zaplanowali całą operację, ani jemu, a z doświadczenia powinien był wiedzieć, że podejrzenia zwykle wzbudzają drobiazgi. Tym razem nie tracił czasu — wartownik zaczął dopiero reagować, nadal zaskoczony jedynym logicznym wnioskiem wypływającym z tego co dostrzegł, gdy dłoń Martina trafiła go w szyję, miażdżąc krtań.
Strażnik poleciał w tył, charcząc rozpaczliwie i odruchowo łapiąc się za szyję, gdy Martin szerokim zamachem prawej stopy pozbawił go równowagi, równocześnie łapiąc oburącz za głowę. Gwałtowne szarpnięcie w przeciwną stronę niż kierunek, w którym padał, zaowocowało ostrym trzaskiem pękających kręgów szyjnych. Wartownik co prawda i tak by się udusił, nie mogąc oddychać przez zmiażdżoną krtań, ale ze skręconym karkiem nie mógł już nic zrobić.
— Kurwa! — szepnął Taylor.
Martin spojrzał na niego zaskoczony nieoczekiwaną inwektywą, ale łagodnie opuścił drgające jeszcze ciało na ziemię. Skrzywił się, czując zapach fekaliów — zwieracz puścił jak zwykle w takich sytuacjach, toteż uważając, by nie wdepnąć w rosnącą kałużę, przeciągnął trupa w mrok. śmierć nawet najlepszych pozbawiała godności, co zwykle było smutnym i przykrym widokiem. Ten chłopak służył grzesznicy, ale nie była to jego wina, a obowiązki wykonywał dobrze. Gdyby był bardziej doświadczony…
— Może Bóg mi wybaczy… i tobie też — szepnął nieboszczyka i wyprostował się.
Dał znak Taylorowi i obaj zniknęli w mroku nocy.
— Lądujemy za pięć minut, milady — ogłosił mechanik pokładowy.
— Dobrze będzie znów znaleźć się na ziemi, milady — westchnął wielebny Hanks. — Bez urazy, milady, ale całe życie spędziłem na planecie i pani okręt flagowy, choć wspaniały, jest też znacznie mniejszy.
Pozycja nie była idealna, ale najlepsza, jaką dało się znaleźć, a o identyfikację celu nie musiał się martwić — dziwka była przecież patronką Harrington, a od piętnastu minut cały port kosmiczny był zamknięty dla ruchu. Będzie tak przez kwadrans po jej przylocie — standardowa procedura bezpieczeństwa stosowana w przypadku lotów każdego patrona. Wiedzieli więc, że pinasa, która nadleci, będzie wiozła właśnie ją. I wiedzieli, z którego kierunku nadleci.
Martin przyklęknął w cieniu zaparkowanej ciężarówki i z pistoletem w dłoni rozglądał się nerwowo, czekając, aż Taylor wyciągnie z torby wyrzutnię i podłączy do niej moduł celowniczy.
Starszy kapral Anthony Whitehead z Gwardii Harrington spieszył się, bo przez całe to zamieszanie związane z przylotem patronki złapał piętnaście minut opóźnienia. Nie wątpił, że gwardzista Sully nie opuści posterunku przy bramie, ale powinien był go zmienić o czasie, a nie bez uprzedzenia przeciągać chłopakowi służbę. Toteż ostatni kawałek pokonał prawie biegiem, żeby było widać, że podoficerowie też mają świadomość ciążących na nich obowiązków. Nagle zwolnił, a sympatia zmieniła się błyskawicznie w złość, bo na posterunku nie było nikogo! Stanął i rozejrzał się, zastanawiając się równocześnie, co też gówniarz sobie myśli: to, że zmiennik się trochę spóźnił, nie było wystarczającym powodem, żeby opuszczać bez pozwolenia posterunek. Jak dorwie gnoja…
Wziął się w garść i przestał bezsensownie wkurzać — Frederick Sully był gówniarzem, ale na pewno nie był gnojkiem. Był dobrze wyszkolony i pełen ochoty do służby. Tak Whitehead, jak i dowódca jego plutonu uważali, że szybko awansuje. Niemożliwe, żeby Sully poszedł sobie ot tak z posterunku i to na dodatek wtedy, gdy w całym obiekcie ogłoszono stan podwyższonej gotowości. I słusznie, bo na Graysonie wrzało, a Gwardia nie miała najmniejszego zamiaru ryzykować zdrowia, a tym bardziej życia patronki. Skoro więc Sully nie mógł zejść z posterunku, to…
Whitehead sięgnął po komunikator.
— Alarm! Tu kapral Whitehead przy bramie piątej! Właśnie przybyłem i nie znalazłem wartownika! — W tym momencie przypomniało mu się coś, na co wcześniej nie zwrócił uwagi. — Centrala, na zewnętrznym parkingu na miejscu 7-9-3 parkuje nasz wóz. Ma zezwolenie?
Odpowiedzią był dźwięk alarmu dobiegający z wszystkich głośników portu kosmicznego.
— Słodki Boże! — jęknął Taylor, gdy zawyły syreny alarmowe.
A Martin zaklął głośno, dopiero w tym momencie rozumiejąc, co chciał powiedzieć wartownik, nim zaczął ich podejrzewać — chodziło mu o to, że wkrótce ma zostać zmieniony.
— Iii… i co robimy, Ed? — wystękał Taylor. Były sierżant spojrzał na niego spokojnie.
— Kontynuujemy dzieło boże — warknął przez zaciśnięte zęby. — Jeśli taka będzie Jego wola, przeżyjemy i uciekniemy. Pamiętaj, żeby uzbroić rakietę!
Bosman Gilbert Troubridge był sternikiem Marynarki Graysona, co nie znaczyło, że mniej niż gwardziści troszczył się o bezpieczeństwo Honor Harrington. Flota nieprzychylnie traktowała pilotów ryzykujących zdrowiem czy życiem oficerów flagowych. Co więcej, zdając sobie sprawę z panującego na powierzchni napięcia, sprzęgi częstotliwość radiową z siecią Gwardii, dlatego też sygnał alarmu odebrał natychmiast po ogłoszeniu.
— Alarm? — zdumiał się i odwrócił do łącznościowca. — jaki alarm, do cholery?
— Nie wiem, Gil. Jakiś kapral Gwardii właśnie zameldował o niestrzeżonej bramie.
— Kurwa! — westchnął z uczuciem Troubridge. Pinasa była na dolocie do lądowiska i jeśli musiałby go przerwać, mógł liczyć tylko na napęd antygrawitacyjny, czyli na lot niczym pijany meteor. Nie mając więcej informacji, nie chciał ryzykować takich manewrów, nie wiedząc, czy są konieczne ani czy byłyby rozsądne.
Bosman Troubridge podjął decyzję — aktywne sensory pinasy co prawda wywołają burzę zakłóceń tak w łączności, jak i kontroli lotów Gwardii, ale miał na pokładzie admirała, który był także patronem tejże Gwardii.
Nie zwlekając, wcisnął uaktywniający je klawisz.
— Namierza… namierza… namierza… — Głos Taylora zaczynał działać Martinowi na nerwy, ale zmusił się do zachowania milczenia.
Żaden z nich nie miał większych szans pożyć dłużej niż dziesięć minut, więc nie miał zamiaru iść do Boga, klnąc na człowieka, który tak jak i on wykonywał Jego wolę.
— Namiar! — krzyknął nagle Taylor.
I odpalił rakietę.
— Wystrzelenie rakiety… 0-0-10 — krzyknął nagle drugi pilot i żołądek bosmana Troubridge’a zmienił się w zamarznięty ołów.
Rakieta nadlatywała z dołu i z boku — pod kątem około czterdziestu stopni — i nie było fizycznej możliwości, by zdołał jej uciec, nabierając wysokości. Prawdę mówiąc, mógł zrobić tylko jedno…
Wyłączył napęd antygrawitacyjny i skierował dziób pinasy prosto ku ziemi.
— Dobry Boże! — jęknął główny kontroler kontroli lotów portu kosmicznego Harrington.
Zakłócenia wywołane przez sensory pinasy uniemożliwiły mu dokładne zlokalizowanie miejsca wystrzelenia rakiety, ale gdy już znalazła się w powietrzu z włączonym napędem, instrumenty poinformowały go o tym szybko i precyzyjnie. Wcisnął klawisz sprzęgający wszystkie sieci łączności: domeny, portu, Gwardii, pinasy, i ogłosił:
— Odpalenie rakiety przeciwlotniczej gdzieś w zachodnim sektorze lądowiska!
— Słodka godzino! — wrzasnął ktoś za jego plecami. — to do patronki?!
Kontroler nie odpowiedział, z przerażeniem i fascynacją wpatrując się w ekran radaru pokazujący spadającą jak kamień pinasę.
Honor uniosła głowę, gdy pinasą nagle szarpnęło. Moment później okręcik położył się na lewą burtę i runął w dół. Przez sekundę sądziła, że pilot stracił nad nim kontrolę, nim usłyszała wycie turbin na maksymalnych obrotach i poczuła, że jednostka kontynuuje ostry lewoskręt. Był to zatem celowy manewr, tylko…
Nimitz siadł na jej kolanach, więc przytuliła go i pochyliła się w odruchowej reakcji, wiedząc, że za chwilę zetkną się z ziemią. Uwolniła na moment prawą rękę, złapała Hanksa za głowę i pociągnęła w dół, by także się pochylił. I było to wszystko, co mogła zrobić.