Kobieta patrząca na nią z lustra nadal wyglądała obco, acz już nie do końca. Honor przejechała raz jeszcze szczotką po sięgających ramion włosach, oddała ją Mirandzie LaFollet i wstała, odruchowo wygładzając sięgającą bioder kamizelkę z jasnozielonego zamszu. Krytycznie przyjrzała się przy okazji białej spódnicy, ale ta leżała wyjątkowo dobrze. Przyzwyczaiła się do chodzenia w sukni, a to z tego prostego powodu, że nie bardzo mogła chodzić w czym innym — w mundurze Royal Manticoran Navy chodzić nie chciała, a nie miała zamiaru wywoływać jeszcze większych kontrowersji, paradując w cywilnych spodniach. Nadal uważała suknie za szczyt niepraktyczności, ale prawie już się nie potykała o fałdy i choć z niechęcią, ale zmuszona była przyznać, że podobały jej się te falujące stroje.
Przyjrzała się sobie krytycznie w lustrze niczym młodszy oficer mający objąć pierwsze w życiu dowództwo, a stojąca obok Miranda obserwowała jej reakcję, gotowa usunąć lub naprawić każde rzeczywiste czy wyimaginowane usterki stroju. Miranda była jedynym ustępstwem na rzecz służby osobistej, bowiem Honor kategorycznie odmówiła otoczenia się armią służących tradycyjnie przysługującą każdemu patronowi. Irytowało to część służby Harrington House, czującej się przez to niezasłużenie lekceważoną, ale ignorowała to. Nikt na szczęście nie skomentował faktu, iż MacGuiness jest mężczyzną, co automatycznie dyskwalifikowało go jako osobistego służącego kobiety, ale zdała sobie sprawę, że Mac ma aż zbyt dużo zajęć jako majordomus, a poza tym raczej trudno było od niego wymagać, by był na bieżąco z najnowszymi trendami mody damskiej panującymi na Graysonie.
Stąd zgoda na jedną niewieścią służącą. Prawdę mówiąc, spodziewała się, że trudno jej będzie znaleźć taką, z którą zdoła wytrzymać, toteż była zaskoczona, gdy LaFollet nieśmiało zaproponował własną siostrę. Już to, że była jego siostrą, stanowiło wystarczającą rekomendację, ale ważniejszy okazał się jej charakter. Nie należała do kobiet szturmujących z marszu bastiony męskiej dominacji, ale była osobą niezależną i upartą, gdy się na coś zdecydowała.
Honor z początku obawiała się, czy oficjalny tytuł „osobistej pokojowej” nie będzie obraźliwy dla Mirandy, jako że zajęcie to miało na Graysonie niewiele wspólnego z podobnymi w reszcie galaktyki. Okazało się jednak, że niepokoiła się niepotrzebnie, bowiem wiązało się także ze znacznie wyższym statusem niż na innych planetach. Pochodząca z wyższych sfer klasy średniej osobista służąca była naprawdę dobrze zarabiającą i szanowaną profesjonalistką, a nie popychadłem do wykonywania prostych czynności porządkowych. Była głównie towarzyszką i przewodniczką kulturalną, czyli tym, kogo Honor najbardziej potrzebowała, a z Mirandą zrozumiały się i polubiły od razu. Naturalnie miała w obowiązkach pewien zakres czynności służebno-porządkowych, ale był to margines jej zadań. Miała też jedną słabość — za bardzo przejmowała się wyglądem Honor, ale była to najwyraźniej skaza kulturowa wszystkich graysońskich kobiet.
Z drugiej strony trudno się było temu dziwić, jeśli pamiętało się, że kobiet było prawie trzy razy więcej niż mężczyzn i że przez prawie milenium mogły pełnić jedynie role żon i matek. Poza tym Honor zdawała sobie sprawę, że nowa pozycja wymagała opanowania nowych umiejętności, jak choćby dbałości o własny wygląd. A w roli nauczycielki Miranda była doskonała. Tak naprawdę to jedynie fason stroju różnił pozycję patrona od pozycji kapitana okrętu — od obu wymagano, by zawsze wyglądali nienagannie i najlepiej jak to tylko możliwe. Przepisy mundurowe RMN znała na pamięć, teraz musiała poznać wymogi określające cywilne stroje.
Odebrała od Mirandy kapelusz i nałożyła go, uśmiechając się lekko — wolała beret oficerski albo szerokoskrzydłe nakrycie głowy, ale musiała przyznać, przeglądając się w lustrze, że w tym kapeluszu było jej do twarzy. Jak większość tutejszych damskich nakryć głowy miał duże rondo, z prawej strony mocno zawinięte. Przypominał dzięki temu kapelusze Straży Leśnej ze Sphinxa i dlatego też uparła się na taki właśnie model. Treecaty z reguły siedziały na prawym ramieniu swego człowieka, o czym strażnicy doskonale wiedzieli, bowiem większość została przez nie adoptowana, i normalnie opuszczone rondo przeszkadzałoby im. To, że przy okazji nadawało to kapeluszowi trochę zawadiacki wygląd, w niczym Honor nie przeszkadzało. Elegancję zaś podkreślała jego prostota — był biały i nie miał ani wielobarwnych wstęg, ani piór czy innych pstrokatych ozdób, w których lubowały się mieszkanki Graysona. Zdobiła go tylko jedna wstążka dokładnie tej samej barwy co kamizelka, której oba końce zwisały luźno na plecy. Podkreślało to, podobnie jak długa suknia, jej wzrost i płynność ruchów, co z rozmysłem starała się uwypuklić.
Przedstawicielki wyższych klas nieodmiennie przypominały Honor ziemskie pawie — były eleganckie, barwne i przeważnie głupie, że aż żal brał patrzeć. Poza tym z wyglądu zdecydowanie zbyt barokowe — biżuterię miały zbyt ozdobną, luźne kamizelki kapiące od brokatu i wyszywań, suknie zbyt ciężkie, obszyte koronkami i tak obszerne, że ich właścicielki przypominały dzwony. Honor nie nosiła się w ten sposób nie tylko dlatego, że oczy ją bolały, gdy na to patrzyła, ale także dlatego, że przy swoim wzroście w takim stroju wyglądałaby jak trzydrzwiowa szafa.
I aby dojść do tego wniosku, nie potrzebowała wysoce taktownej uwagi Mirandy, że brak jej jeszcze stosownej wprawy, by poruszać się w tak ciężkim stroju z gracją. Pracowała nad tym, ale szło jej wybitnie opornie, a w praktyce okazywało się, że wymagane umiejętności są znacznie trudniejsze do opanowania niż pierwotnie wyglądały, zwłaszcza dla kogoś, kto całe życie spędził w funkcjonalnym mundurze. W końcu jak każdy dobry taktyk postanowiła wykorzystać swoje możliwości do przezwyciężenia trudności — skoro nie mogła sobie poradzić z lokalną modą, należało użyć pozycji patronki, by wprowadzić nowe, odpowiadające jej standardy mody. Miranda oddała się temu zadaniu z autentycznym entuzjazmem.
Ostre rysy Honor należały do tych, które zmieniają się w piękno dopiero z czasem — dzięki prolongowi w jej przypadku zajęło to ponad dwadzieścia standardowych lat. W konsekwencji, doskonale zdając sobie sprawę, że jest brzydkim kaczątkiem, postawiła na wysportowaną, atletyczną sylwetkę. Dawało jej to nie tylko doskonałą kondycję, ale pozwalało do maksimum wykorzystać nieliczne zalety wyglądu. Wiedziała, że jest proporcjonalnie zbudowana i porusza się dobrze, co podkreślał luźny, falujący podczas ruchu strój. Dlatego takie właśnie ubrania nosiła, podkreślając różnicę ich prostotą, która jeszcze nie tak dawno oburzyłaby do żywego większość damskiej populacji planety.
Zrobiła przed lustrem dyg, który ostatnio ćwiczyła, i zachichotała, widząc w nim damę kłaniającą się wyniośle. W niczym nie była podobna do urwisa ganiającego po Sphinxie czy do kapitan Honor Harrington z Royal Manticoran Navy. I o to właśnie chodziło, bo już nie była ani jednym, ani drugim. Naturalnie miała prawo nosić mundur, ale nie chciała — co prawda nie winiła Królewskiej Marynarki za to, co ją spotkało, tylko bandę głupich pyszałków i system, ale gdzieś w głębi duszy pozostał żal… A poza tym nie miała zamiaru za każdym spojrzeniem w lustro przypominać sobie, czego ją niesłusznie pozbawiono. Jeśli rzeczywiście nadejdzie taki czas, iż przywrócą ją do służby, wtedy…
Ciche, acz pełne napięcia bleeknięcie przerwało jej rozmyślania. Odwróciła się i Nimitz wskoczył w jej objęcia, a potem błyskawicznie się z nich wymknął i wdrapał na ramię, starannie unikając zaplątania się we wstążkę od kapelusza. Wbił pazury w wyściełaną poduszkę na prawym ramieniu i zamarł w zwykłej, na wpół siedzącej pozycji. Jego pazury miały pół centymetra długości, lecz plusz był pluszem tylko z pozoru i kolejny raz przemknęło jej przez myśl, kto jest z tego powodu bardziej zadowolony — Nimitz czy LaFollet. Pod warstwą widoczną dla oka krył się kuloodporny materiał zdolny powstrzymać strzałki z pistoletu pulsacyjnego niewojskowego typu — Nimitzowi służył doskonale, a LaFollet był zachwycony dodatkową ochroną, o którą nie musiał nawet walczyć.
Uśmiechnęła się, podrapała Nimitza pod brodą i poprawiła czerwoną wstążkę orderową, na której zawieszona była Gwiazda Graysona oraz dłuższy od niej złoty łańcuch, z którego zwisał także złoty klucz patrona. Oba stanowiły nieodłączny element formalnego stroju, a dzisiejsza uroczystość wymagała go jak najbardziej. W dodatku stanowiły ładną ozdobę sukni i nie było żadnego powodu, by ukrywała to sama przed sobą.
— I jak? — spytała Mirandę.
Ta przyjrzała się jej uważnie, nim skinęła z aprobatą głową.
— Wygląda pani prześlicznie — oceniła.
Honor roześmiała się.
— Tym razem uwierzę ci na słowo, ale na przyszłość uważaj: nie powinnaś oszukiwać własnej patronki — ostrzegła rozbawiona.
— Naturalnie, milady. Dlatego właśnie tego nie robię — odparła z kamienną miną i złośliwym błyskiem w oczach Miranda.
— Zastanawiałaś się może nad karierą dyplomatyczna? — spytała niewinnie Honor. — Masz wrodzone predyspozycje, wiesz?
Miranda uśmiechnęła się szeroko, Nimitz bleeknął rozbawiony, a Honor wzięła ostatni głęboki oddech, kiwnęła głową swemu odbiciu i skierowała się ku drzwiom, za którymi czekał LaFollet z resztą ochrony.