William Fitzclarence śledził przekrwionymi ze zmęczenia oczami wiadomości na całodobowym kanale informacyjnym, czekając na tę jedną informację, która stanowiła odpowiedź na wszystkie pytania wypełniające jego umysł, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
Teraz już cały Grayson wiedział, że coś się stało w porcie kosmicznym Harrington, ale nikt nie wiedział co, bo Gwardia Harrington otoczyła port niezwykle szczelnym kordonem i nie przepuszczała nikogo. Pierwsza (i jak dotąd jedyna) ekipa telewizyjna, która próbowała wlecieć w przestrzeń powietrzną portu, znalazła się o włos od ostrzelania, toteż pozostali woleli nie kusić losu, niezależnie od wolności prasy.
Burdette w przeciwieństwie do reszty mieszkańców Graysona wiedział, co powinno się wydarzyć, i właśnie dlatego wręcz desperacko potrzebował informacji, bo jedyne, czego nie wiedział, to czy misja się powiodła. Rzecznik prasowy domeny Harrington poinformował z grobową miną o śmierci ponad osiemdziesięciu osób, ale jak dotąd nie podano ani jednego nazwiska, a na wykrzyczane pytania dotyczące patronki Harrington zareagował milczeniem. W związku z czym nie wiadomo było, czy dziwka żyje czy też nie. Nie wiedział też, co z wykonawcami — nie powinni się poddać, ale jeśli zdołali uciec, powinien już mieć od nich jakąś wiadomość. A jeśli zginęli, powstawało następne pytanie — w jakim stanie znaleziono ich ciała, to znaczy inaczej mówiąc, czy zdołają je zidentyfikować.
Przetarł twarz nagle drżącymi dłońmi, żałując, że nie ma z nim brata Marchanta potrafiącego zawsze go uspokoić lub wymyślić coś sensownego. Był on jednakże zajęty zbieraniem informacji z własnych źródeł i Burdette w samotności musiał zmagać się z koszmarem.
Ta suka zasłużyła na śmierć! Samym swym istnieniem obrażała Boga i nie żałował jej ani przez moment, ale planując zamach, nigdy nie liczył się z tym, że zginie tylu niewinnych ludzi. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że będzie się martwił, czy jego ludzie zostali wystarczająco zmasakrowani, by ich identyfikacja była niemożliwa. Był tak pewien, że Bóg dopilnuje ich sukcesu, tak jak miało to miejsce w przypadku kopuły, że nie pomyślał o żadnym sposobie przekazania wiadomości. A teraz siedział i denerwował się, bo jeśli szatan ją uratował i przeżyła albo jeśli Martin i Taylor zostali zidentyfikowani…
Zaklął siarczyście i natychmiast zamknął usta, prosząc Boga o wybaczenie bluźnierstwa, wątpliwości i paniki, której nie potrafił opanować.
Ale Bóg nie odpowiedział i Jego milczenie jeszcze bardziej przeraziło patrona Burdette.
Edward Martin siedział w małej, pustej celi, której jedynym wyposażeniem był przykręcony do podłogi taboret, i tępo gapił się w ścianę. Został rozebrany do majtek i starannie przeszukany, ręce miał skute za plecami, a głowa pulsowała mu bólem niczym uczciwy bęben, tym niemniej został potraktowany znacznie łagodniej niż się spodziewał. Nie chciał, by go tak traktowano. Koszmar, którego sam był sprawcą, był niczym krwawiąca rana, z której wyciekały pogarda i nienawiść do samego siebie, wołające o karę. A nikt go nie chciał karać.
Miał przed sobą perspektywę wieczności w piekle. Zabił wielebnego! Nie chciał, nie planował tego, ba, nawet nie wiedział, że Hanks tam będzie, ale to wszystko nie miało żadnego znaczenia: wziął broń w imię Boga, a szatan wciągnął go w pułapkę i użył do zabicia sługi bożego, zacniejszego i pobożniejszego niż ktokolwiek, kogo Martin znał.
Tak był pewien, że słyszał głos Boga i wypełniał Jego wolę, a tymczasem okazało się, że był to podszept szatana… a jeśli od początku szatan go zwodził, to co z lady Harrington? Czy była narzędziem diabła?… Mogła być, boć przecie szatan był królem oszustów, a użycie swego narzędzia, by doprowadzić Martina do zabicia wielebnego, byłoby godnym go pomysłem… ale mogła też wcale nie być narzędziem szatana… a to by oznaczało, że wielebny Hanks miał cały czas rację i to z woli bożej znalazła się ona na Graysonie, i czyniła dobro… a jeśli tak, to on, Edward Martin, pozwolił zaślepić się własnym obawom tak dalece, że słuchał głosu szatana, uważając go za głos Boga… i zabił bez żadnej potrzeby tylu niewinnych ludzi… a pomógł innym zabić dzieci!
Jęknął, pragnąc śmierci z jednej strony, z drugiej bojąc się, że nadejdzie, nim dowie się prawdy i będzie miał okazję błagać Boga i ludzi o wybaczenie. Jedyną odpowiedzią było echo jego jęku odbite od gołych ścian celi.
Samuel Mueller był wściekły jak nigdy dotąd i gdyby miał Fitzclarence’a w zasięgu ręki, udusiłby go za głupotę. Nie miał bowiem żadnych wątpliwości, kto był odpowiedzialny za całe to zamieszanie w domenie Harrington. Był nawet w stanie odtworzyć tok myślowy tego kretyna, który doprowadził go do tej decyzji. I w którym nie było odrobiny miejsca na zdrowy rozsądek, bowiem ryzyko przewyższało korzyści, a zamach nawet na kogoś takiego jak ona, i nawet udany, przysparzał ofierze popularności, a nie o to im przecież chodziło.
Wyłączył wiadomości i zaczął analizować sytuację. Najważniejsze było, czy Harrington przeżyła. A drugie w kolejności było znalezienie odpowiedzi na pytanie, kto blokował informacje. Logika podpowiadała, że Mayhew, bo tylko on mógł na tym skorzystać — potrzebował czasu, by zdecydować, co dalej robić, a czas mógł zyskać tylko w ten sposób. Dodatkową zaletą było trzymanie przeciwników w niepewności…
Potarł górną wargę, co zwykle pomagało mu w pracy koncepcyjnej. Nie licząc Machabeusza, od ponad czterystu lat nikt nie próbował zabić patrona i nie miał pojęcia, jak wieść o tym podziała na skierowaną przeciw Harrington nienawiść, którą pomagał rozdmuchać. Jeśli przeżyła, to atak prawie na pewno zadziała na jej korzyść, co samo w sobie już było złe. Gorsze i to znacznie było to, że kogo by Burdette nie użył, istniała spora szansa, że da się go zidentyfikować i połączyć z nim. A to z kolei znaczyło, że ten bezmyślny kretyn naraził nie tylko siebie, ale i jego, Samuela Muellera.
Na szczęście Mueller był przewidujący i przygotował się na podobną ewentualność, ale nie miał zamiaru przedwcześnie realizować swych planów. Jeśli bowiem Burdette jakimś cudem przetrwa, to nie wplątany w zamach będzie zbyt cennym sojusznikiem. Zakładając, ma się rozumieć, że da się go powstrzymać przed kolejnym równie głupim posunięciem. Natomiast jeśli ten nieprzemyślany pomysł zakończy się tak, jak podejrzewał…
Patron Mueller podszedł do biurka i wybrał stosowną kombinację na klawiaturze modułu łączności. Na ekranie pojawił się mężczyzna w żółto-czerwonym uniformie Gwardii Mueller. Zanim zdążył się odezwać, Samuel Mueller polecił:
— Umieść zespoły w Burdette i czekaj.
I przerwał połączenie.
Drzwi celi otwarły się.
Martin gwałtownie uniósł głowę i wytrzeszczył pełne przerażenia i niedowierzania oczy, gdy rozpoznał stojące w nich osoby. A byli to Benjamin IX Protektor Graysona i Jeremiah Sullivan, Drugi Starszy Synodu Kościoła Ludzkości Uwolnionej. Jakoś znalazł siły, by wstać… nie mógł spojrzeć im w oczy, ale przynajmniej mógł spotkać się z nimi na stojąco.
— Edwardzie Julianie Martinie — przemówił chłodnym, beznamiętnym głosem Sullivan niczym przeznaczenie. — wiesz, co uczyniłeś tej nocy?
Martin spróbował odpowiedzieć. Naprawdę próbował, ale słowa uwięzły mu w gardle. Czuł płynące po policzkach łzy, a jedyne co mógł zrobić, to kiwnąć twierdząco głową.
— W takim razie zdajesz sobie sprawę, kim stałeś się w oczach Boga i wedle prawa ludzkiego — dodał Sullivan, a Martin ponownie przytaknął. — Spójrz mi w oczy, Edwardzie Martinie!
Duchowny, mówiąc to, podszedł bliżej, a głos miał na tyle rozkazujący, że Martin wbrew swej woli posłuchał go i spojrzał w ciemne oczy pod krzaczastymi brwiami. To, co w nich dostrzegł, zmroziło do reszty jego duszę.
— Wstydzę się tego, ale Bóg mi świadkiem, nie mogę ci wybaczyć — oznajmił takim samym jak na początku głosem — tego, co dziś w nocy zrobiłeś ani też tego, co próbowałeś zrobić… Ale to nie mojego wybaczenia potrzebujesz… my, słudzy Kościoła, jesteśmy sługami Boga, ale i ludźmi… a Bóg potrafi przebaczać winy, których ludzie nie są w stanie. Wyznasz swe grzechy władzom świeckim Graysona i będziesz błagał o miłosierdzie boże?
Bladą, mokrą od łez twarz więźnia wykrzywił grymas, gdy walczyła w nim desperacka potrzeba upewnienia się, że jednak miał rację i realizował boski plan, ze straszliwym podejrzeniem, że tak nie było. A potem opadł powoli na kolana i pochylił głowę.
— Tak — powiedział złamanym, pełnym winy głosem i ciągnął, wypowiadając często używaną formułkę, lecz tym razem tak szczerze jak nigdy dotąd. — Wysłuchaj mojej spowiedzi, ojcze, bo zgrzeszyłem i pomóż… pomóż mi znaleźć przebaczenie Boga, bo zawiodłem Go w próbie i boję się…
— Dobrowolnie zgadzasz się, by to co powiesz, ujawnić świeckim władzom Graysona, i zwalniasz mnie ze świętej przysięgi dochowania tajemnicy spowiedzi? — spytał Sullivan.
— Ja… — Martin przełknął ślinę i zdecydował się ostatecznie zadośćuczynić za zło, które sprawił, w każdy możliwy sposób — …zgadzam się.
Sullivan wyjął z kieszeni czerwoną stułę, rozłożył ją i założył na szyję. Kiedy się odezwał, głos miał nadal zimny, ale pojawił się w nim ślad współczucia.
— W takim razie zacznij mówić, Edwardzie Martinie, i pamiętaj, że jeśli cenisz swą duszę, musisz mówić prawdę i niczego nie zatajać, a być może znajdziesz łaskę w oczach wszechwiedzącego Boga.