ROZDZIAŁ VIII

Słońce wzniosło się ponad szczyty wzgórz. Promienie światła padły na rzekę, rozbłysły w kaskadach wody i oślepiły Villemo.

Stała na brzegu jak sparaliżowana, niezdolna do niczego, i patrzyła, jak mężczyźni próbują tchnąć w Folkego życie. Wszyscy wiedzieli jednak, że na próżno.

Nagle usłyszała za sobą szelest. Odwróciła się dokładnie w ostatnim momencie, by zobaczyć jakiegoś człowieka uciekającego z miejsca, na którym odpoczywali, z ich strzelbami od pachą.

– Ukradli nam strzelby! – krzyknęła.

Dominik i jego ludzie rzucił się w pogoń.

Kristoffer biegł pierwszy. Nie spuszczał z oczu rabusia, który uciekał przez równinę w stronę lasu. Ponieważ trudno mu było nieść aż sześć strzelb, część z nich po drodze zgubił. A gdy się zawahał, niepewny, czy wrócić po nie, Kristoffer omal go nie złapał.

– To diabeł! Dostanie teraz za Folkego! I za Gotego!

– Kristoffer, bądź ostrożny! – wołał Dominik, który wraz z Jonsem biegł w ślad za nim.

– Nie myślicie chyba, że dam się wykiwać jakiemuś przeklętemu snapphanowi! – odkrzyknął Kristoffer.

– Ich może być więcej!

– Niech no się pokażą!

Snapphan uznał tymczasem, że trzeba zmykać póki czas, i zostawił dwie strzelby na bagnistej ziemi. Kristoffer poniósł jedną z nich; nie zdążył co prawda załadować, ale mógł jej przecież użyć jako broni białej.

Dominik przystanął i nabił ostatnią strzelbę, podczas gdy Jons, nieco zdezorientowany, gnał za uciekającym.

Wkrótce wszyscy zniknęli w lesie. Villemo słyszała, jak hałasują, przedzierając się przez zarośla.

– Co za idiota! Co za kompletny idiota! – lamentowała. – I ty, Jons! – zawołała głośniej. – Wracaj natychmiast!

Na szczęście Jons uznał to za słuszne i zwolnił. W tej samej chwili z lasu padł strzał i kula przeleciała mu tuż przy kolanie. Rzucił się z powrotem przez podmokły grunt.

– Tam jest ich więcej! – wołał do Dominika.

– Tak, masz rację. Strzał padł z wysoka. Kristoffer!!! Wracaj!

Ale było już za późno. W zaroślach najwyraźniej trwała walka wręcz.

Dominik, Villemo i Jons ukryli się przed kulami za głazem. Nie mogli nic zrobić. pozostawało tylko nie tracić nadziei. Wyjście z ukrycia oznaczało teraz pewną śmierć.

Snapphanowie w lesie na zboczu mieli czas załadować broń i czekali, gotowi do strzału.

Jednak oni także nie widzieli, co dzieje się w zaroślach, gdzie Kristoffer dopadł ich kompana. Leżeli wysoko na skale, walka toczyła się właśnie pod nią.

– Musimy coś zrobić – zawodziła Villemo.

– Ale co?

– Nie możemy przedostać się przez bagno?

– Wezmą nas na cel, jak tylko się ruszymy.

– O Boże, jak on mógł być takiś głupi?

– Rzeczywiście, okazał się lekkomyślny. Ale jak my się stąd wydostaniemy?

– Myślisz, że bez Kristoffera?

– Musimy chyba spojrzeć prawdzie w oczy.

Dominik jednak widział wszystko w zbyt czarnych barwach. Wkrótce Kristoffer, zataczając się, wypadł z zarośli. Śmiertelnie zmęczony, pokrwawiony, lecz żywy.

– Nie idź przez bagno, Kristoffer! – wrzasnął Dominik.

Tamten zawahał się. Mimo dużej odległości widzieli wyraz triumfu na jego twarzy.

– Załatwiłem go! – wołał z dumą. – Wbiłem w niego nóż. Trzy razy. Raz za Gotego, raz za Folkego i raz za konie!

Villemo ogarnęły mdłości.

– Och, zamilcz – mruknęła.

Dominik ujął jej rękę i ścisnął ze zrozumieniem.

Kristoffer zaczął przesuwać się skrajem lasu pod osłoną skał, tak że snapphanowie nie mogli go widzieć.

– Niegłupio to wymyślił – powiedział z uznaniem Dominik. – A my wchodzimy do rzeki. Przejdziemy wodą, skryją nas kamienne bloki na brzegu.

– A Folke?

– Przykro mi, ale dla niego nic już nie możemy zrobić.

Villemo sprawiało to ból, lecz przecież rozumiała gorzką rzeczywistość.

– Odmów cichą modlitwę za niego, Dominiku – poprosiła.

Wyraził zgodę skinieniem głowy i ostrożnie zaczęli się wycofywać, dopóki nie znaleźli się pod osłoną głazów.

Nagle huknął strzał. Rzucili się w wodę, a kula z metalicznym dźwiękiem odbiła się ad kamienia. Villemo zdążyła zauważyć ruch w zaroślach pod skałą, gdzie biegł Kristoffer. Musi minąć trochę czasu, zanim snapphanowie zejdą w dół, tymczasem oni może zdążą umknąć.

Trochę biegli brzegiem, trochę brodzili w wodzie, potykali się i zderzali, ale nie ustawali, dopóki nie dotarli do zakola rzeki.

– Patrzcie tam – powiedział Dominik. – Tam las dochodzi aż do wody, tam spotkamy Kristoffera.

– On już tam powinien być – wydyszał Jons. – Lądem łatwiej się poruszać.

– Później zaczyna się gęsty las – stwierdził Dominik. – To nam pomoże.

– Tak, zwłaszcza że dolina najwyraźniej się kończy – stwierdziła z ulgą Villemo.

– Bogu dzięki – mruknął Jons.

– Mimo wszystko nie jest z nami jeszcze tak źle – dodał Dominik. – Mamy jedną strzelbę, a może nawet dwie, jeśli Kristoffer uratował swoją. Możemy dać sobie radę.

Przedzierali się dalej. Teren stawał się niebywale trudny, poza tym cały czas musieli kryć się za wysokimi kamieniami. Niekiedy trzeba było pokonywać większe spadki i w takich razach zawsze jedno trzymało strzelbę wysoko nad głową, by się nie zamoczyła.

W końcu zrobiło się bardziej płasko, a rzeka płynęła wolniej.

– Tę otwartą przestrzeń będziemy musieli przebyć biegiem – stwierdził Dominik. – Nie sądzę, by groziło nam jeszcze jakieś niebezpieczeństwo. Mam nadzieję, że zostawiliśmy snapphanów daleko za sobą, ale na wszelki wypadek trzeba biec!

Łatwo powiedzieć, ale jak to zrobić, kiedy jest się kompletnie wypranym z sił po brodzeniu w wodzie pod prąd i przedzieraniu się między wielkimi, nieforemnymi głazami. Obaj mężczyźni wzięli Villemo za ręce i ciągnęli ją za sobą. Miała wrażenie, że jeszcze moment, a wyrwą jej ramiona ze stawów. W głowie jej huczało, krew pulsowała, była bliska omdlenia. Las, rzeka i góry wirowały przed oczyma. Nie widziała wyraźnie, rozpryskująca się woda i pot zalewały jej oczy.

W końcu znowu znaleźli się w bezpiecznym miejscu. To był ten las, w którym, wedle wszelkich przypuszczeń, powinien się znajdować Kristoffer.

Czekał na nich, to prawda. Ale…

Villemo wydała z siebie bolesne „nie!” i ukryła twarz w dłoniach. Opadła na kolana, nie była w stanie zrobić ani kroku więcej.

Ciało Kristoffera kołysało się na gałęzi. Supeł zawiązany był tak pospiesznie i niestarannie, że Dominik wcale nie musiał przecinać sznura. Patrzyli zrozpaczeni, jak zwłoki zsuwają się na ziemię niczym ciężki worek.

Dominik oprzytomniał pierwszy i próbował go ratować. Wszystkie wysiłki okazały się daremne. Kristoffer został najpierw zamordowany ciosem noża w plecy. Powieszono go wyłącznie po to, by pogłębić makabryczne wrażenie.

– Już więcej nie zniosę – jęczała Villemo. – Oni wybiją nas wszystkich. Jedno po drugim. Ja już nie mogę!

– Musisz! – surowo uciął Dominik. – Nie wolno ci się załamywać!

Tymczasem Jons ułożył starannie zwłoki Kristoffera, znalazł kilka kwiatków i rzucił je na pierś zmarłego. Ten rosły chłop nawet nie starał się powstrzymać łez.

Gdy jednak zaczął zbierać kamienie, znowu świsnęła kula i trafiła w drzewo, pod którym stał Dominik. Nie chybiłaby na pewno, gdyby Villemo, która się właśnie podniosła, nie zobaczyła, że na stoku góry coś błyszczy w słońcu i instynktownie nie odepchnęła Dominika.

Wstał, drżąc.

– Uciekajmy!

Znowu biegli wzdłuż rzeki, ciągnąc Villemo między sobą. Las dawał im osłonę, ale to był zdradziecki sojusznik. Kto wie, kogo i co jeszcze skrywał…

Nie ulegało wątpliwości, że teren się obniżał i stawał się coraz bardziej płaski. Wkrótce nie widzieli już stromych stoków ani po jednej, ani po drugiej stronie. Przed nimi rozciągały się smalandzkie równiny, budzące lęk, lecz imponujące. Rozległy, wspaniały krajobraz, prawdziwa pociecha po ciasnym wąwozie, który szczęśliwie zostawiali za sobą.

– Udało nam się – dyszała Villemo.

– Tak, ale musimy przebiec jeszcze kawałek. Dopóki nie znajdziemy się na otwartej przestrzeni z widokiem na wszystkie strony.

Miała wrażenie, że płuca jej popękają. Wiele dałaby za to, by móc rzucić się na ziemię i odpocząć, wiedziała jednak, że Dominik ma rację.

Ostatkiem sił biegli więc przez pustkowie, ciężko dysząc i spływając potem w piekącym niemiłosiernie słońcu.

W końcu Dominik uznał, że na razie wystarczy. Padli na ziemię w niewielkim zagłębieniu pośrodku bezkresnej równiny i mogli wreszcie odetchnąć.

– Mam nabitą strzelbę – powiedział Dominik z wysiłkiem. – A tu zobaczymy snapphanów dostatecznie wcześnie, by móc ich powstrzymać.

– Czy ktoś wie, gdzie się znajdujemy? – zapytała Villemo, gdy już odzyskała zdolność mówienia.

– Nie, ale przez cały czas biegliśmy w kierunku północno-wschodnim, więc prędzej czy później dojdziemy do ludzi. Może nawet do Almhult.

– Nie wymieniaj tej nazwy – mruknęła. – To mi za bardzo przypomina naszego miłego Folke.

Jons siedział i spoglądał na nią ukradkiem, zachwycony. Villemo dobrze to widziała, lecz udawała, że niczego nie dostrzega. Chyba nie bardzo jest co we mnie podziwiać teraz, w tym ubraniu, myślała zirytowana. Przemoczona, spocona, pół sosnowego lasu we włosach. Ale może on to lubi?

– To niewiarygodne – powiedział Dominik. – Trzech z nas zabili. Strzelali i do Jonsa, i do mnie. Nigdy jednak nie strzelali do ciebie, Villemo. A przecież byłoby naturalne pozbyć się najpierw najmniejszych i najsłabszych.

– Może oni ją widzieli, kiedy się kąpała? – zastanawiał się Jons.

Dominik zacisnął zęby.

– Oczywiście!

Musieli ją widzieć rozebraną do naga, myślał. Dlaczego to zrobiłaś, Villemo? Nie mogę ci tego darować. Pewnie także i dlatego, że na mnie to też wywarło tak wielkie wrażenie, dodawał z poczuciem winy.

Villemo pochyliła głowę.

– Myślałam, że nikt mnie nie widzi.

– No pewnie! – syknął Dominik ze złością.

Jons się nie odzywał. Siedział i na nowo przeżywał w myśli tamtą scenę, znowu widział Villemo w wodzie i czuł, że jego męskość zaczyna mu sprawiać kłopoty.

Villemo spojrzała na Dominika.

– Co miałeś na myśli, mówiąc, że snapphanowie mnie widzieli? Jakie to ma znaczenie poza tym, że jest mi przykro?

– Jeśli się nie mylimy, to oni ciebie zostawiają na koniec – odparł i nie udało mu się powstrzymać drżenia głosu. – Kiedy usuną Jonsa i mnie, będą mogli robić z tobą co zechcą.

Villemo podświadomie zacisnęła pięści.

– Uciekajmy stąd!

Dominik wstał.

– Tak, jeśli wszyscy odpoczęli, najlepiej będzie ruszać w drogę. Chyba powinniśmy się kierować poprzez tę otwartą równinę. Być może są tam ludzkie siedziby.

– I tam będziemy bezpieczni?

– Bezpieczni nie będziemy nigdzie na tych przygranicznych terenach. Snapphanowie rozproszyli się po Hallandii i po Blekinge, dawnych duńskich prowincjach, i wcale by mnie nie zdziwiła, gdyby próbowali przenikać także do Smalandii.

– Ale Smalandia zawsze była szwedzka?

– Tak. Tylko że to nigdy nie były najbogatsze ziemie w królestwie. Sama widzisz, jak to wygląda. Kiedy w takiej sytuacji przychodzi ktoś i kusi lepszymi warunkami życia pod panowaniem Duńczyków, to nie wiadomo, jak się ludzie zachowają.

Villemo szła zamyślona.

– Odczuwam taką wewnętrzną pustkę – powiedziała po jakimś czasie. – Chociaż ani Gote, ani Folke, ani Kristoffer nic osobiście dla mnie nie znaczyli, a nawet nie zdążyłam ich lepiej poznać, to przecież byli naszymi towarzyszami i tak mi ich żal. Tak mi przykro z ich powodu. Zostali porzuceni, sami, bez grobów, w tym okropnym wąwozie. Nie daje mi to spokoju.

– Wszyscy chyba odczuwamy to samo – westchnął Dominik. – Musimy jednak patrzeć w przyszłość. Nie zapomnimy ich, na to sobie nie zasłużyli, lecz nie możemy się zadręczać tym, co się stało. Zapomnij o ich śmierci, Villemo, lecz nie zapominaj o nich samych.

Skinęła głową na znak, że będzie próbować.

Ale to nie było łatwe.

Jons nie był w stanie dłużej ukrywać, że noga, którą skręcił, kiedy schodzili do rzeki, bardzo mu dokucza. Próbował nie zwracać na to uwagi, a gdy biegli wzdłuż rzeki, starał się tłumić ból, co jednak niczego nie polepszało. Kostka opuchła teraz tak bardzo, że miał poważny kłopot ze zdjęciem buta, a każdy krok wywoływał na jego twarzy bolesny grymas.

– Tak nie można – powiedział Dominik. – Wesprzyj się teraz na mnie. Kiedy dojdziemy do ludzi, zobaczymy, co z nogą.

– Oprzyj się na nas – poprawiła Villemo, stając przy drugim boku Jonsa.

Był to dość żałosny widok, gdy tak brnęli przez bezkresne pustkowie. Zmęczeni, przemoczeni, bezbronni…

Herszt snapphanów, Mały Jon, beształ swoich ludzi:

– Uciekli wam z wąwozu, gamonie! Jak to się stało?

– Ale trzech z nich dostaliśmy – próbował się bronić jeden z opryszków.

– O dwóch za mało. A oni zabili jednego z nas. To nie miało prawa się zdarzyć! Ale jeżeli im się wydaje, że są już uratowani, to się grubo mylą. Są teraz w drodze do Hallaryd. Poczekamy tam na nich.

– Nie możemy przecież wyjść stąd tak, żeby nas nie widzieli.

– Oni idą piechotą, a my mamy konie. Ominiecie ich łukiem tak dużym, żeby was nie zobaczyli! Albo zaczekajcie… Jadę z wami. Mam ochotę dopaść tego czarnego, to jakiś oficer, jeśli dobrze widzę. Ten drugi to zwyczajny wiejski parobek. Jego schwytamy jak gęś. A potem zostanie już tylko dziewczyna. Chcę mieć ją nietkniętą. Rozumiecie?

– Tak jest. Ale ja się trochę boję tego oficera. On jest niebezpieczny.

– Nic podobnego! Szwedzcy oficerowie to żałosne chłystki, wszyscy jak jeden.

Lecz także głos Małego Jona brzmiał cokolwiek niepewnie. Ten oficer wyglądał imponująco.

– Podejdziemy ich – obiecał. – A tego czarnego zostawcie mnie! Późnej zajmiecie się parobkiem.

– Nie możemy już teraz pogalopować przez pustkowie i tam ich dopaść? Została im tylko jedna strzelba.

Mały Jon popatrzył na kompanów z niechęcią.

– Wiecie bardzo dobrze, że ja wolę bardziej wyszukane metody niż zwyczajny napad.

Podwładni kiwali głowami. Wiedzieli. Oczywiście, wiedzieli bardzo dobrze, że Mały Jon uwielbia wojnę nerwów, dręczenie swoich ofiar.

– Pastor w Hallaryd… – rzekł herszt z szyderczym uśmieszkiem. – Mamy go na oku już od jakiegoś czasu, prawda? Teraz to on pożartuje ze szwedzkimi żołnierzykami!

Podczas gdy Villemo i jej dwaj rycerze wędrowali przez spalone słońcem pustkowie, niewielka grupa jeźdźców zmierzała na północ. Omijali równinę dużym łukiem ku wschodowi, tak że wędrowcy nie mogli ich widzieć. Jak cienie mknęli do Hallaryd i wkrótce tam dotarli. Zwyczajni przybysze, a jeden zmierzał do kościoła…

Po południu trójka także dotarła do Hallaryd.

– Co teraz zrobimy? – zapytała Villemo.

Była tak zmęczona drogą, tak okropnie bolały ją plecy ad podpierania Jonsa, że ledwie trzymała się na nogach.

Dominik przyglądał się z daleka małej osadzie.

– Chyba nie powinniśmy sądzić, że wszyscy będą tu do nas wrogo usposobieni – powiedział. – Mimo wszystko są to ziemie czysto szwedzkie. Idziemy do wsi i spytamy, czy mają jakieś lokum do wynajęcia. Trzeba jak najszybciej opatrzyć nogę Jonsa.

We wsi pośród drewnianych, malowanych na czarno smołą budynków znaleźli niewielką gospodę. Owszem, mogą wynająć pomieszczenie, na podwórzu stoi mały domek, jeśli chcą, mogą tam przenocować.

Chcieli, rzecz jasna, i zaraz poszli do tego domku, składającego się z jednej tylko izby. Villemo tak już przywykła do życia w towarzystwie mężczyzn, że brak oddzielnego pomieszczenia zupełnie jej nie przerażał. Niezwłocznie zajęli się nogą Jonsa.

– Obawiam się, że trzeba będzie rozciąć but – zmartwił się Dominik. – Noga okropnie spuchła.

Jons bez słowa skinął głową. Później będzie się martwił, co włożyć na nogi. Zresztą jest przecież lato, Bogu dzięki, a on nawykł w domu do chodzenia boso.

Gdy już umyli nogę i mocno ją obwiązali, poszli do gospody coś zjeść. Smakowało niebiańsko, wszyscy troje mieli wrażenie, że przeszli przez pełen ognia czyściec, a teraz dotarli do raju.

Kiedy kończyli posiłek i stwierdzili, że robi się ciemno, do stołu podszedł jakiś człowiek w szatach duchownego.

Ukłonił się szacunkiem.

– Widzę, że pan jest królewskim oficerem – zwrócił się do Dominika.

– Tak, jestem kurierem – odparł Dominik krótko.

– To jeszcze lepiej! Chodzi o to, że chciałbym przekazać panu pewne niezwykle ważne informacje z prośbą, by pan z kolei zechciał przedstawić je Jego Wysokości. To sprawa najwyższej wagi państwowej.

Wszystko możliwe. Na tych przygranicznych terenach działo się wiele dziwnych rzeczy.

– Jeżeli zechce mi pan poświęcić trochę czasu, proszę, by mi pan towarzyszył na plebanię.

Villemo wpadła w złość. Z początku, kiedy przyszli do Hallaryd, była zbyt zmęczona, żeby myśleć o czymś poza jedzeniem i odpoczynkiem, ale posiłek przywrócił jej chęć do życia. Siedziała teraz z kolanem przyciśniętym do nogi Dominika i dreszcz ją przenikał na myśl, że będzie z nim dzielić pokój. A może nawet posłanie?

Gorączka trawiąca jej ciało nie opadła. I wiedziała, że nie opadnie, dopóki Dominik nie będzie jej. Nawet gdyby cały świat zabraniał im być razem.

– Owszem, chyba mógłbym… – zaczął Dominik.

Z najwyższą niechęcią myślał o tym, że będzie musiał zostawić Villemo w jednej izbie z Jonsem. Jons miał wprawdzie zwichniętą nogę, co zapewne czyniło go nieszkodliwym, mimo to…

– Ale wrócisz szybko? – spytała Villemo niespokojnie.

Dominik posłał jej pełne wdzięczności spojrzenie. Słyszał lęk w jej głosie. On także bardzo sobie cenił jej obecność i myśl o tym, że będzie mógł spędzić noc w tym samym pokoju co ona. Będzie mógł jej bronić…

Bronić? Czy naprawdę takie było największe pragnienie Dominika?

– Niestety – rzekł ksiądz, zwracając się do Villemo. – Niestety, to zajmie trochę czasu, chodzi o dość skomplikowane sprawy. Przed północą jednak będziecie mieć pana oficera z powrotem.

Dziewczyna jest jeszcze bardziej apetyczna z bliska, myślał Mały Jon ubrany w szaty duchownego, które ukradł w zakrystii. Czy oni naprawdę wierzą, że zwiodą kogoś tym męskim przebraniem? Ma krótkie włosy. Dlaczego? Obcięto jej za karę? A może zrobiła to z własnej woli, żeby lepiej udawać żołnierza? Nie kobiety zbyt wiele uwagi przywiązują do pozorów, żeby z własnej woli obciąć włosy.

Ona będzie moja! Jak tylko pozbędziemy się tych dwóch, będzie moja! Spójrzcie tylko na te oczy! Jak u kota, nigdy takich nie widziałem! Owszem, widziałem. Ten kurier ma podobne.

– Proszę mi wybaczyć, czy wy dwaj jesteście krewnymi? – zapytał uniżenie.

– Jesteśmy kuzynami – powiedział Dominik krótko.

– Ale czy pański kuzyn nie jest trochę za młody do wojaczki?

– Owszem, jest młody – przyznał Dominik. – Ale ja jestem jego opiekunem, wobec tego musi mi towarzyszyć. Nie ma nikogo innego. Dobrze, pójdę z tobą na plebanię, sługo boży!

Wstał nie zwlekając, zapłacił szynkarzowi i polecił swoim towarzyszom, by zaraz poszli spać. Czynił to z ciężkim sercem.

Ale czemu tak się bał o Villemo? Widział przecież na własne oczy, że ona nieźle potrafi się bronić sama.

– Wrócę najszybciej jak to możliwe – mruknął ponuro.

Jons powoli układał się na spoczynek na wypełnionym słomą sienniku pod okryciem ze skór. W izbie znajdowało się tylko jedno szerokie łoże, na którym mieli spać wszyscy troje. Dominik zamierzał położyć się pośrodku, ale teraz, gdy go zabrakło, odstęp między dwojgiem pozostałych był niepokojąco mały.

Poza łożem umeblowanie izby składało się z ciężkiego, krzywego stołu i ławy. Jeszcze kilka drewnianych kołków w ścianie, i to wszystko. Okno nie miało szyb, tylko zasuwaną na noc okiennicę. Jednak po tamtej strasznej dolinie pokój wydawał im się pałacową komnatą!

Z ciężkim westchnieniem, wywołanym wieloma przyczynami, Jons wślizgnął się do łóżka.

Villemo natomiast działała z wielką energią.

Fakt, że znalazła się znowu w ludzkim osiedlu, oraz posiłek pobudziły w niej siły życiowe.

Nie chciała już dłużej być mężczyzną.

W należącej do gospody łaźni zmyła z siebie wszystkie brudy podróży i wszelkie wspomnienia o dragońskim stroju. Włosy zostały gruntownie wyszorowane, a gdy znowu znalazła się w izbie, wypakowała swoje kobiece suknie, które przez cały czas niosła na plecach w niedużym worku.

O rany, jaka pognieciona jest ta błękitna sukienka! Powiesiła ją i długo wygładzała rękami, choć pomagało to niewiele. Ale co tam, wyprostuje się sama, jak trochę powisi, myślała z optymizmem.

Ubrana tylko w długą halkę położyła się do łóżka, pilnie bacząc, by leżeć na swojej części. Kiedy Dominik wróci, powinien znaleźć ją pachnącą, czystą i bardzo kobiecą!

Jonsa się nie bała. Był człowiekiem niezwykle skromnym, a do niej odnosił się z wielkim respektem. Poza tym musiał być śmiertelnie zmęczony, a na dodatek powstrzymywała go ta boląca noga.

Villemo tak bardzo czekała na Dominika, że mowy być nie mogło o spaniu. Może wróci za chwilę? Wciąż jeszcze pamiętała jego bliskość przy stole, myśl o tym budziła w niej dreszcz, rozpalała ogień w całym ciele, wibrowała pod skórą. Gorączka, która gnała ją za Dominikiem przez całą Danię i południową Szwecję, była teraz większa niż kiedykolwiek. Już, już niedługo on będzie tutaj!

Ale był też w niej jakiś inny, bardziej stłumiony niepokój. Irytowało ją to. Miało coś wspólnego z tym księdzem… Taki ugrzeczniony, taki pobożny, ale miał w sobie coś takiego… coś, co nie dawało jej spokoju…

Doszedł do niej odgłos tłumionego płaczu. Odwróciła głowę.

– Jons, co z tobą? Nie możesz wciąż rozpaczać nad ich losem! Im już teraz jest dobrze, przecież rozumiesz. Co czekało Folkego, gdyby wrócił do domu, do Almhult? To były przecież tylko marzenia, czyż nie? A Kristoffer? Miał takie wielkie pragnienie sławy, a tak niewiele zdolności, by je zrealizować. A Gote? Ilu dziewczętom zmarnowałby życie?

Mówiła tak, choć sama przecież bardzo żałowała młodego życia tamtych trzech. Jons jednak potrzebował pociechy. Był to człowiek prosty, który zawsze kierował się tylko uczuciami i nigdy nie próbował ich ukrywać.

– Ale to nie o to chodzi, panno Villemo – mówił, pociągając nosem.

– No to co się stało?

– Tego nie mogę panience powiedzieć.

Głos mu drżał, z trudem powstrzymał szloch.

Odwróciła się do niego energicznie.

– Oczywiście, że możesz mi powiedzieć. Przecież wiesz, że ja wiele potrafię zrozumieć. Zapomnij, że jestem dziewczyną, i opowiadaj!

Te ostatnie słowa skłoniły go do wypłakania swojego bólu.

– Przecież właśnie o tym nie mogę zapomnieć! Bo to jest przyczyna wszystkiego!

– Co?

– Że pani jest dziewczyną. Ja jeszcze nigdy nie miałem dziewczyny, a teraz jestem zakochany, tak strasznie zakochany, że aż mnie w brzuchu boli!

Villemo powstrzymywała się od śmiechu.

– Och, mój drogi – powiedziała, kiedy znowu była w stanie mówić poważnie. – To bardzo niedobrze!

Starał się odszukać w mroku jej spojrzenie.

– Czy nigdy nie będę mógł…? Nie, oczywiście, że nie.

– Co takiego?

– Ja tak strasznie pragnę kobiety, panno Villemo. My, mężczyźni, mamy takie duże potrzeby w tych sprawach. A ja nigdy z nikim i teraz boję się, że to niebezpieczne! Że może mi się coś stać.

Jak, na Boga, ma przyjąć te wyznania? W jaki sposób rozmawiać z nim na taki temat? Villemo nie była niewiniątkiem, ale nie miała pojęcia, co odpowiedzieć mężczyźnie, który zwraca się do niej z czymś takim? A na dodatek myśli, że umrze, jeżeli jego pragnienia nie zostaną zaspokojone? Który jest duży, silny i leży w tym samym łóżku co ona?

Dominiku, wracaj!

Ale on może nie wrócić przed północą. I to właśnie jest okropne.

Wcale sprawy nie ułatwiało to, że jej własne ciało dręczone było dokładnie takimi samymi pragnieniami jak pragnienia Jonsa. Problem polegał tylko na tym, że ona pożądała kogoś zupełnie innego.

Jak postępuje się w takich razach? Co powinna zrobić Villemo, która zawsze miała słabość do nieszczęśników? Toczyła ze sobą ciężką walkę. Czy powinna zareagować ostrą reprymendą, która by powstrzymała Jonsa, ale która by też zraniła go głęboko, może śmiertelnie? Czy okazać współczucie, ulitować się nad nim. Oczywiście nie w dosłownym sensie, coś takiego nigdy by jej nawet do głowy nie przyszło, lecz okazać mu, że rozumie i że go lubi? Niebezpieczna droga…

On zaś przysuwał się ostrożnie coraz bliżej, zachęcony jej milczeniem, którego nie musiał sobie tłumaczyć jako odmowy.

O, Boże, co powinno się powiedzieć? Jak się postępuje z takim wrażliwym młodzieńcem w potrzebie? I jeśli na dodatek jest się Villemo, która nie lubi uciekać z krzykiem od trudnych spraw.

Загрузка...