ROZDZIAŁ X

Słońce świeciło spoza porannej mgły jak zimna lśniąca tarcza. Dominik zatrzymał konie.

– Co powiesz na ten brzozowy zagajnik nad jeziorkiem?

Jechali już bardzo długo, Villemo drzemała w siodle. Teraz ocknęła się i oceniała miejsce.

– Ładnie i sporo cienia – rzekła. – Jedziemy tam, Dominiku.

Pozwolili koniom odpoczywać lub paść się, co zechcą. Oboje byli zbyt zmęczeni, żeby się tym przejmować. Znajdowali się w odludnej okolicy daleko od wszelkich traktów. Może dziesiątki lat upłynęły od czasu, gdy jacyś ludzie przechodzili tędy po raz ostatni.

Po tamtej stronie jeziorka krzyczały żurawie. W głębokiej ciszy niósł się daleko przenikliwy klangor, piękny zapewne dla innych żurawi, lecz dla ludzi nie tak bardzo związanych z dziką przyrodą jak Villemo pewnie mniej. To może dziwne, ale także Dominik, wychowany w dekadenckiej atmosferze królewskiego dworu, bardzo kochał przyrodę. Liczne wyprawy kurierskie nauczyły go cenić naturę.

Rozłożyli derki na trawie w cieniu drzew.

– Dobrze tak?

– Nie mogłoby być lepiej – mruknęła Villemo z sennym uśmiechem, rzuciła się na posłanie i zwinęła w kłębek niczym kociak. Dominik okrył ją swoją peleryną.

– Ty też musisz się nią okryć – szepnęła już na wpół śpiąc.

– Nie, mam co innego – odparł i położył się na derce w pewnej odległości od niej.

– Niezłomny aż do końca – szepnęła Villemo tak cicho, że musiał się domyślać jej słów.

Dominik uśmiechnął się tylko gorzko nad własnym losem.

Kiedy uznał, że Villemo już usnęła, wyciągnął rękę i bardzo delikatnie pogładził ją po włosach. Potem przesunął palcem po czole, po nosie, wreszcie zsunął go w dół, na wargi i dotykał ich leciutko.

– Moje kochanie – szeptał. – Moje cudowne, małe, dzielne kochanie.

Potem umilkł. Villemo czekała chwilę.

– Mów dalej – szepnęła sennie. Oczy miała zamknięte, a na twarzy malował się wyraz błogości. – Mów mi jak najwięcej takich rzeczy, ale to paskudne z twojej strony trwonić takie słowa wobec kogoś, kto prawie nic nie rozumie.

– Co ty pleciesz? – roześmiał się Dominik cicho.

– Czy nie mogłeś mówić mi takich słów dziś w nocy?

Dominik wstrzymał dech.

– Dlaczego dziś w nocy?

Villemo jednak nie odpowiedziała. Po omacku odnalazła jego rękę i podłożyła ją sobie pod policzek. Potem zasnęła.

Dominik leżał bardzo niewygodnie, po chwili więc ostrożnie się wyswobodził, po czym wziął Villemo za rękę i zamknął oczy. Słońce przedarło się przez mgłę i ogrzewało ich ciała.

Villemo obudziła się wyspana.

Słońce stało wysoko na niebie. Jeden z koni skubał trawę tuż przy jej głowie.

Usiadła. Nad brzegiem jeziorka Dominik obmywał twarz. Nie miał na sobie koszuli, nogawki spodni podwinął do kolan.

Znowu była z nim. Sama z nim na takim odludziu. Droga, którą razem przebyli, znaczona była tragediami.

Teraz jednak nic im nie groziło.

Powoli, powoli narastało w niej dziwne skrępowanie.

Zmarszczyła brwi. Czy to możliwe? Skąd to uczucie, które coraz bardziej i bardziej się w niej umacnia?

Odważnie pokonała tyle przeszkód, nie tracąc optymizmu przeszła przez tyle udręki, mając przed oczyma tylko jeden cel: być razem z nim.

A teraz?

Ogarniało ją coraz większe zdumienie.

Jest z nim sam na sam, a odczuwa przede wszystkim nieśmiałość.

Dominik odwrócił się i zobaczył, że ona też już nie śpi. Podszedł do niej mokry, z kroplami wody perlącymi się na skórze.

– Wiesz, co odkryłem? – zapytał ze śmiechem. – Że kierowaliśmy się bardziej na zachód niż na północ. Poznaję to po słońcu i po drzewach.

Nowy stan psychiczny, w jakim znalazła się Villemo, utrudniał jej swobodną rozmowę.

– Czy to katastrofa?

– Chyba nie. Bo właściwie to do jakiego my celu zmierzamy?

No właśnie, jaki mają cel? Dla Villemo istniał tylko jeden jedyny: Dominik. A co powinna robić teraz? Dokąd jechać?

– Villemo, co z tobą? – zaniepokoił się i usiadł obok.

Ona wpatrywała się w ziemię, obserwując małego żuka, który usiłował przejść przez źdźbło trawy. Może idzie do swojej wybranki, myślała. I napotyka na drodze trudne do pokonania przeszkody.

– Villemo – rozległ się znowu łagodny głos Dominika.

– Ja… Ja tego nie rozumiem.

– Czego?

– Nie, nie mogę powiedzieć.

– Musisz.

Próbowała wstać.

– Jedźmy dalej!

On jednak przytrzymał ją za ramię.

– Nie, musisz mi powiedzieć, o co chodzi!

Zwlekała jeszcze chwilę.

– Czy mogłabym się najpierw umyć? Jestem brudna, lepię się od potu.

– Oczywiście, proszę bardzo! Zaczekam tutaj. I nie będę podglądał.

Dawna Villemo powiedziałaby: „Tylko spróbuj!” Nowa milczała onieśmielona.

Gdy wróciła, Dominik zrobił jej miejsce obok siebie i położył rękę na jej dłoni. Cofnęła się spłoszona.

– Villemo, czuję się dotknięty.

– Nie miałam takiego zamiaru.

– Ale co się stało?

– To wszystko jest zbyt skomplikowane, żeby o tym rozmawiać. Poza tym musiałabym ci tyle spraw wyjawić.

Milczał przez chwilę, przyglądając jej się badawczo.

– Proszę cię.

Nie patrząc mu w oczy, powiedziała cicho:

– To w końcu żadna tajemnica, że zachowywałam się bezwstydnie.

– Ja tak nie uważam.

– Owszem, tak było. Ścigałam cię, Dominiku, nikt nie może temu zaprzeczyć. Gnała mnie jakaś gorączka, straszna tęsknota, którą tylko ty mogłeś ukoić. Poświęciłam wszystko, byleby tylko być z tobą.

Umilkła. Dominik czekał, nie spuszczając z niej wzroku.

– Żadna przeszkoda nie była dla mnie zbyt wielka.

To ja uwolniłam cię z duńskiej niewoli. Musiałam robić rzeczy, które wolałabym raczej przemilczeć. Teraz jednak trzeba to wyjawić. Wszystko.

Widziała, jak on miażdży w palcach źdźbło trawy.

– Villemo, co ty zrobiłaś? – wyszeptał zdławionym głosem.

Czuła gorycz w ustach na myśl o tym, że będzie musiała powiedzieć.

– Komendant w twierdzy w Kopenhadze… on prosił mnie o drobną przysługę.

– Nie! – jęknął Dominik.

– Nie, nie! Nie było tak źle, jak myślisz. On… chciał tylko na mnie patrzeć.

Dominik jęknął znowu.

– I ty mu pozwoliłaś?

– A miałam cię zostawić w niewoli?

– Czy on cię dotknął? – spytał bezbarwnie.

– Ja go nawet nie widziałam. Wszystko poszło gładko. Wyobrażałam sobie, że to ty mi się przyglądasz.

– O Boże, Villemo! Czy masz więcej takich tajemnic?

– Nic ponadto, że latałam za tobą niczym ladacznica.

– Nie wolno ci tak mówić, to nieprawda. Jesteś dzielna i godna szacunku. Ale wciąż się zastanawiam, co chciałaś powiedzieć, zanim zasnęłaś. Że powinienem był mówić ci takie słowa ostatniej nocy?

Villemo zastygła bez ruchu. Miała właśnie zamiar pomóc żukowi, chciała popchnąć go trochę. Dlaczego on o to pyta? Prowokuje mnie czy jest głupi?

– Za bardzo wybiegasz do przodu – powstrzymała go. – Mam ci jeszcze przedtem wiele do opowiedzenia.

– No to mów – powiedział rzeczowo.

– Jons – bąknęła cicho.

– O, nie – szepnął. – Villemo, nie!

– Och, nie, nic się nie stało. Chciałam powiedzieć, że on mnie rozpalił, a ściślej mówiąc ty mnie rozpaliłeś, bo ja myślałam tylko o tobie.

Odsunęła kilka liści i źdźbeł trawy, oczyszczając drogę żukowi.

– Uczyniłam Jonsa szczęśliwym, Dominiku. Umarł szczęśliwy, i to dzięki mnie. Ale ja… We mnie rozpaliło się piekło pożądania. Ciebie pragnęłam. Dziś w nocy, kiedyśmy się spotkali… Byłam szczerze wdzięczna losowi, że siedzę na koniu i nie mogę cię dotknąć. No i nagle stało się ze mną coś…

– Tak? – ponaglał, gdy milczała.

– Teraz nie ma już żadnych przeszkód. I właśnie… wygląda na to, że ja potrzebuję przeszkód, żeby cię kochać. Mogę pokonać wszystko, podjąć wszelkie wyzwania. Mogłam kochać cię w oborze Wollera, bo nie byliśmy w stanie się do siebie zbliżyć. Zawsze, zawsze mogłam ci okazywać swoją miłość otwarcie i bez wstydu, ponieważ przez cały czas dzieliły nas nieprzebyte zapory. Teraz jesteśmy sami na pustkowiu, a ja nawet nie próbuję cię uwodzić. Dlatego jedźmy dalej!

Ręka Dominika mocno zaciskała się na jej dłoni. Jego oczy płonęły tuż przy jej twarzy.

– Chcesz przez to powiedzieć, że mnie nie kochasz? Że to sobie właśnie uświadomiłaś? Że tylko wyzwanie cię pobudza?

Odwróciła głowę.

– Och, nie, Dominiku, źle mnie zrozumiałeś. Ja chcę powiedzieć, że cała odwaga, nieliczenie się z nikim i z niczym zniknęły. Jestem w twojej obecności nieśmiała jak mniszka, nie mam nic, co mogłabym ci dać, nic mi już nie zostało. Nie mogę dłużej wierzyć, że mnie kochasz. Teraz nagle dostrzegam prawdę. Ty odczuwasz dla mnie jedynie współczucie, jesteś znużony moim natrętnym uwielbieniem…

Zakrył jej usta dłonią.

– Przestań! Powiedziałaś, że byłaś rozpalona pożądaniem. Czy chcesz powiedzieć, że to już minęło?

Uwolniła się z jego objęć.

– Nie będę odpowiadać na takie pytania.

Teraz on był nieustępliwy:

– Owszem, będziesz!

Villemo miała łzy w oczach.

– Męczysz mnie!

– Odpowiadaj!

– Dlaczego mam odpowiadać? Dlaczego ty wciąż jesteś tym cnotliwym rycerzem Graala, który nic nie mówi, dzielnym, obdarzonym silną wolą? Dlaczego zachowujesz się tak, że przy tobie czuję się jak byle co, jak ladacznica? Jestem zawstydzona i upokorzona, czy to nie wystarczy?

– Villemo, kochanie – powiedział czule. – Czy ty nie za bardzo zajmujesz się tylko jedną stroną miłości?

Villemo zapłonęła z całą tą gwałtownością, której tak bardzo chciała się wyzbyć. Oto wyszły na jaw wszystkie najbardziej nieprzyjemne cechy Ludzi Lodu.

– Czy ty myślisz, że ja przemierzam jak szalona setki mil po to tylko, żeby się znaleźć w twoim uścisku? – syknęła. – Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz? Czy ty w ogóle masz pojęcie o tym uczuciu, które mnie spala? O tej tęsknocie, żeby zobaczyć błysk czułości w twoich oczach, usłyszeć twój słodki głos, być przy tobie, zajmować się tobą, kiedy jesteś w potrzebie, ukryć się w twoich ramionach i wyznać ci wszystkie troski, dzielić się z tobą chlebem, trudzić się po to, by być blisko ciebie? Co to wszystko ma wspólnego z leżeniem na słomie i…

Znowu położył jej dłoń na ustach, tym razem by powstrzymać zbyt mocne słowa, które, był tego pewien, miała na końcu języka. Próbował zachować powagę, ale nie mógł. Nie pomogło, że zaciskał wargi. Po chwili oboje śmiali się tak, że łzy płynęły im z oczu.

Gdy Dominik był w stanie znowu cokolwiek powiedzieć, oświadczył:

– Villemo, kocham cię, kocham cię bardziej z każdą chwilą, a kiedy cię przy mnie nie ma, nie przestaję o tobie myśleć. Wtedy jesteś w moich ramionach i kochamy się tak, jak i ty o tym marzysz. Ale jedno z nas musi być silne i ten obowiązek spada, niestety, na mnie. Wybacz mi więc, kochanie.

Pokiwała z powagą głową.

– Teraz, kiedy sama jestem trochę bardziej trzeźwa i więcej rozumiem, mogę ci wybaczyć. Ale kiedy ogarnia mnie ta gorączka, nienawidzę cię za twój upór.

– Rozumiem – powiedział ściskając jej dłoń. – Ruszamy?

Zabrali się do pakowania swoich rzeczy. Dominik zauważył, że Villemo promienieje radością. Sprzeczka okazała się najwyraźniej pożyteczna. Musiało jej być trudno, kiedy nie wiedziała, jak się sprawy między nimi mają.

Dominik nie wspomniał, jakie on sam przeżywa udręki. Gdy na przykład dotyka jej skóry, takiej gładkiej, niemal przezroczystej, tu i ówdzie pokrytej piegami, albo gdy widzi jej usta tak blisko, jaki wtedy głód ogarnia jego ciało.

Villemo mówi o gorączce! Gdyby znała ten pożar, który trawi jego zmysły!

Nie, pozycja silniejszego nie jest godna zazdrości!

Villemo okrywała derką swoje siodło i nagle znieruchomiała.

– Dokąd my właściwie pojedziemy?

Teraz trzeba było porozmawiać poważnie, zabić radość w jej oczach.

– Kochanie, musimy się rozłączyć najszybciej jak to możliwe.

I radość zgasła. Umarła.

– Nie!

– Pomyśl rozsądnie! Zacznijmy zresztą od ciebie: czy ktoś wie, gdzie ty jesteś?

– Nie, mama i ojciec sądzą, że jestem u babci w Gabrielshus, a babcia myśli, że pojechałam do domu, do Norwegii.

– No i jak ci się zdaje, ile czasu trzeba, żeby odkryli twój podstęp i zaczęli cię szukać? Jesteśmy w tej podróży już od wielu dni. Można chyba nawet mówić o tygodniach.

To prawda. A Villemo za nic na świecie nie chciała sprawiać bólu swoim bliskim. Tyle już przez nią wycierpieli.

– Mogłabym napisać list… – zaczęła niepewnie.

– List? Ze Szwecji do Norwegii, teraz?

– Tak, masz rację, to niemożliwe. Ale w takim razie oni też nie mogą do siebie pisać.

– Między Norwegią i Danią poczta na pewno działa. W każdym razie łączność jest możliwa. Spójrz prawdzie w oczy, Villemo! Musisz wracać do domu najszybciej jak się da. Do Sztokholmu wysłać cię nie mogę. Twoja rodzina i tak się o tym nie dowie, a moich rodziców nie ma przecież w domu.

– A ty? – zapytała żałośnie. – Co ty zrobisz?

– Ja muszę wracać. Jestem oficerem na wojnie. Gdybym teraz nie wrócił, byłoby to uznane za dezercję. Zostaliśmy tutaj wysłani podstępem, więc o to nikt nie może mieć do mnie pretensji. Ale gdybym kontynuował tę podróż… Marny mógłby być koniec nieszczęsnego królewskiego kuriera.

– No, nie jest on taki nieszczęsny – roześmiała się Villemo. Zaraz jednak spoważniała. – Ale ja tak nie chcę! Ja chcę być z tobą!

Patrzył na nią z bólem.

– Tak bym chciał powiedzieć: później. Ale przecież nawet tego nie mogę. Boję się, najdroższa, że to naprawdę koniec.

Ogarnął ją smutek, pochyliła głowę.

– Już nie mam sił walczyć, Dominiku. Nic nie pomoże, choćbym krzyczała albo błagała cię na kolanach. Masz rację, masz przeklętą rację. Ale dokąd teraz pojedziemy?

Rozejrzał się dokoła.

– Sądzę, że powinniśmy jechać dalej tak, jak zaczęliśmy, na północny zachód. Dotrzemy do wybrzeża, a tam postanowimy, co dalej.

Przyjęła to z niekłamaną ulgą.

– A zatem możemy jeszcze trochę być razem? No tak, bo przecież nie możesz zawrócić do lasów Goinge!

– Tego bym wolał uniknąć!

Z uśmiechem przepełnionym miłością ujął jej brodę, uniósł głowę i wierzchem dłoni pogładził policzek. Potem dosiadł konia, a ona poszła za jego przykładem.

Jechali przez cały dzień, rozmawiali o najróżniejszych sprawach, poznawali się nawzajem. Wszystko było dużo łatwiejsze, kiedy siedzieli na koniach i unikali pokus.

Krajobraz się zmienił. Mieli przed sobą płaskie równiny Hallandii. Dotychczas udawało im się jakoś walczyć z głodem, teraz brak jedzenia zaczynał im psuć humory.

Już od dawna mijali to tu, to tam samotne zagrody, w końcu na horyzoncie zaczęły się pojawiać małe wioski, duże gospodarstwa na równinie, wiatraki…

– Właściwie to jest tu bardzo ładnie – powiedziała Villemo – ale tak okropnie chce mi się jeść, że wszystko mnie złości.

– Bardzo dobrze cię rozumiem – rzekł Dominik. – Na szczęście mamy dość pieniędzy, bo uratowałaś mój podróżny worek. Zaraz znajdziemy jakąś gospodę!

– Co za rozkoszne słowa! – ucieszyła się.

Musieli jednak jechać jeszcze dość długo, zanim znaleźli wieś kościelną, na tyle dużą, że była w niej też gospoda. A wtedy słońce stało już nisko nad horyzontem. Jeszcze chwila, a całkiem zniknie.

Gdy Dominik wiązał konie, Villemo stała i przyglądała mu się. Znowu zaczynał w niej narastać niepokój.

Nie miał na sobie peleryny, a krótka kurtka sięgała tylko do bioder. W talii nosił ciasno zapięty pas, nabijany miedzianymi ćwiekami. Spodnie miał wąskie i tak opięte, że wyraźnie rysowały się pod nimi jego męskie kształty. Buty sięgały do kolan.

Był nieprawdopodobnie przystojny, taki pociągający i taki zmysłowy, że gdy na niego patrzyła, kręciło jej się w głowie.

– Wchodzimy?

Ocknęła się z oszołomienia i przytaknęła.

Pochylili głowy w niskich drzwiach i znaleźli się w zatłoczonym, wypełnionym gwarem licznych głosów pomieszczeniu, ciasnym i tak dusznym, że trudno było oddychać. W izbie panował półmrok i to chyba dobrze, bo Villemo miała wrażenie, że nie należy ona do zbyt czystych.

Solidnie zbudowana matrona znalazła im miejsce przy końcu długiego stołu i usiedli.

Nagle Villemo uświadomiła sobie całą niezwykłość sytuacji. Siedzi sobie oto razem z Dominikiem w małej gospodzie, gdzieś w Hallandii, w Szwecji, daleko, daleko od domu. Jak się tu znalazła?

Dobrze wiedziała, jak. Przywiódł ją tutaj jej nieuleczalny upór.

Villemo jadła nieprzyzwoicie dużo, ale Dominik czynił podobnie, więc nie musiała się wstydzić. Zasłużyliśmy sobie na to, myślała.

Teraz, gdy tak siedzieli pośród innych ludzi, każde po swojej stronie stołu, znowu uczucia wybuchły w niej jak burza. Przyglądała się Dominikowi, patrzyła na jego gładkie, jasne czoło, na kilka niesfornych opadających loków, widziała błyszczące żółte oczy i szerokie ramiona. Z przejęcia aż potrząsnęła głową.

– Co się stało? – zapytał zdziwiony.

– Gorączka – odparła. – Znowu się pojawiła. Akurat teraz nie możemy się nawzajem dotknąć, więc jestem rozpalona do białości. Ale kiedy zostanę z tobą sam na sam… Nie, wtedy cała odwaga mnie opuszcza.

– To nie jest sprawa odwagi – powiedział z uśmiechem i ujął ponad stołem jej rękę. – Tu w grę wchodzi raczej kobieca wstydliwość.

– Co? – zawołała tak głośno, że ludzie zaczęli się oglądać. Ale potem zastanowiła się. – Może. Może, mimo wszystko, zachowałam trochę nieśmiałości?

– Oczywiście! A poza tym sam nie wiem, którą ciebie kocham bardziej. Tę nieobliczalną czy tę cudownie niewinną.

Najedli się już dawno. Siedzieli jeszcze przy stole i rozmawiali. Szum wokół nie przeszkadzał im, raczej przeciwnie, pośród krzyku i zgiełku czuli się jak ukryci w małej jaskini ciszy.

Villemo stwierdziła, że powracają wszystkie znane jej objawy podniecenia. Czuła, że krew pulsuje mocno pod skórą, piersi się napinają, a całe ciało staje się ociężałe…

Nagle zobaczyła, że oczy Dominika są pełne łez.

– Kochanie, co ci jest? – wykrzyknęła zaniepokojona.

– Ja już nie mogę, Villemo – odparł cicho.

Pochyliła głowę, zawstydzona i zrozpaczona.

– Naprawdę taka jestem kłopotliwa? Takie stanowię dla ciebie obciążenie?

– Nie, nie, to nie ty! Chodzi właśnie o to, że nie mogę cię opuścić. Już nie potrafię udawać.

– Och, Dominiku, chodźmy stąd. Chodźmy gdzieś, gdzie będziemy sami.

– Nie, powinniśmy być silni. Musimy zaczekać, aż ta… ta gorączka, jak to nazywasz, opadnie i będziemy znowu w stanie myśleć trzeźwo.

Ściskał mocno jej rękę, jakby chciał ją zmiażdżyć, czuła jego kolana przy swoich.

– Ale nie możemy tu siedzieć przez całą wieczność. Zanocujemy w tej gospodzie?

Dominik potrząsnął głową, widziała kropelki potu nad jego górną wargą,

– Nie, pytałem o miejsce, nie mają nic wolnego. A poza tym powinniśmy dziś wieczorem jechać jeszcze dalej.

– Dobrze – odparła zmęczona. – Nie podoba mi się tutaj.

– Ani mnie.

Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy, bo wzrok jej się mącił. Próbowała patrzeć na swoje i jego ręce, ale dostrzegała jedynie zakładki na sukni. Jej piękna suknia… Matka ją szyła przez tyle wieczorów. Specjalnie na podróż do Danii. Teraz jedwab był poplamiony, kolor bardziej szary niż błękitny, a brzeg spódnicy mocno postrzępiony.

Sama Villemo czuła się podobnie, niedomyta i zmięta.

Podszedł do nich wyraźnie podchmielony szwedzki żołnierz.

– Cześć, kolego! – zawołał i klepnął Dominika w ramię. – Nie mógłbyś się przysiąść do twojej dziewczyny i zrobić trochę miejsca dla mnie? To cholernie męczące tak stać i kiwać się z kuflem w ręce.

Owszem, widzieli, że to dla niego męczące. Musiał nieźle popić, skoro zataczał się aż tak bardzo.

– O, Jezu! Proszę mi wybaczyć – wykrztusił żołnierz, gdy Dominik wstał. – Ja nie widziałem…

Już zamierzał odejść, lecz Dominik zatrzymał go.

– Nie, nic nie szkodzi. A poza tym nie jestem zwykłym oficerem, jestem kurierem królewskim i chętnie z tobą porozmawiam. Dość długo byłem poza terenem działań wojennych. Chciałbym wiedzieć, jak się sprawy mają.

Żołnierz wciąż wyglądał na skrępowanego dystynkcjami Dominika, ale powoli się oswajał.

– No, ja nie wiem zbyt dużo. Teraz jadę z Halmstad. Ludzie mówią, że Duńczycy zajęli Helsingborg i prawdopodobnie także Malmo, ale to nie takie pewne. Teraz posuwają się ku północy.

Czy ręka Dominika przypadkiem znalazła się na kolanie Villemo? Z powodu ciasnoty? W każdym razie paliła niczym ogień przez cienki materiał, a do Villemo coraz wyraźniej docierał fakt, że ma na sobie tylko sukienkę, koszulę i buty. Więcej nie zdążyła zabrać, gdy musiała uciekać z gospody, w której snapphnowie zamordowali Jonsa.

– A jaka jest sytuacja w Halmstad? – zapytał Dominik.

– Niedobra. Wszyscy są rozgorączkowani, wielu opuściło miasto ze strachu przed Duńczykami. Ludzie gadają, że zbliża się tam jakiś oddział norweski, ale czy lądem, czy przez morze, tego nie wiem. Wiem tylko, że w porcie stoi norweski nieduży statek, zajęty przez naszych. Kuter, który płynął z Danii.

Dominik i Villemo popatrzyli na siebie przestraszeni. On podświadomie przesunął rękę wyżej po jej udzie.

– Norweski kuter? Z Danii? Co Szwedzi zamierzają z nim zrobić? I kiedy przypłynął do Halmstad?

– Tego nie wiem. W tych dniach, zdaje mi się.

Nie pływa chyba zbyt wiele kutrów pomiędzy Danią i Norwegią w tych niespokojnych czasach.

– Halmstad – rzekła Villemo wolno. – Czy to daleko stąd?

– Nie, dzień drogi – odparł żołnierz. – To właśnie tam jedziecie?

– Tak, ja muszę wrócić do oddziału – wyjaśnił Dominik.

Żołnierz zachichotał.

– Pan oficer zrobił sobie niedużą eskapadę, co?

– Nie, nie – zaprotestował Dominik. – Byliśmy tropieni przez snapphanów.

– I udało wam się uciec? No, nieźle.

Kilku podpitych mężczyzn stanęło kołem pośrodku izby. Objęli się ramionami, podnosili wysoko kufle z piwem i śpiewali. Goście tłoczyli się pod ścianami, zrobiło się nieznośnie ciasno. Dominik i Villemo widzieli tylko plecy gapiów, ale im to nie przeszkadzało. Żołnierz odwrócił się w stronę śpiewających.

Pieśń była okropna, zarówno jeśli chodzi o tekst, jak i o muzykę. W ogóle trudno było uchwycić jakąś melodię. Dominik nie zwracał na to uwagi, objął Villemo i przytulił ją do siebie.

Ktoś usiadł na stole przed nimi i w kącie zrobiło się zupełnie ciemno. Dominik odgarnął włosy z czoła Villemo, gładził jej policzki, potem ujął pod brodę i zwrócił jej twarz ku sobie.

Na długo zanim jego usta dotknęły jej warg, czuła, że wszystko wokół niej wibruje. Boże, dopomóż mi, błagała w duchu. Nie pozwól, żeby to szczęście mnie zadławiło, boję się, że moje serce tego nie wytrzyma, to przecież Dominik mnie całuje, to nie może być prawda!

Delikatnie, jakby to było muśnięcie skrzydeł motyla, dotykał jej warg. Villemo nie miała odwagi drgnąć, bała się oddychać. To było takie cudowne, ale takie kruche, jeden ruch mógł wszystko zniszczyć.

Całuj mnie mocno, jak należy, myślała niecierpliwie.

Natychmiast otrzymała dowód, że Dominik jednak potrafi czytać w myślach innych. Poczuła, że całujące ją wargi uśmiechają się prawie niedostrzegalnie, ale wiedziała, że Dominik zrozumiał.

Przesunął ręce w górę, objął mocno jej plecy, otoczył ją z największą miłością i pocałował jak należy, długo, gorąco, z pożądaniem.

Teraz umrę, myślała Villemo w zachwycie, wstrzymując oddech. Umrę, na pewno! Nikt nie jest w stanie znieść takiego szczęścia.

Ale zniosła wszystko, Dominik nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Jej przeciągłe, pełne uniesienia westchnienie świadczyło wymownie, co Villemo sądzi o jego pocałunku. Kurczowo zaciskała palce na jego włosach, nogi jej drżały… Wszystko _mówiło mu, że wzniecił uczucia, które powinny były pozostawać pod kontrolą. Jak teraz zdoła ją uspokoić? Jak on sam zdoła się trzymać od niej z daleka? Przy Villemo był jak szalony, zaczarowała go, uwiodła, pozbawiła woli.

Teraz zburzył budowany z takim wysiłkiem mur pomiędzy nimi. Czy zdołają go kiedykolwiek odbudować?

– Co robić, Villemo? Co robić? – szepnął jej do ucha.

– Nie chcę się nad tym zastanawiać – mruknęła z ustami przy jego szyi.

– Ale tu stawką jest twoje życie, pamiętaj o tym! Chodź, pojedziemy do Halmstad! Sytuacja stanie się łatwiejsza, gdy dosiądziemy koni.

I ty w to wierzysz, pomyślała, lecz poszła do wyjścia; on torował drogę, a ona posuwała się za nim ze spuszczoną głową, wciąż ogarnięta pożądaniem, rozgorączkowana, półprzytomna.

Dominikowi drżały ręce, gdy pomagał jej wsiąść na konia. Głos zabrzmiał niepewnie, kiedy powiedział:

– Jedziemy! Musimy jechać tak, jakbyśmy uciekali od siebie samych, Villemo. Bo więcej nie jestem już w stanie znieść.

Villemo zdołała zapanować nad swoim głosem.

– Do Halmstad?

– Do Halmstad. I nie powinniśmy myśleć o niczym innym! Tym kutrem naprawdę mogli płynąć nasi najbliżsi. Musimy im pomóc, to jest nasz jedyny cel w tej chwili, nasza jedyna troska.

– Tak.

Pognali więc ku zachodowi jak dwa milczące cienie. Tymczasem nad horyzontem gasły ostatnie promienie wieczornej zorzy i na ziemię spływał łagodny mrok letniego wieczoru.

Загрузка...