Pierwszego dnia wszyscy byli w świetnych humorach. Podróż do Norwegii wydawała się krótka. Niebo wciąż stało nad nimi czyste, czasem tylko pojawiały się lekkie obłoki. Wiatr sprzyjał żegludze.
Już jednak następnego ranka zaniosło się na deszcz. Wiatr osłabł i statek posuwał się znacznie wolniej.
Przez tydzień dotarli nie dalej niż do najeżonych skałami i wysepkami wód u południowych wybrzeży Bohuslan. Padało nieprzerwanie i humory na pokładzie były minorowe. Ponieważ znajdowali się w granicach wrogiego kraju, nie mieli odwagi schodzić na ląd po prowiant i wodę do picia. Ludzie zaczynali chorować, coraz częstsze były kradzieże żywności, której zapasy szybko topniały.
Ludzie Lodu trzymali się na uboczu. Byli jeszcze zdrowi i mieli jedzenie, którym dzielili się z najbardziej potrzebującymi. Stary Brand decydował o wszystkim i udawał, że nie dostrzega, iż rodzina martwi się o niego. Co tam! To prawda, że jest stary, ale ma jeszcze w sobie wiele ognia.
W ponurym nastroju mijali wyspy Vader. Kapitan popadł w depresję i zaczął pić, na statku w okropnych warunkach leżeli chorzy, a Ludzie Lodu z troską stwierdzali, że Brand marnieje w oczach. Mattias i Niklas próbowali pomagać chorym, lecz zapas leków był na wyczerpaniu.
Dwie osoby na pokładzie dręczył jeszcze inny niepokój.
Po trzech tygodniach żeglugi mały stateczek zbliżył się do wysp Koster. Irmelin i Villemo stały przy relingu i spoglądały na bardzo wolno przesuwający się przed ich oczami brzeg Bohuslan. Wszystko toczyło się w ślimaczym tempie. Do norweskiej granicy nie było już wprawdzie daleko, ale przecież potem trzeba będzie jeszcze przepłynąć przez cały rozległy fiord, by dostać się do Christianii…
– Villemo – rzekła Irmelin cicho. – Boję się. Wydaje mi się, że to się już stało ze mną.
Villemo położyła rękę na jej dłoni.
– Ze mną też. Wiem o tym od kilku dni, ale nie chciałam nic mówić.
– Ja też nie. Zresztą nie jestem jeszcze całkiem pewna.
– A ja jestem. Irmelin… Co my poczniemy?
– Nic. Będziemy po prostu czekać.
Stały w milczeniu.
– Jedna z nas – szepnęła Villemo po chwili.
– Tak. Wiesz, szczerze pragnę, żeby ciebie to ominęło. Ale to nie znaczy, że sama chciałabym umrzeć. Rozumiesz mnie?
– Oczywiście, że rozumiem! Czuję dokładnie to samo. Żadna z nas nie żywi przecież nadziei, że nieszczęście spotka tę drugą.
– To prawda.
Villemo jęknęła żałośnie, jakby dławił ją szloch.
– Żeby tylko Dominik był ze mną.
– O tak, rozumiem cię. Ja przynajmniej mam Niklasa przy sobie.
– Czy on wie?
– Tak, wie. Ale postanowiliśmy niczego nie rozgłaszać, dopóki nie wrócimy do domu.
– Boże, czy my kiedykolwiek wrócimy? Jeszcze ten fiord…
– Nie martw się – uspokajała ją Irmelin. – Jak tylko znajdziemy się na norweskiej ziemi, będzie można zejść na ląd, nabrać świeżej wody i zadbać o chorych. Potem ruszymy dalej w lepszych nastrojach.
– Oczywiście – zgodziła się Villemo. – Nie pomyślałam o tym.
O wydarzeniach wojennych pasażerowie statku nie mieli pojęcia. Nie wiedzieli, że Duńczycy uderzyli na Halmstad, lecz zostali odparci, nie domyślali się, co porabia Dominik ani że oddziały norweskie grabią i palą Bohuslan i Vastergotland.
Żeglowali coraz bardziej sfatygowanym statkiem, pokonując siedem mil morskich dziennie w nadziei, że jednak w końcu kiedyś dotrą do Norwegii.
Pewnego wieczora na horyzoncie pojawił się jakiś obcy statek, zmierzający prosto na nich.
W ciągu tej przedłużającej się podróży widzieli wiele statków i łodzi. Okręty wojenne szły z Norwegii na południe, często przepływały obok łodzie rybackie i kutry transportowe.
Ten jednak wyglądał zupełnie inaczej.
Nie tylko kierował się, najwyraźniej celowo, wprost na nich, lecz na szczycie jego masztu powiewała groźna flaga.
– To pirat – powiedział Kaleb niespokojnie. – Nic dobrego nam to nie wróży.
– Czy nie dość już przeżyliśmy? – lamentowała Eli, która podobnie jak większość pasażerów miała kłopoty z żołądkiem. Hilda także chorowała i Brand. Pozostali jakoś się jeszcze trzymali.
Kaleb wydawał polecenia paniom.
– Jesteście zbyt dobrze ubrane, by udawać biedne. Ukryjcie część wartościowych rzeczy gdzieś tutaj, w zakamarkach na pokładzie! Co nieco jednak zachowajcie, trzeba im coś dać, żeby sami nie szukali.
Uznali, że to rozsądne wyjście. Mężczyźni podzielili pieniądze, część zamierzali ukryć, a częścią uspokoić piratów.
– Czy oni są niebezpieczni? – pytała Villemo.
– W każdym razie nie należy ich lekceważyć – odparł Kaleb. – Mogą sobie poczynać dosyć ostro, jeżeli im się tak spodoba, ale przede wszystkim interesują ich łupy.
Okolica była znana z piractwa i wszelkiego rodzaju napadów. Właściwie rozbójnicy działali prawie legalnie, rabowali obce statki i przysparzali państwu ogromnych bogactw. Obowiązywały jednak pewne reguły, których powinni byli przestrzegać. Kaleb nie miał pewności, czy rzeczywiście zawsze się do nich stosują.
Starał się mieć żonę i córkę jak najbliżej siebie, sprawdził czy pistolet jest naładowany…
Statek rozbójników był większy niż ich własny, Szedł prosto na nich i robił upiorne wrażenie jak straszny statek-widmo: brunatny, pociemniały… W końcu otarł się o kuter tak, że ten zakołysał się niebezpiecznie. Wkrótce obie jednostki znalazły się obok siebie burta przy burcie.
Pasażerowie byli przerażeni. Villemo widziała piratów wbiegających na pokład, słyszała krzyki i przekleństwa, lecz nie miała czasu na nic innego, jak tylko by przygotować się do spotkania z czterema drabami, zbliżającymi się do Ludzi Lodu.
Wszyscy członkowie jej rodziny stali na dziobie statku i milczeli, choć wewnętrznie pewnie drżeli z niepokoju.
Resztę pasażerów piraci zebrali na górnym pokładzie. Kapitan, ledwie trzymający się na nogach od nadmiaru alkoholu, stał wraz z całą załogą przy relingu, pilnowany przez napastników.
Wkrótce ukazał się kapitan rozbójników. Był jaskrawo ubrany, w kapeluszu z ogromnymi piórami, nosił przesadnie wysokie buty, kolorową kurtkę i bufiaste spodnie. Twarz miał ponurą, wyrażającą przebiegłość, ale niebrzydką. Włosom, a ściślej biorąc peruce, przydałoby się trochę zainteresowania, pomyślała Villemo niechętnie.
Gdy piraci grabili pasażerów z wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość, wzrok kapitana lustrował ludzi na pokładzie. Wkrótce zatrzymał się na Villemo. Podszedł do niej i pistoletem wskazał na jej włosy.
– Dlaczego? – zapytał krótko.
– Żeby ukryć przed snapphanami, że jestem kobietą – odparła.
Kapitan przyglądał się jej uważnie.
– Nie bardzo da się ukryć – zachichotał obleśnie.
Potem skierował swoją uwagę na drugi koniec pokładu, gdzie pewien Norweg usiłował odzyskać biżuterię, którą piraci odebrali jego żonie.
Zirytowało to kapitana, wydał krótki rozkaz swoim ludziom i w chwilę potem Norweg leżał martwy.
– No, chyba przesadzacie! – syknął Brand.
Jaskrawo ubrany rabuś błyskawicznie odwrócił się do niego.
– Chcesz skończyć tak samo? – Zawołał swojego głównego pomocnika. – Zajmujemy ten statek. Zepchnąć wszystkich do morza!
– Nie! – zaprotestował Kaleb. – Nie macie prawa. Drogo was to będzie kosztowało!
Kapitan piratów zaczynał się już naprawdę denerwować. Popatrzył ponurym wzrokiem na Kaleba, a kiedy zobaczył, jak ten czule obejmuje córkę, na jego wargach pojawił się złośliwy uśmieszek.
Inni pasażerowie, chorzy i wymęczeni, płakali głośno ze strachu.
– Chcesz, to zrobimy handel – zwrócił się rozbójnik do Kaleba. – Dziewczyna za życie reszty!
Wszyscy Ludzie Lodu zamarli z przerażenia.
– Nie! – krzyknął Kaleb. – Mojej córki nie dostaniesz! I zrobisz najlepiej, jeżeli zostawisz ją w spokoju. Ona jest żoną kuriera króla szwedzkiego. Jego Wysokość nie puści wam tego płazem.
– Król Karol może sobie rządzić na lądzie, ale na morzu decyduję ja! Mam gdzieś i króla, i jego kuriera! No, to jak będzie? Mam dać moim ludziom rozkaz Wymordowania wszystkich, czy…?
Kaleb i Gabriella ujęli się za ręce. Inni wstrzymali oddech i nagle z drugiego końca pokładu rozległ się krzyk:
– Oddajcie mu dziewczynę! Nie możecie poświęcić tyle ludzi!
– Pójdziemy z tobą. Wszyscy – powiedział Niklas.
– Tak – potwierdził Kaleb.
Villemo rzekła cicho:
– Spokojnie, ojcze. Pamiętaj, że ja pochodzę z Ludzi Lodu.
Rodzina spoglądała na nią pytająco.
Villemo zwróciła się do kapitana pirackiego statku:
– Ja się zgadzam.
– Nie! – krzyknęli jednocześnie jej krewni.
– Owszem. Chciałabym tylko porozmawiać chwilę z bliskimi. Mamy kilka rodzinnych spraw do omówienia.
Kapitan pozwolił, choć minę miał wciąż groźną.
Ruchem ręki Villemo dała znak, by podeszli bliżej: Stojąc tyłem do piratów, powiedziała cicho:
– Pamiętajcie, że ja jestem jedną z dotkniętych dziedzictwem. Wy jeszcze nie wiecie, co ja potrafię, a potrafię sporo. Żaden mężczyzna nie zbliży się do mnie bez mojej woli. Mam broń, która potrafi każdego powstrzymać. I świetnie umiem pływać. Mamo, ojcze, nie lękajcie się, ja naprawdę dam sobie radę. Wracajcie do domu i czekajcie tam na mnie. Prędzej czy później zjawię się i ja.
– Ale, Villemo… – zaczęła Gabriella z bólem w głosie.
– Bądźcie spokojni, mam więcej siły, niż się spodziewacie. Jak inaczej mogłabym przeżyć to wszystko, co mnie spotkało w ciągu ostatnich lat? Jedźcie do domu i bądźcie przekonani, że wrócę. Nie wiem tylko kiedy.
– Villemo ma rację – wtrącił Niklas. – Ona jest silniejsza niż my wszyscy razem wzięci.
– Ale, Villemo… – niepokoiła się Irmelin.
– Ciii – przerwała jej Villemo. – Już dokonałam wyboru. I dam sobie radę. Będziemy przepływać blisko wysepek i stałego lądu. Przynajmniej taką mam nadzieję. Dotychczas nikomu jeszcze nie udało się pokonać Villemo córki Kaleba.
– Nie, Villemo. Nie możemy się na to zgodzić – protestował Kaleb.
– A jaki mamy wybór? Chcecie wszyscy umrzeć?
Zapadło bolesne milczenie. Wreszcie Kaleb, starając się pokonać ogarniające go wzruszenie, drżącym głosem powiedział:
– Idź, w imię Boga! Gdyby Mattias miał ze sobą jakieś środki nasenne, mogłabyś potajemnie dać temu łotrowi. Nigdy sobie nie wybaczę tego, że się zgadzam.
– Nikt z nas sobie tego nie wybaczy – powiedział Brand ze łzami w oczach. – Mimo to nie mamy wyjścia, jesteśmy zmuszeni do tej ofiary. Niech cię Bóg błogosławi, dziecko najdroższe!
– Nie składacie mnie w ofierze – uśmiechnęła się Villemo. – Obawiam się, że będziecie musieli mnie znosić jeszcze przez wiele lat. Ojcze, potrzebuję pieniędzy. By dostać się do domu, kiedy już będę wolna.
I proszę mi dać nóż. Gdybym znalazła się w skrajnej potrzebie…
Kaleb niepostrzeżenie wsunął jej do kieszeni nóż i sakiewkę.
– Zatrzymam się na granicy – zapewniał. – I wrócę z posiłkami.
– Nie, nie rób tego – prosiła. – Nie zostanę na pokładzie ani chwili dłużej niż to konieczne. I nie szukajcie mnie, nie ryzykujcie bez potrzeby życia we wrogim kraju. A poza tym nie chcę być krępowana myślą, że ktoś z was może jest gdzieś w pobliżu. Ja wrócę do domu, polegajcie na mnie! Mam teraz dla kogo żyć…
Kaleb nie pojął ukrytego sensu jej słów.
– Gdybym tak mógł ja zamiast ciebie… Ale nie sądzę, żeby kapitan piratów okazał mi zainteresowanie – dodał z wymuszonym śmiechem.
Villemo także starała się uśmiechnąć, lecz w sercu czuła dojmującą pustkę.
– Dominik ci pomoże – pocieszała się Gabriella. – On zajmuje taką wysoką pozycję.
– Jak go teraz zawiadomimy? A poza tym nie chcę, żeby się o tym dowiedział. Do zobaczenia, moi kochani, a jeśli Dominik przyjedzie do Grastensholm przede mną, to pozdrówcie go i powiedzcie, że wrócę na pewno. Irmelin, ty wiesz!
Irmelin potwierdziła skinieniem głowy i ukradkiem otarła łzy.
Villemo uściskała wszystkich po kolei. Piraci obrabowali Ludzi Lodu z wszelkich wartościowych rzeczy, po czym zabrali Villemo i poprowadzili na swój statek. Gabriella krzyknęła rozpaczliwie, córka jednak pomachała jej dla dodania otuchy i zniknęła pod pokładem tamtego statku. Odwiązano cumy i rozbójnicy gotowi byli do drogi.
Zabrakło Villemo, lecz mały kuter mógł kontynuować swoją mozolną podróż do Norwegii.
Ludzie Lodu w milczeniu siedzieli na rufie. Kobiety płakały, mężczyźni zagryzali wargi. Wszyscy czuli się tak, jakby zdradzili Villemo. Jakby złożyli ją w ofierze.
– A ona oczekuje dziecka – oświadczyła po chwili Irmelin. – Dziecka Dominika.
Twarz Gabrielli zrobiła się kredowobiała.
– Co ty mówisz? Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej?
– A co by to pomogło? Zresztą Villemo nie chciała.
– Na miłość boską! – przerwała jej Eli. – I ona w takim stanie została sama!
– Myślę, że właśnie dlatego nie ma się czego obawiać – odparła Irmelin. – Jestem pewna, że zrobi wszystko, by wrócić do domu. Na czas.
– Och, Villemo – szeptał Kaleb. – Moja niesforna, mała córeczka! Której nigdy nie ma w domu! Wciąż gdzieś znika, przepada.
– O, często sama sobie jest winna – powiedział Andreas cierpko.
– Nie ona jest winna, tylko jej niespokojna krew – przerwał mu Brand. – Villemo nosi w sobie przekleństwo Ludzi Lodu.
– A już tym razem w niczym nie zawiniła – broniła kuzynki Irmelin.
– Tym razem to my zawiniliśmy – oświadczył Brand. – Powinniśmy byli postąpić zupełnie inaczej. Ale tak trudno myśleć rozsądnie, kiedy człowiek jest odpowiedzialny za tyle ludzi.
Wszyscy się z nim zgadzali. Wyglądało, jakby nikt już nie cieszył się na powrót do domu.
Piracki statek wziął kurs na południowy zachód. Dla Villemo było to i korzystne, i nie. Oddalała się od domu, lecz jednocześnie przybliżała do lądu.
Ściskała rękojeść noża w kieszeni. Już kiedyś wbiła człowiekowi nóż w plecy i przysięgła, że nigdy więcej tego nie zrobi. Teraz jednak nie była taka pewna. W razie ostateczności…
Poddać się nie zamierzała za nic.
Zamknięto ją na klucz w kabinie kapitana. On sam został na pokładzie i manewrował statkiem.
To dziwne, ale nie odczuwała strachu. Była całkowicie spokojna, niemal zimna. Nosi dziecko Dominika, musi się o nie troszczyć. Była pewna, że jakoś sobie poradzi. Jest kobietą Dominika, żaden inny mężczyzna jej nie dotknie.
Dominik jej pomoże.
Pomagał już poprzednio. Umieli pomagać sobie nawzajem nawet z dużej odległości. On jest niezwykle uwrażliwiony na jej kłopoty, ciche prośby Villemo docierają do niego pokonując wielkie przestrzenie.
Usiadła w fotelu kapitana i zamknęła oczy.
Dominiku, przyjdź do mnie, obroń mnie przed tym łotrem, który chce zbrukać naszą miłość! Dodaj mi odwagi, Dominiku! Ty wiesz, że we mnie drzemią nieznane siły. Wzmocnij je swoimi myślami, nie opuszczaj mnie! Nie chcę się poddać, nawet o tym nie pomyślałam. Nie chcę też targnąć się na własne życie. Bo nie jestem już sama, Dominiku! Ponoszę odpowiedzialność za tę maleńką istotkę, która jest nasza. Obciążona czy nie, nieważne, kocham ją. Pragnę, by przyszła na świat, i chcę, żeby miała niezłomną matkę. Pomóż mi, Dominiku, pomóż mi wydostać się stąd!
Litanię rozpaczliwych zaklęć przerwał jej odgłos kroków, które rozległy się na schodach. Zerwała się z fotela i czekała pośrodku kajuty.
Klucz zazgrzytał w zamku, niskie drzwi otworzyły się. W progu stanął kapitan.
Latarka u sufitu zakołysała się. W jej mdłym świetle Villemo zobaczyła wykrzywioną w obleśnym uśmiechu gębę.
– No, to jesteśmy sami – stwierdził i zabrał się do odpinania pasa. Kapelusz odłożył na fotel. Villemo chciała, żeby zdjął też tę obrzydliwie wyświechtaną perukę. Ale chyba niewiele miał pod nią do pokazywania. Wiek tego człowieka trudno było określić. Około czterdziestki, może trochę ponad. Twarz nie ogolona i rzadko myta, widoczne wszystkie pory i zmarszczki. Zęby krótkie i mocne. Miał w sobie niewątpliwie jakiś brutalny powab, ale na Villemo nie robiło to żadnego wrażenia.
– Wiesz, co ty mi przypominasz? – odezwał się. – Dzikiego kota. Oswajanie ciebie może być zabawne! Widzę po twoich oczach, że napotkam opór. To mnie cieszy, tym słodsze będzie zwycięstwo. Bo, widzisz, jeszcze żadna kobieta mi się nie oparła. Żeby nie wiem jak walczyły na początku, w moich ramionach stają się wiotkie i uległe. A te, które walczą najzacieklej, są potem najbardziej gorące. Zobaczysz, kochanie! – Podszedł bliżej. – O, jakaś ty ładna! Chyba najładniejsza ze wszystkich, jakie dotąd miałem. To będzie rozkoszna walka!
Villemo stała spokojnie.
– Trzymasz rękę w kieszeni? – zapytał z szyderczym uśmiechem. – Jesteś uzbrojona?
Wyjęła nóż i cisnęła mu pod nogi.
– Możesz go sobie wziąć, nie będzie mi potrzebny.
– Co? Już się poddajesz? – zdziwił się rozczarowany.
– Nie ciesz się za wcześnie. Ale zanim mnie dotkniesz, powinieneś wiedzieć, w co się wdajesz. Z kim masz do czynienia.
Nagle ogarnęła ją całkowita pewność. Jak w blasku błyskawicy zobaczyła przepływające przed sobą twarze, poczuła, że przepełnia ją nadziemska siła. A może raczej pochodząca spod ziemi? Wiedziała, komu to zawdzięcza. Ludziom Lodu. Skupiali teraz całą swoją siłę w niej, w Villemo, która właściwie nie należała do obciążonych dziedzictwem, w każdym razie nie w takim stopniu jak oni. Sama z siebie nie władała żadną siłą, ale otrzymała pomoc.
Twarz tej, która była pośredniczką w przekazywaniu pomocy, zobaczyła na końcu. Twarz Sol. Sol, która w dalszym ciągu pomagała swoim najbliższym i która obiecała, że będzie powracać. Bardzo wiele z niej odrodziło się w babce Villemo, Cecylii. A poprzez nią zostało przekazane także Villemo. Widziała, że Sol wielokrotnie stawała u jej boku. Teraz odczuwała to wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem.
– Co ty powiesz? – chichotał kapitan. – No, i kim ty jesteś? Jeżeli masz zamiar znowu wyjeżdżać z królewskim kurierem, to możesz sobie oszczędzić trudu. Nie boję się go, wprost przeciwnie, to może być zabawne pofiglować sobie z jego żoneczką. Chodź tutaj!
Zrobił krok w jej kierunku, lecz Villemo powstrzymała go ruchem dłoni.
– Nie mówię o moim mężu. Mówię o sobie. Zarówno on, jak i ja pochodzimy z niezwykłego rodu. On jest teraz przy mnie, choć znajduje się daleko stąd, w Skanii.
– Nie gadaj głupstw! Nie wierzę w takie bajdy!
Zaczął zdejmować kunkę.
Villemo odetchnęła głęboko. Czuła narastający w niej gniew i wiedziała, że teraz powinna uderzyć. Chciała uderzyć. Pragnęła tego tak bardzo, że przez chwilę zlękła się sama siebie.
– Wstrzymaj się – rzekła spokojnie.
Pirat spojrzał na nią, bo głos Villemo miał jakieś dziwne brzmienie. Zwycięski uśmiech na jego twarzy zgasł.
– Co do diabła? – wykrztusił. – Co ty, do diabła, robisz?
Nie odpowiadała, tylko patrzyła na niego uparcie.
– Cholera, przecież twoje oczy świecą! Czyś ty zwariowała?
– Ostrzegałam cię – powiedziała ochryple. – Daj mi łódź albo najlepiej wysadź mnie na ląd!
– Ech – zaczął niepewnie.
Villemo czuła się silna, bardzo silna. A ponieważ była tym, kim była, nagle odezwało się w niej poczucie humoru. Popatrzyła na jego wstrętną perukę, po czym wolno ściągnęła mu ją z głowy.
Kapitan podniósł rękę i pomacał gołą łysinę z kilkoma długimi kosmykami nad uchem. Jednocześnie zobaczył, że jego peruka przekoziołkowała w powietrzu i z głośnym plaśnięciem wylądowała w spluwaczce.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz, smarkata? – krzyknął nerwowo. Nie mógł włożyć na głowę upapranej peruki. Doskoczył do Villemo i chwycił ją za nadgarstki.
Rozległ się głośny syk, napastnik krzyknął boleśnie i puścił ją. Przerażony spoglądał na swoje dłonie. Były ogniście czerwone, pokryte pęcherzami, poparzone.
– Ty diablico! – zawył. – Wiedźma! Jak, u diabła, ktoś mógł się z tobą ożenić?
– Wszystko poszło gładko – oświadczyła Villemo spokojnie.
Stwierdziła, że kontrola nad wydarzeniami wymknęła się jej z rąk.
Kapitan wyciągnął szablę i zamachnął się do ciosu.
W tej chwili ktoś czy coś stanęło między nimi, by bronić Villemo. Nie widzieli tego wyraźnie, lecz czuli, że jest wstrętne. To coś kiedyś musiało być człowiekiem, ale chyba bardzo dawno temu. Jakaś postać, unosząca się ponad nimi, pochylająca się groźnie w stronę kapitana. Ten, śmiertelnie przerażony, wypuścił z rąk szablę. Potoczyła się po podłodze z sykiem rozpalonego metalu, skręcała się jak w bolesnych konwulsjach, po czym opadła pod ścianą i rozsypała się w biały pył.
Wstrętna zjawa zniknęła. Kapitan na chwiejnych nogach rzucił się do drzwi.
– Moi ludzie! Gdzie są moi ludzie?
Teraz wszystko toczyło się poza Villemo. Nie miała nic wspólnego z tym, co działo się w kajucie, mogła tylko patrzeć, nie dowierzając własnym oczom, przerażona rozwojem wypadków.
Kapitan złapał za klamkę i ta natychmiast zaczęła ściekać na podłogę niczym syrop. Stał i wpatrywał się osłupiały w oblepione mazią dłonie. Potem odwrócił się do Villemo, wrzeszcząc z wściekłości i strachu. Latarka pod sufitem zaczęła się kołysać jak oszalała, kręciła się w zwariowanych zwrotach, ściany pomieszczenia łamały się ze złowróżbnym trzaskiem i dudnieniem, a w kajucie zaroiło się od ohydnych potworów, na wpół ludzi, na wpół gadów. Tłoczyły się dokoła kapitana, który chwiał się na nogach i wrzeszczał.
Ktoś położył ręce na ramionach Villemo. Odwróciła się.
– Nie bój się, Villemo, wnuczko mojej wnuczki – odezwał się głęboki, przyjazny głos. – Jesteśmy przy tobie, nic nie może ci się stać. Bo będziesz jeszcze potrzebna, wiesz o tym. Jesteś jedną z tych trojga, których wybrałem.
Spojrzała w demoniczną twarz mówiącego, twarz o czarnych jak skrzydła kruka oczach, okropną, a jednocześnie pociągającą, w jakiś niezwykły sposób piękną i pełną miłości.
– Tengel – szepnęła. – Tengel Dobry!
Popłynęły jej łzy wzruszenia wywołane tym niezwykłym spotkaniem z legendarnym przodkiem. On uśmiechnął się do niej po raz ostatni i zniknął, ale wciąż jeszcze czuła na ramieniu delikatny dotyk jego ręki.
Villemo znowu rozejrzała się po kajucie. Potwory zaciskały krąg wokół kapitana, który już nie krzyczał, wydawał tylko z siebie jakieś bełkotliwe dźwięki. Twarz zbielała mu jak śnieg, raz po raz chwytał się za serce. Po chwili osunął się na ziemię i zastygł w bezruchu. Oczy spoglądały prosto w sufit, wciąż pełne przerażenia.
Szalony taniec latarki zwalniał powoli tempo, wkrótce zupełnie ustał. Duchy z zaświatów rozpłynęły się w nicość, ściany powróciły na swoje miejsca, klamka także. Na podłodze leżała szabla kapitana, cała, nawet nietknięta. Villemo spojrzała na jego dłonie, wyciągnięte w jakimś nienaturalnym geście. Nigdzie ani śladu oparzeń.
Tylko peruka wciąż tkwiła w spluwaczce jako jedyny świadek niewiarygodnych wydarzeń. Ale to Villemo sama, świadomie, tam ją wrzuciła. Wszystko inne było przywidzeniem.
Nagle stwierdziła, że drży na całym ciele tak bardzo, że dzwoni zębami.
Oni tu byli, wszyscy, wszyscy z rodu Ludzi Lodu obciążeni dziedzictwem. Swoją mocą, swoimi czarami pomogli jej w sytuacji, z której sama nie umiałaby wyjść obronną ręką. Wywołali upiory, sprawili, że ona i kapitan widzieli…
Na ile Dominik w tym uczestniczył? Ile o tym wiedział, on, taki wrażliwy? Czy to on przywołał ich z zaświatów? Czy może ona sama? Tengel Dobry? Albo Sol? Że Sol maczała w tym palce, nie ulegało dla Villemo wątpliwości.
Ale teraz trzeba uciekać z tego pomieszczenia! Uciekać ze statku.
Ostrożnie otworzyła drzwi i wyjrzała. Nigdzie żywej duszy. Cichutko zamknęła kajutę i przemknęła po schodkach na górę.
Nad sobą zobaczyła światło. Dzień chylił się ku wieczorowi, niebo przybrało barwę indygo. Musiała wysunąć głowę i rozejrzeć się po pokładzie. Był to bardzo trudny moment…
W pobliżu nie zobaczyła nikogo. Tylko dalej na rufie sternik stał przy swoim kole. Jeśli odważy się wyjść na pokład, dostrzeże ją natychmiast. Czy będzie musiała pozostać w kajucie, dopóki się nie ściemni?
O nie, za żadne skarby! Z trupem kapitana i ze wspomnieniem tego, co się przed chwilą wydarzyło… A poza tym w każdej chwili mógł tam ktoś przyjść, żeby porozmawiać z szyprem. Nie, to niemożliwe. Musi wyjść na górę.
Długo siedziała przyczajona, nie spuszczając sternika z oczu. Od czasu do czasu ktoś z załogi przechodził obok, a wtedy kuliła się jak tylko mogła.
Niebo ciemniało. Villemo zaczynała się denerwować, siedziała w bardzo niebezpiecznym miejscu.
Zauważyła, że sternik ma dziwne przyzwyczajenie, mianowicie w dość regularnych odstępach czasu przechyla się przez burtę i spluwa do morza. Villemo oceniała długość tych pauz. Miała zaledwie parę sekund, żeby umknąć ze schodów. Czy naprawdę zdoła wbiec na górę i ukryć się tam bezpiecznie w ciągu tej krótkiej chwili, kiedy on jest odwrócony?
Mocno w to wątpiła, lecz nie miała innego wyjścia.
Znowu los przyszedł jej z pomocą. I to w taki sposób, że o mało nie wybuchnęła śmiechem.
Sternik musiał już bardzo długo stać na wachcie, bo teraz zablokował koło, rozpiął spodnie i odwrócił się twarzą ku morzu.
Zwinnie i cichutko niczym mysz Villemo wbiegła na górę. Właściwie miała zamiar ukryć się za beczką, którą wcześniej wypatrzyła, lecz miała teraz więcej czasu. Sprawdziła, czy nie ma nikogo w zasięgu wzroku; na dziobie stało paru mężczyzn, ale wszyscy patrzyli przed siebie. Dopóki żaden się nie odwróci, Villemo będzie bezpieczna. Z burty zwisała gruba lina. Villemo podbiegła do niej i padła na pokład, potem podpełzła bliżej i obejrzała linę. Była na końcu mokra od słonej wody i starannie przymocowana do burty statku. Villemo niewiele wiedziała o sprawach morza, lecz domyśliła się, że liny tej używano, gdy trzeba było spuścić się w dół, do łodzi lub z innego powodu. Tego właśnie teraz potrzebowała.
Rzuciła jeszcze pospieszne spojrzenie na sternika, lecz on najwyraźniej miał bardzo pojemny pęcherz. Mimo to odniosła wrażenie, że zbliża się do końca, więc bez wahania przeszła przez burtę i zaczęła zsuwać się po linie.
Zawisła nad powierzchnią wody. Kaskady piany przemoczyły ją błyskawicznie do suchej nitki, lecz się tym nie przejmowała. Znacznie gorsze było to, że wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągało się morze.
Znajdowała się po niewłaściwej stronie statku. A może po tamtej stronie też było tylko otwarte morze? W takim razie sprawa wygląda źle.
Za statkiem nic nie widać.
Przed statkiem… serce podskoczyło jej niespokojnie. Na horyzoncie dostrzegła majaczącą linię brzegu, daleko, daleko stąd. Wąski strzęp lądu, wrzynający się długim cyplem w morze.
Żeby tylko wytrzymała na tej linie, dopóki się tam nie zbliżą!
Jedna rzecz ją irytowała. Po tamtej stronie statku mogły być wysepki, mógł być stały ląd, tylko ona tego nie widziała. Może mijali właśnie teraz, w tej chwili, jakąś wysepkę na bogatych szkierach u wybrzeży Bohuslan? Nic nie mogła na to poradzić. Zdać się na los szczęścia i teraz opuścić statek byłoby najgłupszą rzeczą, jaką mogła zrobić. Wtedy naprawdę mogła pozostać w falach otwartego morza. A znowu nie była taką wspaniałą pływaczką. Dostatecznie się namęczyła, zanim wydostała się na ląd z Oresund. Nie chciała więcej takich przygód.
Bolały ją ramiona, którymi uczepiła się liny, ale to był jedyny ratunek. Miała szczerą nadzieję, że piraci nie wejdą do kajuty. Bo wtedy zaczną szukać i bez wątpienia ją znajdą…
Za wszelką cenę musiała utrzymać się nad wodą. Strzęp lądu zniknął w mroku i nie widziała teraz nic.
Zamknęła oczy w udręce. Nie zdawała sobie sprawy, jak długo już tak wisi; miała wrażenie, że całe życie.
Przypadek sprawił, że spojrzała za siebie. I oczom jej ukazały się wystające z morza skaliste wysepki. Tuż przy burcie!
Nie wahała się ani chwili. Puściła linę i wpadła do wody, a po chwili w szybkim tempie odpływała od statku. Zanurzyła się wraz z głową na wypadek, gdyby ktoś stał na rufie i patrzył w dół.
Nie mogła jednak długo płynąć pod wodą, była na to zbyt wyczerpana. Musiała się wynurzyć. Ze zdumieniem stwierdziła, że statek jest już daleko od niej, a ląd tuż, tuż…
Miała do pokonania nie więcej niż piątą część tej odległości, którą pokonała w Oresund. Dzięki Bogu, bo siły zaczynały ją opuszczać. Zbyt długo musiała wisieć na linie. Ramiona bolały nieznośnie.
Była tak zmęczona, że pierwszy odcinek przepłynęła leżąc na plecach. Gdy jednak trochę odpoczęła, ruszyła z uporem przed siebie.
Brzeg znajdował się chyba dalej niż się z początku wydawało. Ruchy Villemo stawały się coraz bardziej ociężałe, oddech coraz głośniejszy. W końcu jednak poczuła dno pod stopami i wdrapała się na wąski pas lądu pod wysoką, połyskliwą skałą.
Położyła się na nadbrzeżnej trawie. Długo leżała, wsłuchując się w swój świszczący oddech. Potem odwróciła się na plecy i uśmiechając się, szeptała:
– Widzisz, ty moje nieznane maleństwo? Poradziliśmy sobie, ty i ja. Teraz wyruszymy do domu. Do domu, w którym pewnego dnia przyjdziesz na świat i spotkasz swojego ojca. On jest bardzo piękny, ten twój tata, wiesz. Bardzo piękny… – W głosie Villemo brzmiała duma. – Ale tak naprawdę to mieliśmy potężnych sprzymierzeńców, nie zapominaj o tym!